czwartek, 25 grudnia 2014

[28] Rusz książką: Paul Smith - To musi się udać


Pięć zasad Twitchhikera
  1. Mogę przyjmować oferty transportu i zakwaterowania tylko za pośrednictwem Twittera.
  2. Mogę wydawać pieniądze tylko na jedzenie, picie i to, co zmieści się w mojej walizce.
  3. Nie mogę robić planów na dłużej niż trzy dni.
  4. Jeśli pojawi się więcej ofert niż jedna, mogę wybrać, którą chcę. Jeśli pojawi się tylko jedna, muszę z niej skorzystać w ciągu 48 godzin.
  5. Jeśli w ciągu dwudziestu czterech godzin nie znajdę sposobu, by kontynuować podróż, wyzwanie zakończy się i wrócę do domu.

Tych wymyślonych przez siebie zasad postanowił trzymać się Paul Smith podczas swojej miesięcznej podróży, w czasie której tak naprawdę na niewiele rzeczy miał wpływ. Pewnego dnia w rodzimym Londynie przyszło mu do głowy pytanie: dokąd dam radę dotrzeć w ciągu 30 dni? Wymyślił sobie Wyspę Campbella, usytuowaną u wybrzeży Nowej Zelandii. Później ustalił plan: rozgłosi swoją akcję w sieci, a konkretniej na Twitterze i… ruszy w podróż. Nie będzie sugerował nikomu dokąd chce się dostać – zda się jedynie na swoich czytelników i ludzką życzliwość. Na miesiąc zrezygnuje ze swojego ułożonego i - jakby nie było - szczęśliwego życia w Londynie, u boku żony i dzieci, chcąc dokonać rzeczy, która – jak to przeważnie przy tego rodzaju projektach bywa – jest krytykowana przez wielu usiłujących podciąć skrzydła, najczęściej jedynie z powodu szczerej zazdrości. 
Ale Paul Smith, znany w internecie (i świecie) jako twitchhiker, nie dał za wygraną i mimo wszystko spróbował. Jak się okazuje w trakcie lektury, nie tylko wizja zostawienia dotychczasowego życia i bliskich na jakiś czas była najcięższą przeszkodą do pokonania, a pewne schorzenie, które przez całą drogę starało się pokrzyżować Paulowi plany. Warto sprawdzić co z tego wynikło.

Jeśli lubicie dosyć lekki, a przy tym maksymalnie ironiczny język książkowy, jestem niemal pewna, że „To musi się udać” przypadnie wam do gustu. Lektura jest gruba (+1 punkt dla niej), choć wciąga tak bardzo, że wydaje się być jedynie dwudziestostronicową opowiastką. Mimo braku zdjęć i obrazków (-839537 punktów) świetnie działa na wyobraźnię i naprawdę trudno się od niej oderwać. U mnie jest w czołówce ulubionych pozycji podróżniczych i tylko czekam, aż skończę wszystkie czytane aktualnie książki, by móc się za nią zabrać ponownie.


Dajcie się zarazić entuzjazmem Paula, pozwólcie sobie na tak wielki dystans do samych siebie jaki ma autor. Zróbcie sobie prezent na święta – w końcu to musi się udać :)

poniedziałek, 22 grudnia 2014

[27] Co Ci w drodze gra?


Nie wiem kto z Was ma w zwyczaju posiadanie przy sobie słuchawek i odtwarzacza muzycznego niemal 24/7, choć przypuszczam, że zdecydowana większość. Ja nie mam, mimo że kocham muzykę z całego serca. Gdy jadę gdziekolwiek stopem, ulubione utwory trzymam tylko w głowie – jakikolwiek cud techniki wzięłabym ze sobą, jestem pewna, że zaginąłby prędzej niż zdążyłabym go użyć. Wystarcza mi nucenie pod nosem zapętlonego akurat w myślach utworu, ewentualnie darcie się na cały regulator, nie zawsze z pełną znajomością tekstu. Co dziwne, mam chyba zaprogramowaną w mózgu funkcję odpowiadającą za włączanie się hitów autostradowych w dobrym momencie, co skutkuje tym, że najczęściej podczas podróży tłuką mi się po głowie jedne i te same kawałki. Nie ma w tym właściwie tego złego; dzięki temu gdy mam okres stagnacji i siedzenie na tyłku w jednym miejscu, wystarczy, że włączę sobie odpowiednią playlistę, a wspomnienia i dobry humor przychodzą same. No więc co to najczęściej jest?

Jestem fanką grania, które w mojej głowie wpada w szufladkę „cygański punk, przy którym nie da się siedzieć w miejscu”. Nie da się. Do tego ten utwór ma świetne przesłanie, piękną energię, podoba mi się tekst, podoba mi się linia basu, fajnie się go śpiewa i kojarzy mi się tylko i wyłącznie fajnie i beztrosko.

Jaki utwór tak dobrze sprawdzi się podczas drogi jak utwór o drodze? :) Wersja Charlesa to klasyk, ale na równi cenię cover Acid Drinkers. Tekst jestem w stanie wyrecytować o każdej porze dnia i nocy, nawet nie umiem policzyć ile czasu spędziłam na śpiewanie tego z Zuzą podczas biegania po drogach.

Dziwna sprawa, ale za każdym razem, gdy stoję z wyciągniętym kciukiem dłużej niż 20 minut, Speedy samoczynnie przychodzi mi do głowy. Zawsze zaczyna się od tego niewinnego „lalala”, a potem już pozostaje filozoficzne pytanie: „why don’t ya come home, gdzie cię znów niesie?!”. W tym momencie kończy się moja znajomość tekstu, jednak utwór jest typowo autostradowy i naprawdę poprawia humor, gdy olewa mnie kolejny kierowca.

Odruchowo się zrywam za każdym razem, gdy słyszę Pasażera, bo jest moim komórkowym dzwonkiem od co najmniej dwóch lat, jednak niezmiennie wciąż zachwycam się tekstem tej piosenki. Nie wspomnę już o elektryzującym głosie Iggy’ego, wpadającej w ucho melodii i tym, że zawsze gdy mój telefon przestanie dzwonić, wszyscy znajomi, którzy akurat są w pobliżu przez następnych kilka minut nucą pod nosem „lala lala lalalala”. Kawałek tak bardzo podróżniczy, że prawdopodobnie bardziej się już nie da.

Pokażcie mi kogoś, kto umie nie uśmiechnąć się, choćby pod nosem, przy tej piosence; dopiero wtedy uwierzę, że to niemożliwe. Utwór maksymalnie wakacyjny i beztroski. Wniosek? Należy słuchać go właśnie w zimie; wystarczy włożyć słuchawki i zamknąć oczy, a obraz cudownej utopii w postaci chłodnego jeziora oblanego złocistym słońcem gdzieś na końcu świata pojawi się sam.

Dżordża i jego winy poznałam stosunkowo niedawno dzięki błogosławionej radiowej Trójce i od tego czasu ta piosenka skutecznie i korzystnie wpływa na mój stan psychiczny. Wystarczy, że podczas gdy siedzę na łóżku zawalona po uszy uczelnianymi notatkami zabrzmi przypadkiem w głośnikach; na dźwięk magicznego „what you waiting for?” pytam sama siebie: „no na co czekasz? Czemu się przejmujesz jakimś kolokwium, kiedy świat czeka?” I myślami już jestem w Afryce.

Podobno Amerykanie postrzegają muzykę country tak jak my postrzegamy disco polo, niemniej ten utwór Charliego zdecydowanie przypadł mi do gustu (co mogą potwierdzić moi współlokatorzy, którzy w okresie skrajnej fascynacji zmuszeni byli słuchać tego kawałka non stop przez kilka dni). Pokazałam go zresztą przy okazji posta o strachu. Tekst jest piękny, muzyka i instrumentarium przyprawiają mnie o ciary. No i chciałabym, żeby tak jak tego włóczęgę, nic nie zdołało mnie zatrzymać.

Będąc w Grecji ten utwór towarzyszył nam bez przerwy. Dosłownie. W końcu wszyscy po kolei prosili, żeby zmienić repertuar, nie słuchać, nie śpiewać, nie wspominać o All star. Łatwo mówić, gorzej zrobić – niemożliwym jest posłuchanie tej piosenki tylko jeden raz. Kojarzy mi się z cudnym słońcem, zapachem plaży i ogromem czasu. Idealna na drogę; w końcu nigdy się nie dowiesz, jeśli nie pójdziesz.

Tak naprawdę w ogóle nie lubię rapu. Z definicji. Z wyjątkiem tego, który mi się podoba i którego zdarza mi się słuchać. Ostrego nuci się ciężko, ale kawałek jest absolutnie elektryczny i wprawia w świetny nastrój, przynajmniej mnie. Słuchając go naprawdę chce mi się w moment wrzucić do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy i po prostu iść przed siebie, nieważne dokąd.

Z zespołem poznałam się ledwie tydzień temu, ale już wiem, że ten kawałek będzie moim nowym ulubionym utworem podróżowym. Oczarował mnie od pierwszego usłyszenia i do teraz nie mogę się od niego uwolnić. Choć tekst jest w ogóle nie w kontekście, to linia basu owinęła mnie sobie wokół palca (może wokół struny raczej), cudny rytm, ciekawa konwencja i ogólnie 10/10. Nic bardziej konstruktywnego nie jestem w stanie napisać, bo głos wokalisty brzmiący w tym momencie w moich słuchawkach za bardzo mnie rozprasza.

Mam taką kategorię piosenek, w stosunku do których używam określenia „hity szity”. Są to kawałki, które się zna, mimo darzenia ich prawdziwą niechęcią i w ogóle uważania za kompletny niewypał fonograficzny. Gdy po raz pierwszy usłyszałam Pursuit of happiness, prawie odruchowo wrzuciłam ją do worka hitów szitów, jednak postanowiłam ją stamtąd szybko wyłowić i włączyć jeszcze raz. I została. Mimo że w takim gatunku muzyki ani trochę nie gustuję, naprawdę lubię ten utwór, bo kojarzy mi się z fajnym czasem liceum, z letnimi ogniskami i zbieraniem świetlików do plastikowych kubków. Taka mała pogoń za szczęściem.


Nie wiem czy na kogokolwiek z Was zadziałają moje propozycje. Czy w ogóle się spodobają. Jednak mam taką malutką nadzieję, bo wydaje mi się, że gatunki i style muzyczne są tu na tyle przemieszane, że każdy znajdzie choć jeden kawałek nadający się na jego playlistę – czy to autostopową czy samochodową.


A może macie jakiś superhiper kawałek do dopisania do listy? :)

poniedziałek, 15 grudnia 2014

[26] Nieplanowanych planów garść.



Zamieszanie przedświąteczne zaczęło się na całego. Wigilia mieszkaniowa już za nami; w tym tygodniu ostatnie załatwienia, prezenty, wysprzątanie mieszkania na absolutny błysk i w weekend upragniony dom na prawie trzy tygodnie (lub inaczej – prawie trzy tygodnie bez Krakowa, bo raczej niekoniecznie tylko w domu). Plany okołosylwestrowe były, ale jak to u mnie bywa – wszystko, co próbuję planować na długo przed przeważnie ulega mocnym zmianom w niemal ostatniej chwili, bo z planami niekoniecznie jestem za pan brat. Chyba przestanę o jakichkolwiek planach wspominać, bo potem je muszę prostować, a finalnie i tak wychodzi jeszcze coś innego. Dlatego na teraz krótkie i treściwe informacje bieżące.
  • Jeśli ktoś w Krakowie mieszka, ma blisko, tak czy inaczej planował odwiedzić lub przypadkiem będzie tu przejazdem w najbliższą środę, bardzo i z całego serca zapraszam na slajdowisko moje własne i autorskie, o 20.30 w pubie Zaginiony Świat. Będzie mi bardzo miło jak ktokolwiek z czytelników się pojawi. :)
  • …a właściwie już jest mi bardzo miło, bo z dnia na dzień jest Was więcej i więcej i więcej. Dzięki!
  • Info jeszcze niepotwierdzone, ale prawdopodobne – jutro o godzinie 19.30 będzie można o Stopie po przygodę posłuchać w Studenckim RadioSpektrum, w którym na co dzień (albo raczej co tydzień) współpracuję, jednak jutro pojawię się w formie gościa audycji auto.STOP.
  • No i rzecz, o której wspominałam na fanpejdżu: mam do sprzedania w dobre ręce 2 bilety Megabusa na trasie Amsterdam-Londyn-Amsterdam! Termin to 29.12 – 1.01, cena naprawdę niziutka, więc jeśli ktokolwiek wie, że będzie potrafił bilety dobrze wykorzystać bądź zna kogoś, kto chętnie by się na nie połakomił – wystarczy wysłać maila/wiadomość na fejsie/cokolwieczek.

Czekam z niecierpliwością na święta i na chwilę spokoju w domu. Mam w zanadrzu trochę tematów na serię „Rusz książką”, fotowspomnienia się jeszcze nie skończyły no i… Albo już nic nie będę mówić. Przecież i tak w międzyczasie zmienię plany.

czwartek, 11 grudnia 2014

[25] Couchsurfing - z czym to się je?


Pieję i pieję o tym Couchsurfingu wszędzie, zakładając z góry, że wszyscy wiedzą o co chodzi i na czym to polega. A to nieprawda, jak się ostatnio dowiedziałam, gdy kolejna osoba zapytała mnie „o co w tym całym Couchsurfingu chodzi”.

Couchsurfing.com to strona założona przez – jestem pewna! - świetnego i pozytywnego człowieka. Jest międzynarodowa i założyć na niej konto może absolutnie każda osoba mająca dostęp do internetu, mieszkająca w każdym miejscu na świecie. Po zarejestrowaniu tworzysz swój profil – piszesz o zainteresowaniach, pasjach, o tym jakie języki znasz, dodajesz zdjęcie, miejsce zamieszkania i już może znaleźć cię dowolny Hans z drugiego końca świata. Idea polega na wzajemnej gościnności: oferujesz innym nieodpłatne zakwaterowanie, zainteresowana osoba po skontaktowaniu się z tobą może przyjechać, pomieszkać z tobą przez kilka dni, poznać twój świat, przyjaciół, kulturę, zobaczyć jak wygląda codzienne życie w twojej rzeczywistości. A na końcu zazwyczaj padają słowa: „…a jeśli kiedykolwiek będziesz chciał odwiedzić mój kraj, zawsze jesteś mile widziany w moim domu!”. I tak to się właśnie kręci.
Nie jestem co prawda alfą i omegą w temacie Couchsurfingu, ale mogę powiedzieć, że mam jakieśtam doświadczenie. Zaczęłam na serio dopiero w tym roku i póki co jestem absolutnie zachwycona. Jednak prawidłowego Couchsurfingu także trzeba się nauczyć; ja akurat należę do osób, które raczej nie uwierzą, póki same się nie sparzą, więc zajęło mi to trochę czasu (w końcu kto by czytał kilkustronowe regulaminy i netykiety na każdej stronie, którą odwiedza). Koniec końców wyszło na dobre.

O czym warto pamiętać korzystając z Couchsurfingu?

  • CS jest nieodpłatny, co nie zawsze znaczy, że jest darmowy. Pierwsza prośba o nocleg jaką wysłałam była skierowana do starszej Holenderki. Jednym z moich argumentów, by mnie przenocowała, był fakt, że jestem studentką, więc jak wiadomo nie stać mnie na hostel. Stop. Tak nigdy nie rób. Hości czują się wtedy często zwyczajnie urażeni, że traktuje się ich jedynie jak tanią opcję spania. Owszem, CS jest ogromnym ułatwieniem dla osób, które chcą podróżować tanio. Warto jednak pamiętać, że głównym założeniem jest poznawanie ludzi, tworzenie sieci znajomości wzdłuż i wszerz całej naszej pięknej kuli ziemskiej. Dobry host zawsze będzie chciał, żebyś został u niego dłużej niż tylko na jedną noc. Przeważnie zaproponuje wspólne wyjście na obiad, piwo, pozna cię ze swoimi przyjaciółmi, pokaże ci kawałek swojego świata. W zamian podaruj mu zainteresowanie, chęć spędzenia z nim czasu, rozmowę. Nie traktuj go tylko jak noclegownię.
  • Zanim wyślesz prośbę o nocleg, zawsze, ale to ZAWSZE dokładnie przeczytaj profil swojego hosta. Zwiększysz swoje szanse na sukces jeśli w wiadomości nawiążesz do jego zainteresowań; postaraj się znaleźć choć jedną rzecz, która was łączy. Może oboje jesteście fanami FC Barcelony, gracie na gitarze bądź należycie do Klubu Fanów Orzechów Laskowych. Jeśli o tym napiszesz, host zobaczy, że naprawdę zależy ci, żeby go poznać, a nie tylko usiłujesz oszczędzić pieniądze na spaniu.
  • Wyszukiwarka CS ma kilka fajnych okienek, poprzez których zaznaczenie można wybrać opcje jakie cię interesują. Oprócz miejsca zamieszkania możesz określić przedział wiekowy hosta, płeć , jakie zna języki i tego typu praktyczne rzeczy. Jeśli dobrze się przyjrzysz, znajdziesz również okienko z napisem „data ostatniego logowania”. Z doświadczenia wiem, że warto zaznaczyć tę najbliższą dacie aktualnej – czyli do trzech dni wstecz. Jeśli host loguje się często, masz większą szansę na to, że nie przeoczy twojej wiadomości. Zwróć też uwagę na „procent odpowiadalności” – w każdym profilu pod nickiem użytkownika widnieje napis „…% response rate”. Wiadomo, że im wyższy procent, tym bardziej wiarygodny i rzetelny host. Przeważnie nie ma zbyt wielkiego sensu odzywać się do ludzi, których odpowiadalność nie dobija nawet do połowy.
  • Obserwuj referencje! Każdy użytkownik CS ma na profilu osobną zakładkę z referencjami od osób, które go gościły, których gościł on lub które z nim podróżowały. Opinie dzielą się na pozytywne, neutralne i negatywne. Warto to skontrolować przed wysłaniem prośby. Analogicznie jak z odpowiadalnością – im więcej pozytywnych referencji, tym pewniej możesz zaufać hostowi.
  • Nie musisz być hostem jeśli nie chcesz. Sporo znajomych pyta, czy jeśli chcą założyć konto na CS i do kogoś pojechać, to również muszą potem udostępniać swoje mieszkanie innym podróżnikom. Nie ma takiego przymusu – w profilu są do zaznaczenia odpowiednie opcje: mogę przyjmować couchsurferów, być może mogę, nie mogę, chcę się spotkać. Jeśli twoje warunki mieszkaniowe pozwalają na przyjęcie gości, zaznaczasz opcję „mogę” lub „być może mogę”. Jeśli tego nie chcesz, klikasz w „nie mogę” bądź „chcę się spotkać”, jeśli mimo wszystko masz ochotę wyskoczyć wieczorem na imprezę z przybyszami z Peru. Jednak im częściej będziesz korzystać z CS w roli gościa i spotykać cudownych hostów, którzy będą przyjmować cię jakbyś był jego najbliższą rodziną, tym większa urośnie w tobie potrzeba odwdzięczenia się tym samym. Mimo że wymaga to trochę czasu, energii i niekiedy pomysłowości – naprawdę warto.
  • Pamiętaj o prostych komunikatach. Nieważne czy akurat przyjmujesz gości czy to ty nim jesteś – powiedz drugiej stronie o swoich planach. Dla hosta to ważne wiedzieć jak chcesz spędzić kolejny dzień. Niektórzy dają couchsurferom zapasowe klucze do mieszkania, ale inni (na przykład ja) tego nie robią, więc trzeba się jakoś dogadać co do tego kto i o której będzie w domu; łatwiej ustalić wieczorem, że między 8 rano a 16 następnego dnia jesteś na uczelni, więc coucherzy mogą dostać się do domu dopiero po twoim powrocie, niż histerycznie wydzwaniać do siebie nawzajem w ciągu dnia.
  • Osobista rada – jadąc do kogoś przywieź mu mały upominek. To nie musi być nic wymyślnego, czasem wystarczą zwykłe polskie krówki by sprawić komuś radość i zaskarbić sobie jego sympatię. Dlatego też fajnie przeczytać uważnie profil hosta przed spotkaniem z nim. Przykładowo, jadąc do Pragi wyczytałyśmy, że nasza hostka Michelle jest fanką białego wina i ma labradora; na wstępie dostała od nas flaszkę tegoż trunku, a psicy podarowałyśmy zabawkę. Obie były bardzo zadowolone :)
  • Jeśli hostujesz, traktuj swojego gościa jakby był twoim starym znajomym. A przynajmniej spróbuj. Miałam sytuację, kiedy po przyjściu do domu hosta nie usłyszałam prostego zdania „możesz położyć rzeczy tu i tu, usiądź i poczuj się jak u siebie, niczym się nie krępuj”. I właśnie przez to krępowałam się okropnie! Głupio mi było usiąść sobie na fotelu jakby nigdy nic, głupio było o cokolwiek zapytać, bo host założył, że wszystkiego domyślę się sama i nie będę się niczym przejmować. Choć był sympatyczny, zabrakło właśnie takiego upewnienia. Nawet jeśli dla ciebie oczywistym jest, że twój gość powinien czuć się swobodnie, nie będzie to dla ciebie ujma na honorze, jeśli powiesz mu, by czuł się jak u siebie. Uwierz – doceni.
  • To, o czym mówię ciągle i do znudzenia – odważ się! Kilka razy usłyszałam pytanie, czy się nie boję; nie wiem w końcu u kogo przyjdzie mi mieszkać bądź kto mnie odwiedzi. Jestem dosyć ufna i może i kiedyś wyjdę na tym jak Zabłocki na mydle, jednak póki co szczęście jest po mojej stronie. Poznałam przez Couchsurfing naprawdę cudownych ludzi, z większością do teraz mam dobry kontakt, pajęczyna znajomości rośnie i biorąc pod uwagę jakie mam plany na życie, liczę, że skorzystam kiedyś z tych wszystkich zaproszeń. 



Na zwieńczenie tego długiego wywodu zdjęcie dokumentujące kilka moich ostatnich dni (warto wspomnieć, że to selfie w 10 osób, docenić proszę! :D). Nasi Singapurczycy są okazali się prześwietni, a na wspólne piwo przyprowadzili trzy Hiszpanki, Amerykanina i Włocha. Nie było dla nich problemem zagadać do nich w muzeum podczas zwiedzania i dzięki temu spędziliśmy wspólnie przemiły wieczór. Dziś rano Jesse z Bryanem pojechali dalej w świat, a nam zostawili symboliczne prezenty: każda z nas trzech dostała wspólne minizdjęcie z polaroida i karteczkę z pięknymi podziękowaniami, takimi naprawdę od serca. Może uda nam się spotkać ponownie z chłopakami w styczniu – wszystko się okaże. Jednak morał mam tylko jeden: rzecz, w którą najbardziej na świecie warto inwestować to przyjaźnie.

niedziela, 7 grudnia 2014

[24] "A nie boisz się?"

Rozmawiam ze znajomymi. Od słowa do słowa, zdanie po zdaniu. Słucham, odpowiadam, w końcu opowiadam. Że jestem szczęśliwa, kiedy poruszam się naprzód. Że w tym temacie czuję się jak ryba w wodzie. Oczy mi się błyszczą, kiedy zaczynam snuć bałkańskie wspomnienia, opowiadać o norweskich fiordach i opisywać autostop w Holandii. Jedni słuchają długo, drudzy przerywają szybciej i zadają pytanie, na które czekam najbardziej:
- Magda, a ty się tak nie boisz? Autostopem i w ogóle? Dziewczyna?

Czasem trochę się boję, szczególnie jak jest zimno. Boję się wtedy, że znów złapię przeziębienie idąc po autostradzie. Czasem się boję, że ktoś wzbudzający zaufanie okaże się tylko dobrym aktorem. Albo że host z couchsurfingu będzie wybitnym nudziarzem i spędzimy wieczór rozmawiając o pogodzie. Czasami też boję się, że nie będzie aż tak fajnie jak to sobie wyobrażałam. Przeważnie jest nawet lepiej.
O wiele bardziej przerażają mnie codzienne rzeczy. Płacenie rachunków i to, że kiedyś w końcu odetną mi ten prąd, bo zapomnę wyjąć ze skrzynki czwartego przypomnienia o tym, że termin zapłaty minął trzy miesiące temu. Stresuje mnie wypełnianie druczków na poczcie i morderczy wzrok kobiety w okienku, gdy ponownie pytam się jej, czy priorytet musi być polecony, co dojdzie do odbiorcy szybciej i czym to się właściwie różni (nigdy nie pamiętam…) Boję się wszelkich urzędowych załatwień, zakichanych procedur i irracjonalnych instrukcji prawidłowego użytkowania.
Jestem poddenerwowana, gdy mam podjąć jakąkolwiek decyzję i boję się brać odpowiedzialność za kogoś więcej, niż tylko za siebie. Boję się, że głośno zaburczy mi w brzuchu w nieodpowiednim momencie. Że ktoś poprosi mnie o przysługę, kiedy będę mieć za dużo rzeczy na głowie, ale mimo wszystko nie będę potrafiła odmówić. Mimo że śmiało mogę powiedzieć, że mam duże obycie z radiem, nadal przed wejściem na antenę łapie mnie mały stresik.

Boję się tych wszystkich rzeczy, z którymi na co dzień ma mierzyć się dorosły człowiek. Rzeczy, których nikt nie tłumaczy, a każdy wymaga.

Jakieś dwa lata temu moje postanowienie noworoczne brzmiało – w pierwszej kolejności będę robić rzeczy, których boję się najbardziej. Staram się trzymać tego do teraz i chyba całkiem nieźle mi to wychodzi. Panie na poczcie bezboleśnie zabijam uśmiechem, decyzje coraz częściej podejmuję bez dłuższego zastanowienia, a prądu jeszcze nie odcięli.
O wiele częściej przerastają mnie zwykłe sprawy niż kolejna podróż. Podczas niej boję się inaczej – to bardziej adrenalina, napędzająca do działania i powodująca miłe podekscytowanie światem. Nie boję się spania pod chmurką, deszczu w namiocie ani braku internetu przez miesiąc. Brodzenie po kolana w błocie czy utknięcie pośrodku pustkowia częściej powoduje u mnie śmiech niż strach (choć to w dużej mierze kwestia dobrego towarzystwa). Ludzie zwykle pytają o ludzi – a co jeśli kierowca będzie oszustem? Wywiezie cię do lasu, wytnie nerki, a zwłoki wrzuci do rowu? Grunt to szybko ocenić sytuację; popatrzeć w oczy i spróbować się zauważyć iskrę mówiącą „ej, to dobry człowiek jest, on chce mi pomóc, zaufam mu i przez następną godzinę będzie moim kumplem”. Legend miejskich o człowieku z walizką, który mówi „dobrze byś wyglądała w trumnie” jest cały worek – sama słyszałam tę opowieść co najmniej od pięciorga znajomych, przy czym zawsze sytuacja dotyczyła ich siostry/brata/kuzynki/ojca wujka psa sąsiada. Może czasem wystarczy trochę optymizmu i wyjścia z założenia, że szczęście będzie ci sprzyjać?

Po raz kolejny nie odpowiadam jednoznacznie na pytanie. Zamiast tego uśmiecham się, rzucam ironią, obracam to w żart lub po prostu zmieniam temat. Czasem trochę się boję, ale co przyjdzie mi ze strachu trzymanego w kieszeni? Lubię wypuszczać mój strach na spacer, żeby zobaczył trochę świata. Choć zdarza się, że i on potrafi być pożytecznym kompanem drogi, trzeba go trzymać krótko, a przede wszystkim nie pozwolić mu ograniczać swojego pola działania.


Jeśli przestaniesz bać się przygód, szczęście stanie po twojej stronie. Naprawdę.

sobota, 29 listopada 2014

[23] Rusz książką: Karol Lewandowski - Busem przez świat. Wyprawa pierwsza.

Jestem uzależniona od książek. Chociaż nie mam wiele czasu na oddawanie się niezaprzeczalnej przyjemności czytania, przeważnie jak dorwę dobrą lekturę, pochłaniam ją niemal na raz.
Jestem uzależniona od księgarnianych działów z książkami podróżniczymi. Za każdym razem mówię sobie: nie, dzisiaj szukasz tylko tego, co ci potrzebne, nic więcej. Nie masz pieniędzy na następną książkę.
Zawsze wychodzę z księgarni z kolejną.

Zupełnie nie wiem dlaczego trafiłam na tę książkę dopiero niedawno. Przypuszczam, że przez deficyt egzemplarzy; drugie wydanie zostało dodrukowane w tym roku, chociaż książka została wydana w 2011. Na półce na moją uwagę czeka w kolejce kilka kolejnych, więc założyłam, że tę przeczytam szybko.
Poszło sprawniej niż się spodziewałam. Rozpoczętą parę dni temu lekturę połknęłam w jedno popołudnie. 160 stron na jednym oddechu.
Książka została napisana super przyjemnym językiem. Bez zbędnych ozdobników i przekoloryzowania; autor opisuje wszystko dokładnie tak, jak jest. Jakby opowiadał mi tę całą historię w zadymionej knajpie przy piwie. Krótkie i treściwe rozdziały, fajne zdjęcia (wiadomo, że książki z obrazkami > książki bez obrazków), wszystko doprawione dozą ironicznego humoru.
Plan był prosty – stary ogórek i na Gibraltar. Bez wielkich pieniędzy, bez długiego urlopu. Przez 300 stron lektury miałam okazję utknąć w zepsutym busie gdzieś pośrodku Czech, uciekałam nocą w lesie przed niedźwiedziem i widziałam w Alpach najpiękniejsze nocne niebo jakie jestem w stanie sobie wyobrazić. Poznałam cudownych ludzi, pływałam w lodowatych górskich jeziorach, piłam wino na plaży Lazurowego Wybrzeża i zostałam okradziona. Poznałam hipisów, siedziałam w areszcie, spotkałam się z ogromną ludzką serdecznością i walczyłam o jedzenie z magotami. Niemal czułam zapach zupy pomidorowej z puszki – wzdryganie się na samą myśl po jedzeniu jej przez niemal miesiąc wcale mnie nie dziwi (od mojego powrotu z Norwegii minęły ponad 2 miesiące, a ja nadal nie mogę patrzeć na pasztet).
Gdy książka naprawdę mi się podoba, czytam z wypiekami na twarzy, a przy każdym zwrocie akcji żołądek aż boli mnie z nerwów. Po skończeniu „Busa” mięśnie mam zesztywniałe od nadmiaru przygód. Żeby jednak nie było tak kolorowo i słodko-mdląco, jest jeden wielki, największy minus – książka zbyt szybko się kończy. Wpisuję ją na czarną listę. :)


Z dwojga złego, nie wyszło tak źle, że trafiłam na nią dopiero teraz. Przynajmniej nie muszę zbyt długo czekać na kolejną – 8 grudnia premiera kolejnej lektury autorstwa Karola „Busem przez świat. Ameryka za 8 dolarów”. Czekam z niecierpliwością!

piątek, 21 listopada 2014

[22] Fotowspomnienie - Włochy

Nie wiem ile miałam dokładnie lat, kiedy przydarzyła mi się okazja pojechania na obóz do Włoch, jednak obstawiam, że nie więcej niż 14/15 – gimbaza pełną parą. To był właściwie wyjazd marzeń – w tym okresie ogromnie podobał mi się język włoski, uczyłam się go trochę, cośtam rozumiałam i potrafiłam powiedzieć; do pełni szczęścia brakowało tylko odwiedzenia kraju.
Przypuszczam, że wyleciało mi z głowy wiele istotnych i fajnych rzeczy z tego wyjazdu. Pamiętam za to doskonale mnóstwo nietoperzy, które po zmroku w locie piły wodę z okolicznego basenu.
Pamiętam przepyszne przekąski z formie małych placków, które kupowaliśmy dosłownie kilogramami na maleńkim ryneczku w miejscowości, gdzie mieszkaliśmy. Nie udało mi się ich już potem nigdzie indziej znaleźć.
Pamiętam mnóstwo drzewek oliwkowych, ogromny – ku mojej szczerej uciesze! – upał i miłą bryzę morską towarzyszącą nam przez całe dwa tygodnie.
Pamiętam pyyyyyszny makaron w przeróżnych postaciach i kombinacjach, zawsze tak samo genialny i sycący.
Pamiętam mnóstwo turystów czekających w kolejkach do bazylik i moją radość, gdy odważyłam się zapytać po włosku faceta sprzedającego tandetne pamiątki „ile to kosztuje?”, a on mnie pochwalił, że dobrze użyłam języka.
Pamiętam zdechłe meduzy, mnóstwo parzącego w stopy piasku, wiecznie zalaną łazienkę w hotelowym pokoju i miliony monet pływające w Fontanna di Trevi.
Pamiętam, że byłam wtedy piękna, młoda, nierozsądna i przeszczęśliwa. Dobrze, że chociaż dwa ostatnie zostały mi do dziś :).

Mam mało treściwych zdjęć z tego wyjazdu, jednak postarałam się wycisnąć z nich co się dało.





 Schody Hiszpańskie
 Mówiłam, że zdechłe.






 Do dziś to jest jedno z moich ulubionych zdjęć,
na których jestem.
 Najbardziej korzystne zdjęcie koloseum, jakie zrobiłam.


 Widok chyba z drogi na Monte Cassino.
(ale dreda sobie za to uciąć nie dam)
 Forum Romanum

piątek, 14 listopada 2014

[21] "To by się nigdy nie stało..." - czeski film.


Czas: 7-11.11.2014
Dystans: ponad 1100 km
Hajs: ok. 570 CZK

Zastanawiałam się kiedy znajdę chwilę czasu na napisanie sensownej relacji, podzielenie się fajnymi zdjęciami i opowiedzenie o tym jak wesoło spędziłam miniony długi weekend. Wyszło jak wyszło i czasu szukać nie musiałam – to on mnie znalazł, przysyłając choróbsko, które skutecznie unieruchomiło mnie w łóżku z gorączką.
Trochę kręciłam z tym długoweekendowym wyjazdem. Najpierw miała być Finlandia, potem Ryga, Wiedeń, Toruń, Bydgoszcz, polskie morze… Za dużo pomysłów tłukło nam się po głowach. Kiedy już wszystkie za i przeciw wskazały na Toruń (bo nie tak daleko, bo nigdy nie byłam, bo warto Polskę zobaczyć), wywiązała się prosta konkluzja.
- Ej, wiecie, ale właściwie Praga jest bliżej niż Toruń, a ja nigdy nie byłam w Pradze, to może tam pojedziemy? Byłyście?
- Nie. Dobra, to jedźmy.
No to pojechałyśmy.
Plan był prosty – w piątek po zajęciach stopem z Krakowa do Wrocławia po Zuzę, a stamtąd następnego dnia prosto do Pragi. Jednak jak to mi się zwykle przydarza, łatwo było jedynie w teorii; w praktyce przygód czekało aż za wiele.

Pierwszego stopa łapałyśmy tuż za bramkami wjazdowymi na A4, na parkingu pod samiutkim komisariatem policji. Na szczęście superszybko, bo już po jakichś 5 minutach, zatrzymał się kierowca dostawczakiem, jadący niedaleko, bo tylko do Jaworzna, jednak jak już wielokrotnie podkreślałam – dla autostopowicza każdy kilometr jest jak spełnienie marzeń. Jechało się całkiem przyjemnie, dopóki kierowca (wydawało mi się, że wspominałam już na blogu o typie kierowcy, który nazywam Typowym Józkiem, ale przejrzałam wpisy i jednak nie. Może lepiej – nie będę spoilerować, napiszę o tym kiedyś) nie powiedział, że on już tu skręca na Jaworzno, a nasza droga jest prosto i musi nas wysadzić. Na środku autostrady, bo jakby inaczej. Historia lubi się powtarzać – znów czekała nas piesza droga do najbliższej stacji benzynowej, czyli jakieś 2 kilometry. Szczęście przez chwilę było po naszej stronie, rów na poboczu był głęboki, więc nie było nas aż tak widać, jednak po chwili grunt zrobił się podmokły dzięki odprowadzanym tamtędy ściekom, więc zrobiło się mniej kolorowo. Jednak wytrwale szłyśmy, przyśpiewując „Morskie opowieści” na zmianę ze „Speedy Gonzales”. Po drodze spotkałyśmy robotników, których miny na nasz widok były wprost bezcenne :). Jednak w pewnym momencie rów zaczął się niebezpiecznie zwężać, toteż postanowiłyśmy przejść na drugą stronę ogrodzenia. Kojarzycie zapewne takie zwykłe, druciane siatki, które są często rozstawione wzdłuż dróg ekspresowych i autostrad. Do dziś nie mam zielonego pojęcia jak udało nam się to zrobić, ale przecisnęłyśmy się pod taką, z plecakami i tartą niesioną przez całą drogę w ciężkiej, szklanej formie. Pozostałą część drogi przemierzałyśmy krzaczorami wszelkiej maści, aż dostałyśmy się na upragnioną stację benzynową.

Po blisko 40 minutach zatrzymał się młody biznesman wracający do domu przez Wrocław. W ostatecznym rozrachunku dotarłyśmy tam przed 17, wyruszywszy z Krakowa o 13, co uważam za sukces. Jeszcze nie wiedziałyśmy, że droga powrotna będzie gorsza.
Spędziłyśmy milutki wieczór przy domowej pizzy i piwie z Zuzą, snując plany i wyobrażenia o Pradze, którą wszyscy tak chwalili.
Następnego dnia rano czekało nas wyzwanie – przede wszystkim dostać się na wylotówkę. Jeśli ktoś kiedyś próbował ruszyć gdziekolwiek z Wrocławia to wie, że wyjazd z tego miasta nie należy do najłatwiejszych. Najpierw trzeba dostać się na Bielany, a potem kilka razy przeskoczyć przez barierkę, przebiec przez drogę (BARDZO ruchliwą drogę), przekroczyć kilka krzaków i wtedy pojawia się przystanek autobusowy z zatoczką. Stałyśmy na nim prawie dwie godziny, robiło się coraz zimniej, a my – ku widocznej uciesze ochroniarza z salonu samochodowego naprzeciwko – śpiewałyśmy w niebogłosy, próbowałyśmy łapać stopa stojąc na rękach i podnosząc się nawzajem. W końcu zatrzymał się młody chłopak jadący do Kłodzka, który jeszcze nadrobił drogi, by zawieźć nas na stację benzynową za miastem. Stamtąd zadziwiająco szybko złapałyśmy samochód do Jaromierza, miasta już w Czechach. Zatrzymała się starsza Czeszka, rewelacyjnie mówiąca po polsku. Bardzo się przejęła, że robi się ciemno i zimno i co będzie, jeśli utkniemy gdzieś w Jaromierzu? Gdzie będziemy spać? Przecież ona nie może na to pozwolić i zawiezie nas 20 km dalej niż jedzie, za miasto, bo tam na pewno będzie łatwiej coś złapać. Co prawda bywało lepiej, jednak faktycznie nie było aż tak źle – pół godziny później siedziałyśmy już w samochodzie z facetem jadącym z dwójką dzieci. Podwieźli nas co prawda tylko 20 km, ale później już szybko złapałyśmy ostatniego tego dnia stopa – czesko-słowacką parę jadącą do Pragi. Było dopiero koło 18, więc miałyśmy sporo czasu do spotkania z hostką. Dlatego właśnie jako pierwszy cel obrałyśmy sobie zgubienie się w metrze…

…a później szybki spacer po centrum.

W Czechach ozdoby i świąteczna atmosfera w każdym kątku!

Po 21 byłyśmy już w mieszkaniu Michelle, Petera i Simby (czyli ponownie świetnej pary czesko-słowackiej i ich kochanej labradorki). Po wstępnym zapoznaniu, krótkiej rozmowie i butelce wina zostałyśmy zaproszone na czeską Becherovkę do pobliskiego baru. Piłam ją pierwszy raz w życiu i mogę powiedzieć tylko tyle – jeśli jesteś w Czechach i jej nie spróbujesz, nie masz po co wracać do domu. Jest przepyszna!
Następnego dnia naszym jedynym planem było powłóczenie się trochę po mieście i chłonięcie praskiej atmosfery. Właściwie zdałam sobie w tym momencie sprawę, że przeważnie tak piszę – rzadko kiedy chodzę po muzeach czy przygotowuję listę check pointów wyjeżdżając gdziekolwiek. Mam co najwyżej kilka punktów, które chcę zobaczyć, ale o wiele bardziej wolę po prostu snuć się bez celu, podziwiać krajobrazy czy architekturę, przypatrywać się ludziom i ichniemu życiu w miejscu innym niż moje rodzime.
Apropos architektury – Praska powala na kolana! Każdy budynek wydaje się być projektowo dopieszczony do granic możliwości, precyzyjnie zaplanowany i wykonany. Dlatego każdy zachwyca. Jest wiele pięknych miast – chociażby Kraków, w którym aktualnie mieszkam. Jednak głównie centrum ma ten specyficzny klimat, okraszony pięknymi budynkami. Jeśli pojedzie się do dzielnic oddalonych od śródmieścia, spotyka się zwykłe, szare blokowiska. W moim odczuciu w Pradze tego nie ma – każda część ma swój urok, nie tylko ścisłe centrum miasta.







Tak więc snułyśmy się ulicami i uliczkami, obserwując dokładnie życie wokół. Trafiłyśmy nawet na pana robiącego wielkie bańki mydlane na Starym Mieście. Kama w całości oddała się fotografowaniu, a my z Zuzą jak te dziecioki bawiłyśmy się w pękanie baniek, noga w nogę (a raczej ręka w rękę) z dziećmi w wieku około przedszkolnym :).


Oczywiście nie obyło się bez narodowych symboli, czyli Mostu Karola i Krecika.



Po kilku godzinach wróciłyśmy do mieszkania hostów i zrobiłyśmy obiad dla wszystkich. Wieczorem chciałyśmy jeszcze wyjść, zobaczyć Pragę nocą i napić się dobrego czeskiego piwa.

Skończyło się na rundce po pubach, oczywiście według zasady „gdzie piwo tanie, tam dobrze”, a w końcu spróbowaniem piwa z domieszką tego, co w Czechach legalne.

Niestety koło północy moje zmęczenie wzięło górę, toteż wróciłam do mieszkania, a Zuza z Kamą poszły imprezować. Dotarły do mieszkania o 8 rano, akurat kiedy wstawałam, więc poszły spać, a ja wybrałam się na spacer w miejsca, których nie odwiedziłyśmy poprzedniego dnia. Jako że Zuza w nocy zgubiła mapę Pragi, którą dostałyśmy od Michelle, wsiadłam w pierwszy lepszy tramwaj, wysiadłam na losowym przystanku i po prostu poszłam przed siebie. Szybko odkryłam prawdziwość słów Michelle z dnia poprzedniego – „Let yoursefl get lost. It’s beautiful to get lost in Prague!”. Przyznaję, troszkę się zgubiłam i było super.
Wróciłam do mieszkania, dziewczyny wstały i poszłyśmy razem z Peterem spotkać się z Michelle w centrum. Ponownie zostałyśmy przez nich zaproszone, tym razem na kawę. Właściwie miało to większy cel – w kawiarni miałyśmy napisać nasze sentencje na kartkach.
Michelle realizuje projekt, którego temat w tłumaczeniu brzmi: „To by się nigdy nie stało”. Powiedziała nam, że Czesi bardzo często narzekają na swoje miasta czy ogólnie kraj, porównując go do innych miejsc na świecie. Przykładowo, zwyczajny obywatel Zdenek w godzinach szczytu tkwi w samochodzie w korku, mamrając pod nosem: „%$#*!, jaki korek, w Berlinie by się to na pewno nie wydarzyło”. Krótko mówiąc – trawa zawsze jest zieleńsza tam, gdzie nas nie ma. Dlatego Michelle poprosiła nas dzień wcześniej o uważne obserwowanie Pragi i próbę zauważenia czegoś, co nas ujmie i oczaruje; czegoś, z czym będziemy kojarzyć Czechy.
Od lewej: Kama, Michelle, ja, Zuza
Bo zdjęciach poszłyśmy już same zobaczyć zamek na Hradczanach i osławioną Złotą Uliczkę. Umówiłyśmy się z hostami, że w drodze powrotnej kupimy ser do smażenia i zrobimy wspólnie kolację.

 Widok na nocną Pragę ze wzgórza zamkowego.



 Złota Uliczka


 Katedra Świętych Wita, Wacława i Wojciecha


 Znalazłam dom wielkościowo idealny dla mnie!
Ale dziewczyny już się musiały trochę schylać...

Dzień pełen wrażeń. Wróciłyśmy do mieszkania zmęczone, zmarznięte i szczęśliwe, zrobiliśmy wszyscy kolację i otworzyliśmy kolejną butelkę wina. Tego dnia poszłyśmy spać dosyć szybko – w końcu następnego dnia chciałyśmy pokonać 600 km.
Od lewej: Kama, Zuza, Simba, ja, Michelle, Peter

Chwilę po 9 rano byłyśmy już na wylotówce. Miejsce kiepskie, bo na wysepce przy rozjeździe dróg, nie miałyśmy zbyt wielkiej nadziei, że uda nam się tam cokolwiek złapać. Jednak w końcu zatrzymał się dostawczak z młodym Czechem (Typowym Józkiem. W dostawczakach zawsze są oni) w środku. Angielskiego nie znał ani trochę, polskiego nie rozumiał, a my czeskiego tym bardziej. Z trudem wpakowałyśmy się do środka – dwuosobowe siedzenie obok kierowcy, a nas trzy i to jeszcze z bagażami. Żeby było śmieszniej, Zuza, która siedziała od strony drzwi trzasnęła nimi, a one nie do końca się zamknęły… I tak minęło nam kolejne 100 km – ściśnięte we trzy, z plecakami na kolanach, śmigając 150km/h po autostradzie. Ja prawie leżałam na skrzyni biegów, trzymając się kurczowo Kamy, bo przy każdy zakręcie spadałam na kierowcę. Kama trzymała Zuzę, która z kolei trzymała plecak i otwierające się drzwi. Na szczęście zleciało szybko. Kolejną godzinę spędziłyśmy stojąc na autostradzie, aż zatrzymał się przesympatyczny Czech, który powitał nas słowami:
- Stoicie w bardzo głupim miejscu, przecież nikt by wam się tu nie zatrzymał. Dlatego ja to zrobiłem.
Zawiózł nas do miejscowości Hradec Kralove, gdzie znalazłyśmy (w końcu!) idealne miejsce do łapania stopa – w zatoczce, między rondem a przejazdem kolejowym, dzięki czemu samochody jechały powoli. Mijało nas bardzo dużo Polaków, jednak byłyśmy przez nich brzydko ignorowane. Wziął nas starszy Niemiec jadący do Kłodzka. Niestety wyszło dosyć niekulturalnie – po 15 minutach rozmowy wszystkie zasnęłyśmy. Obudziłyśmy się dokładnie w momencie, gdy kierowca zatrzymał się dosłownie na poboczu (a raczej jego braku) mówiąc:
- To już, ja tu skręcam, musicie wysiąść, do widzenia.
Nie do końca obudzone i świadome wytoczyłyśmy się z samochodu i wytrwale łapałyśmy dalej. Zaskakująco szybko zatrzymała się para jadąca do Warszawy przez Wrocław. Na nasze nieszczęście, kierowca nie znał za dobrze miasta i zamiast wysadzić nas na Bielanach, wjechał do centrum… Powtórka z rozrywki. Po pożegnaniu się z Zuzą ponownie wpakowałyśmy się w tramwaj, spędziłyśmy w nim o wiele za dużo czasu, potem zgubiłyśmy się na tych wszystkich wiaduktach, drogach i przejściach podziemnych, aż dotarłyśmy na właściwą stację benzynową przy A4. A tam jak na złość policja. Poczekałyśmy grzecznie aż sobie pojadą i zajęłyśmy miejsce na poboczu. Zatrzymał się trzeci mijający nas pojazd – spory busik wiozący na naczepie samochód. Za kierownicą starszy facet, na miejscu pasażera młoda dziewczyna, a z tyłu rozłożony na dwóch siedzeniach chłopak. Jechali do Krapkowic i byli chyba najdziwniejszą ekipą wiozącą nas podczas tej podróży. Kierowca cały czas puszczał bardzo dziwną muzykę – niektóre utwory były naprawdę dobre, a inne brzmiały jakby wytrzasnął je z kiepskiej produkcji bollywoodzkiej. Do tego głośność podkręcona była na maksa, kompletnie nie słyszałyśmy swoich myśli, a jakakolwiek rozmowa nie wchodziła nawet w grę. Oddałyśmy się więc głośnemu śpiewaniu – i tak nikt nas nie słyszał w tym hałasie.
W Krapkowicach wysiadłyśmy na sporym Lotosie, a tam… umarł w butach. Godzina 20 i mnóstwo tirów na pauzie, bo święto narodowe i zakaz ruchu do 22. Może jeździć tylko spożywka. Zrobiłyśmy rundkę po kierowcach i od wszystkich usłyszałyśmy to samo – „jadę do Krakowa, ale rano”. Zrezygnowane stanęłyśmy przy wyjeździe ze stacji, gdy zauważyłyśmy, że przy dystrybutorze paliwa stoi tir z Tesco. Zagadałyśmy do kierowcy i już po chwili siedziałyśmy z nim w kabinie, jadąc w stronę Gliwic. Przed ostatnią stacją podał na CB radio i zgrabnie zostałyśmy przerzucone do kolejnej ciężarówki. Przegadałyśmy z kierowcą 45 minut pauzy, po czym ruszyliśmy w stronę upragnionego Krakowa. Chwilę po północy kierowca wysadził nas na przystanku autobusowym, skąd miałyśmy transport praktycznie pod samo mieszkanie.

I w tym momencie koło się zamyka. Właśnie wtedy załatwiłam swoje gardło, zatoki i wszystko inne. Jak to ładnie skwitowała Zuza: "Czyli trzeba zapamiętać, że stanie na środku autostrady, kiedy tak strasznie piździ nie jest najlepszym pomysłem".

A to nasze piękne selfie w jakiejś toalecie przy wylotówce.

A za piękne zdjęcia tym razem dziękuję najlepszemu fotografowi podróżnemu, czyli Kamie i jej super aparatowi :)