piątek, 19 czerwca 2015

[45] Karma, buddyzm i skorpiony.

Masz czasem taki okres w życiu, kiedy wszystko idzie źle? Zamek w drzwiach psuje się w najbardziej nieodpowiednim momencie, kiedy akurat spieszysz się na autobus, który zatrzymując się na przystanku ochlapuje cię wodą z kałuży. Uczelnia i nawał obowiązków przygniatają cię całym swoim jestestwem i po raz setny obiecujesz sobie, że nigdy więcej w życiu nie wybierzesz studiów inżynierskich. Znowu nie zdążasz zrobić zakupów, przez co trzeci dzień z rzędu jesz tę samą paczkę szpinaku, w międzyczasie gubisz portfel w stosie notatek, ale może to i lepiej, bo wiesz, że gdy sprawdzisz stan konta, to będziesz miał ochotę uderzyć głową w ścianę. Jedna sytuacja powoduje drugą i tak zaczyna się lawina zasypująca każdą możliwą dziedzinę życia. Najpierw jesteś bardziej wściekły niż smutny i chcesz stawić czoła wszystkiemu, ale stopniowo przyjmujesz postawę „aaaa w dupie z tym wszystkim”. Jest ci zwyczajnie bardzo smutno, a wszystkie najbliższe ci osoby są fizycznie daleko – bo żyją daleko, bo studiują daleko lub po prostu wyjechały daleko. Jedyne co mogą zrobić to mówić ci miłe słowa przez telefon, a ty potrzebujesz w tym momencie tylko tego, żeby bez słowa cię przytuliły.
Nie masz tak nigdy? Wryj sobie wobec tego do głowy, że jesteś farciarzem.

Uważam się za wielką szczęściarę. Nie mam na co narzekać, wszystko układa się tak jak powinno, a często nawet lepiej. Ale czasami wpadam w dołek, leżę i kwiczę na jego dnie, a z góry sypią się wszystkie trudności, zmartwienia, smutki, tęsknoty i rozterki. Wpadam, bo mogę i każdy czasem może. Jasne, nie ma na co narzekać, przecież mam gdzie mieszkać i co jeść. Na świecie są wojny, głód, brak studni w Sudanie i konflikty na Ukrainie, a ja smęcę. Przecież inni mają gorzej.

Nie, to nie pociesza. Nie pociesza mnie, że ktoś ma gorzej, to najgłupszy argument jaki kiedykolwiek został użyty, żeby podnieść kogoś na duchu. Nie mam wojny pod domem, ale w tym momencie wojna w mojej głowie jest gorsza niż cały szereg armat. Inni mają gorzej, a ja dokładnie w tym momencie mam gorzej, bo nie mam. Nie mam czasu, nie mam przyjaciół i bliskich bliżej niż kilkaset kilometrów stąd, nie mam spokojnego snu i nie mam ochoty się z tego tłumaczyć, bo ty też możesz nie mieć, każdy może nie mieć. Bycie optymistą nie znaczy, że każdego dnia musisz mieć. Nie sądzisz, że każdy choć raz w życiu ma prawo pomyśleć o sobie egoistycznie? Pomyśleć po prostu O SOBIE? Piętnasty raz słyszę od kogoś słowa: „Ej wiesz, zawsze chcesz zrobić za dużo dla wszystkich, chcesz być za dobra dla ludzi, a oni nie zawsze będą skłonni do takich samych poświęceń dla ciebie. Zwolnij trochę, przełóż swoje samopoczucie nad innych, bo znów się sfrajerujesz”. Słucham, przytakuję, przyznaję rację. A potem znów robię to samo i znów jestem frajerem.

Miałam kiedyś okazję być na prelekcji podróżniczej Tomka Michniewicza. Opowiedział historię o pewnym człowieku zamieszkującym razem z synem niewielką chatkę gdzieś w głębi dżungli w Tajlandii. Człowiek ten od wielu lat zajmował się skorpionami. Codziennie rano brał wielki koszyk i razem z synem szedł na spacer po dżungli, zbierając po drodze skorpiony. Po powrocie do domu umieszczał je w pojemnikach, gdzie stworzenia z braku lepszego zajęcia intensywnie się rozmnażały. Następnie mężczyzna uśmiercał wszystkie skorupiaki i sprzedawał je na eksport. W ten sposób zarabiał na życie i całkiem nieźle się w tym fachu trzymał, aż pewnego dnia zafascynował się buddyzmem na tyle, iż uznał, że to idealna droga życia dla niego. Zaczął codziennie medytować i spędzać dużo czasu wewnątrz siebie, aż w końcu doszedł do prostego wniosku: karma! Skoro do tej pory w swoim życiu zabił tak dużo żywych stworzeń, to jego bilans karmiczny musi być na ogromnym minusie i na pewno spotka go za to straszliwa kara. Żeby temu zaradzić, mężczyzna całkowicie zmienił swój sposób życia. Od tej pory codziennie rano bierze wielki koszyk i razem z synem idzie na spacer po dżungli, zbierając po drodze skorpiony. Po powrocie do domu umieszcza je w pojemnikach, gdzie stworzenia z braku lepszego zajęcia intensywnie się rozmnażają. Po wszystkim żarliwy buddysta wypuszcza wszystkie zwierzęta z powrotem do lasu. Proste, prawda?

Do buddyzmu mi daleko, ale wierzę, że karma wraca. Czasem nawet udaje mi się znaleźć ją w szafce w łazience, choć nadal częściej jest to tania podróbka z Lidla w saszetce. Wierzę, że kiedyś mój bilans karmiczny za miniony tydzień się wyrówna i z nieba prosto na głowę spanie mi pięciokilogramowa puszka Whiskasa zamiast marnych saszetek.

A może właśnie te saszetki mają w czasie gorszych dni największy sens? Może właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Może moją karmą jest ohydna miska spod lady, którą dostałam w prezencie od ekspedientki w spożywczaku. Może telefon i słowa „dawno się nie widzieliśmy, wpadnę do ciebie wieczorem, jakie chcesz piwo?”, może ulubiona piosenka usłyszana w radio w kryzysowym momencie, może przypadkowy gość z tramwaju, który zaprosił mnie na kawę. (czy zła karma do mnie wróci, skoro odmówiłam?)

Poniedziałki mają magicznie i niewytłumaczalne w logiczny sposób zdolności odmieniania fatum. Jeśli poniedziałek zaczyna się dobrze, możesz liczyć na szczęście co najmniej do niedzieli.
Ale zanim przyjdzie niedziela, zastanów się, czy twój przyjaciel nie wydawał się ostatnio jakiś smutny i niemrawy. Jeśli tak, weź najmilszy koc jaki masz w domu, najśmieszniejszy film jaki znasz i najpyszniejszą czekoladę jaką kiedykolwiek jadłeś i odwiedź go. Doceni.

Karma wróci. Nawet jeśli nie trudnisz się rozmnażaniem skorpionów.


niedziela, 7 czerwca 2015

[44] O co chodzi z tymi tanimi lotami?

Ostatnimi czasy naprawdę często dostaję pytania jak szukać tanich lotów, gdzie szukać tanich lotów, kiedy to robić i w ogóle po co. Spec ze mnie żaden, ale na potrzeby posta załóżmy, że znam kilka przydatnych trików, którymi chcę się podzielić.

Od jakiegoś czasu zauważyłam, że każdy ranek zaczynam tak samo: po setnym wyłączeniu budzika, zanim zbiorę w sobie siły do wyjścia spod kołdry, chwytam za telefon i sprawdzam, czy w ciągu ostatnich kilku godzin nie pojawiły się w internecie jakieś super promocje lotnicze. Przeważnie tak jest, a wtedy płaczę cicho przez kolejnych kilka minut zanim zwlokę się z łóżka. A później jest kolejny dzień i pojawiają się jeszcze większe promocje.

Z tanimi lotami (a raczej przypuszczam, że ogólnie ze wszystkimi lotami, ale na inne niż tanie póki co mnie nie stać) wiąże się ciekawy fenomen: ciężko się przełamać. Zanim kupiłam pierwszy tani (78 zł) bilet, notabene w jedną stronę,  od dawna śledziłam wszelkie portale specjalizujące się w wyszukiwaniu promocji. Zawsze było „o kurcze, ale tanioszka, fajnie by było… może kiedyś”. Aż w końcu zobaczyłam ten lot i zanim zdążyłam pomyśleć, kliknęłam „kup”. Tak właśnie rozpoczęła się lawina. Tak więc wskazówka numer jeden brzmi: zanim się odważysz, miej na uwadze, że to uzależnia. Kupując każde kolejne piwo, buty czy cokolwiek innego, będziesz przeliczać ile biletów lotniczych można byłoby za tę kwotę kupić.

Nie zmienia to faktu, że bardzo namawiam do kupienia tego pierwszego biletu. Pomyśl ile miejsc w samolotach marnuje się przez to, że się boisz! Tak, właśnie Ty.
Widok z samolotu na góry, prawdopodobnie 
jeszcze gdzieś nad Hiszpanią

Przechodząc do rzeczy, wskazówek mam niewiele, za to wydają mi się dosyć konkretne. Przede wszystkim – warto wiedzieć które tanie linie lotnicze latają z Polski. Warto też wiedzieć, że wcale nie oznacza to, że by upolować tani bilet, musisz 24/7 spędzać na stronie danego przewoźnika. Istnieje coraz więcej portali specjalizujących się w wyszukiwaniu najlepszych promocji lotniczych, nie tylko w obszarze Europy. Co więcej, ichniejsze promocje nie dotyczą jedynie przelotów. Często zdarzają się oferty pakietów z serii „zrób to sam” – należy uważnie przeczytać instrukcję co po kolei zrobić podaną na stronie i w ten sposób jesteś w stanie samodzielnie zorganizować sobie tanie wakacje, w których cenie uwzględnione są loty tam i z powrotem, nocleg oraz czasem transport na miejscu. Proste? Bardzo proste, wystarczy tylko odrobina cierpliwości i zaangażowania.
Bardzo holenderskie lotnisko w Eindhoven

Lista przydatnych portali pomagających w wyszukiwaniu promocji lotniczych:
- fly4Free.pl
- fly4free.com
- skyscanner.pl
- flipo.pl
- tanie-loty.pl

Nie ma bardziej sprzyjającego pozytywnemu rozwojowi sytuacji sposobu niż polubienie fanpejdży w/w na fejsbuku. Siłą rzeczy zobaczysz większość wrzucanych przez portale promocji (a np. fly4free działa pod tym względem niesamowicie prężnie).

Jeśli jednak jesteś Zosią Samosią, możesz samodzielnie parać się szukaniem lotów na stronie przewoźnika. Mądra wskazówka numer jeden: przeglądając strony tanich linii lotniczych, rób to w trybie incognito. Często podbijają one ceny lotów widząc, że strona odwiedzana jest wiele razy z konkretnego numeru IP. Może będziesz mieć szczęście i tobie się to nie zdarzy, ale lepiej dmuchać na zimne.
Mądra wskazówka numer dwa: nie masz konkretnego planu? Chcesz po prostu GDZIEŚ polecieć? Tanie linie o tym wiedzą i postanowiły ułatwić ci to zadanie. Przykładowo u Ryanaira pojawia się coś takiego:

Po kliknięciu masz do własnego użytku cały panel dowodzenia wszechświatem! Wystarczy wybrać odpowiednią datę i zakres cen, który cię interesuje. A potem kliknąć „zarezerwuj teraz”.

Norwegian z kolei wymyślił coś, co nazwał kalendarzem niskich cen. Po wybraniu portu docelowego, wyświetla się widok na cały wybrany miesiąc razem z cenami lotów na konkretne dni.


A dla ułatwienia nawet pogrubił najniższe ceny.

Najbardziej popularne tanie linie latające z Polski to WizzAir oraz RyanAir. Ja latałam jeszcze Norwegianem i jedynie o tych trzech przewoźnikach mogę się wypowiedzieć z własnego doświadczenia.

Mądra rada numer kolejny brzmi: jeśli widzisz super promocję, nie zastanawiaj się zbyt długo. Naprawdę. Tanie bilety rozchodzą się szybko jak świeże bułeczki, a tak naprawdę jeśli kupisz bilet do Norwegii za szaloną cenę 78 zł w dwie strony nie do końca wiedząc, czy możesz lecieć w tym terminie, łatwiej odżałujesz pozostanie w domu i stratę pieniędzy wtedy, niż gdy bilety będą dwa razy droższe (niestety odsprzedanie czy nawet oddanie ich komuś za darmo w przypadku tanich linii nie zawsze się opłaca; zmiana nazwiska rezerwacji to kosztowna impreza, za którą często trzeba dać nawet ponad trzykrotnie więcej pieniędzy niż za sam bilet).
Zasada najczęściej (choć nie jest to regułą) jest taka, że najtańsze bilety można kupić rezerwując je z dużym wyprzedzeniem bądź na ostatnią chwilę.
W drodze do Norwegii, ale chyba jeszcze
nad Polską? Lub nie. W sumie nie wiem.

Pamiętaj: praktyka czyni mistrza. Po kilku tygodniach śledzenia promocji będziesz potrafił ocenić czy cena jest atrakcyjna czy jednak warto poczekać na kolejną okazję. Jest sporo kierunków, gdzie nie warto przepłacać – przykładowo u WizzAira bardzo często można upolować bilet za 78 zł w dwie strony do Paryża, Bergamo czy Oslo; te promocje pojawiają się na tyle często, że nie ma sensu za ten sam bilet płacić 300 zł. Może to trochę studencki sposób myślenia, ale do tej pory pozwolił mi zobaczyć sporo fajnych miejsc za półdarmo.

A co z bagażem? Co z tego, że lot jest tani, skoro bagaż rejestrowany kosztuje krocie.
Czy jesteś na 100% pewien, że na tygodniowy wyjazd potrzebujesz wziąć wielki bagaż rejestrowany? Bagaż podręczny wcale nie jest taki podręczny jak się wydaje. Najczęściej jest to wielkość standardowego plecaka szkolnego (dokładne wymiary można znaleźć na stronach przewoźników, każdy ma trochę inne) i przy minimalnej umiejętności sprawnego i kompaktowego pakowania, jesteś w stanie zmieścić w nim wszystkie potrzebne rzeczy. Grubsze rzeczy i kurtkę wystarczy ubrać na siebie, resztę trochę dopchać kolanem i nie ma żadnego problemu. Co ważne, przeważnie oprócz bagażu podręcznego podróżujący ma prawo zabrać malutki plecak/torebkę. Świetnie do tego celu sprawdzają się popularne aktualnie szmaciane torby, które są baaaardzo pojemne. O ile twój bagaż podręczny nie rzuca się w oczy dziwnie dużą wielkością, nikt nie powinien zatrzymać cię na bramkach.
Lotnisko w Madrycie

Jest jeszcze jeden mały, maleńki szczególik, który czyni loty jeszcze przyjemniejszymi - lotniska. Lotniska są super! Mają urok i naprawdę mogę spędzać na nich godziny, obserwując podróżnych i zastanawiając się dokąd lecą. A z czasem – jak już się przełamiesz i po prostu gdzieś polecisz – zaczniesz dzielić lotniska na dwie kategorie: te, na których śpi się wygodnie i te, które się do tego celu nie najlepiej nadają. Najgorzej jest, kiedy lecisz gdzieś pierwszy raz i nie wiesz czy dane lotnisko jest godne, żebyś położył na nim swoje umęczone cztery litery.  Hej, zaraz, ktoś kiedyś wpadł już na to, żeby pomóc ludziom zmuszonym do spania na lotniskach! A są to twórcy strony sleepinginairports.net.

Wchodzisz na stronę, wybierasz z przewodnika lotnisko, na które lecisz i masz podane na tacy wszystkie potrzebne informacje: godziny otwarcia (uwaga! Jeśli planujesz spać na lotnisku, upewnij się najpierw czy jest ono całodobowo otwarte. Czasami może okazać się, że nie jest i zostaniesz wyrzucony na zewnątrz w środku nocy, przy niemal ujemnej temperaturze i na ogólnym zadupiu gdzieś w Norwegii. Sprawdzone info.), czy są wygodne fotele/ławki, na których można się przespać, ceny transportu z lotniska do miasta (kolejna uwaga: tanie linie często latają do portów oddalonych spory kawałek od miasta, przykładowo z lotniska Oslo Sandefjord Torp do Oslo jest 120 km), jakie usługi typu bary itp. można znaleźć na miejscu, czy jest dostęp do internetu, informacje o najbliższych hotelach oraz ogólna ocena „wygodności” portu.
Biedne dzieci wyrzucone w nocy z lotniska :<
 Warszawskie Okęcie - trochę twardo 
i koło 2 w nocy robi się tłoczno,
ale śpi się wygodnie.
 Kopenhaga - najwygodniejsze lotnisko na jakim spałam.
Oslo Sandefjord - 8/10, gdyby tylko było otwarte całą noc...

Last but not least, a mianowicie kwestia lotniskowej kontroli bezpieczeństwa. Wiele osób czuje przed nią stres, czasem uzasadniony, ale przeważnie całkiem bezsensowny. Jeśli nie masz przy sobie rzeczy, które są zabronione na pokładzie, nie masz się czym denerwować. Czasem (szczególnie w zimie) ochrona przy kontroli będzie kazała ci ściągnąć buty. Jeśli przewozisz podróżne zdobycze o dziwnym kształcie, mogą poprosić cię o wyciągnięcie ich z plecaka i pokazanie. Miałam tak wracając z Norwegii z kilogramowym serem kozim; ochroniarz z uśmiechem zapytał: „przepraszam, czy ma pani w plecaku może wielki ser?”. I poprosił, żebym go pokazała. Nie krzyczał, nie bił ani nie groził.
Drugim stresem jest to, że bramka przy kontroli bezpieczeństwa zapiszczy. Też miałam taką obawę lecąc samolotem po raz pierwszy, tym bardziej, że na dredach mam parę metalowych zacisków (których w razie prośby o ściągnięcie nawet nie potrafiłabym zlokalizować). Nie zdarzyło się wtedy nic takiego, za to podczas ostatniego lotu do Kopenhagi z Modlina bramki zaczęły na mnie piszczeć jak oszalałe. Sama sobie jestem winna, że ochrona patrzyła na mnie jak na seryjnego przemytnika – miałam na sobie szarawary, wielką bluzę, krzywego koka na czubku głowy, a do tego byłam rozespana i zmęczona, przez co mierzyłam wszystkich wzrokiem żądnym mordu. Panią musimy przeszukać, proszę stanąć przodem, dobrze, teraz tyłem. Poczułam, że przeszukująca mnie pani perfidnie wkłada dłoń w mojego koka (co wcale nie jest prostym wyczynem)i grzebie w moich dredach. A że podbramkowe sytuacje przeważnie staram się rozładować głupim żartem rzuconym w eter zanim uruchomię myślenie, powiedziałam coś w stylu: „Może ja rozpuszczę te włosy, bo chyba niewygodnie pani tak grzebać”. Zadziałało na tyle, że praktycznie od razu pozwoliła mi przejść za bramki.

Morał jest prosty – bez spiny! Dopóki nie robisz niczego zakazanego, nie martw się żadnym przeszukiwaniem i kontrolą bagażu. To zdarza się nawet najlepszym.

Widok z samolotu na szwajcarskie Alpy.

czwartek, 4 czerwca 2015

[43] Duńsko - niemiecka majówka. Wszyscy dobrzy ludzie drogi.

 

 Rano ruszamy szukać wylotówki. Idąc za radą dostajemy się na stację metra Norreport, skąd łapiemy pociąg na Ny Ellebjerg (24 kr za bilet, czyli około 14 zł). Jak się okazuje, dogodnego miejsca na stopowanie brak. Po blisko dwóch godzinach (w czasie których zaznajamiamy się z obsługą stacji benzynowej i okolicznymi dostawcami towaru do sklepów spożywczych) w zatoczce zatrzymuje się samochód z dwoma Turkami w środku. Jadą tam, gdzie chcemy się dostać, oczywiście chętnie nas podrzucą. Jestem sceptycznie nastawiona, bo nie wydają się szczególnie ogarnięci, ale po dwóch godzinach wsiadłabym i do traktora. Jedziemy.
Panowie wysadzają nas na stacji benzynowej za miastem, twierdząc, że jeśli pójdziemy kawałeczek w dół autostrady, to znajdziemy się na dobrej drodze i na pewno szybko coś złapiemy. Miejsce na autostradzie faktycznie jest całkiem dobre, szerokie pobocze, a samochody nie jeżdżą specjalnie szybko. Niedługo po wyciągnięciu kciuków zatrzymuje się dziewczyna i pyta dokąd jedziemy. Gdy tłumaczymy, że chcemy dostać się na prom, mówi:
- To dlaczego tutaj stoicie? Jesteście na całkowicie złej drodze, najlepiej będzie, jeśli wrócicie się do Kopenhagi i będziecie łapać stamtąd.
- Ale my dopiero z niej wyjechałyśmy…
- To spróbujcie stanąć na górnej drodze na przystanku, może uda wam się coś złapać, choć to mało prawdopodobne.
Zasada numer jeden: nigdy nie ufaj nieogarniętym Turkom.
Tyle dobrego, że miejsce na właściwej drodze faktycznie jest wygodne. Nie zmienia to jednak faktu, że spędzamy tam niemal kolejne 3 godziny. W międzyczasie udaje nam się zatrzymać:
- Polaka, który bardzo chce nam pomóc, ale musi jechać do pracy do Kopenhagi
- dziwnego gościa, który podwozi nas 300 metrów (!) dalej, na tę samą stację, z której kilka godzin wcześniej uciekłyśmy, a gdy odpowiadamy na pytanie skąd jesteśmy, uradowany krzyczy „ooooo Polska! Byłem w Amsterdamie wiele razy”

Ogólnie autostop w Danii oceniam słabo. Może po prostu mamy wybitnego pecha, może nie wzbudzamy zaufania, może wyglądamy jak brudasy, a może po prostu faktycznie kiepsko się tam stopuje. Kierowcy kompletnie nas ignorują, udając, że nas nie widzą, a o głupim uśmiechu z ich strony można zapomnieć. Powoli oswajamy się z faktem, że o dotarciu tego dnia do Bochum możemy zapomnieć. Po dłuższym czasie przenosimy się do zatoczki za skrzyżowaniem, a tam szczęście się do nas uśmiecha i szybko zatrzymuje się sympatyczny gość, z którym jedziemy kilkanaście kilometrów. Wysadza nas tradycyjnie na środku autostrady, gdzie również tradycyjnie stajemy na poboczu, a wszyscy jak zwykle na nas trąbią i pukają się w głowy. Chwilę później jedziemy już z sympatycznym panem w stronę Rodbyhavn, skąd odpływa prom do Niemiec.
Kierowca tym razem okazuje się na tyle litościwy, że postanowia oszczędzić nam biegania wzdłuż autostrady; zjeżdża z niej wcześniej i wysadza nas na wieeeeelkim i niemal całkowicie pustym parkingu.
- No, teraz musicie tylko dostać się na tę drogę, o tam wysoko, i w tamtą stronę łapać, powodzenia!
Tyle go widzimy. Na parkingu stoi wprawdzie kilka tirów na polskich numerach, ale zgodnie uznajemy, że póki co lepszą opcją będzie próba dostania się na właściwą drogę. Mamy dwa wyjścia – cofnąć się dobrych kilka kilometrów do autostrady bądź wejść na nią na skróty, po wielkim trawiastym zboczu. Wybór jest oczywiście prosty.
Idę pierwsza. Powoli i ostrożnie, bo stromo, a niedoleczone kolano nadal trochę boli. W momencie gdy jestem już na samej górze i usiłuję przekroczyć barierkę, zauważam służbę autostrad. A służba autostrad zauważa mnie. Groźnie wyglądająca pani w kamizelce zaczyna iść w moją stronę. Odwracam się do Magdy.
- O kuźwa. Zawracamy.
- Czemu? Co się stało?
- Służba autostrad. Spadamy na dół, szybko.
Kolano jakoś automatycznie przestaje boleć i zbiegamy z góry. Niestety Groźną Panią w Kamizelce odrobinę denerwuje nasze zachowanie i zaczyna biec w naszą stronę, krzycząc coś po duńsku.
- Ksejjorgrafnjg aiabud fdsajhsfe!                                
- Nie mówię po duńsku, nic nie rozumiem! – odkrzykuję po angielsku.
- Co wy tutaj robicie?! Nie widzicie, że to autostrada? Jest absolutny zakaz ruchu pieszego na autostradzie!
- Tak, wiemy, ale zostałyśmy tutaj wysadzone, musimy dostać się na prom, nie miałyśmy innego wyjścia.
Groźna Pani w Kamizelce na te słowa wpada na genialny plan i odprowadza nas na parking, z którego 10 minut wcześniej uciekłyśmy, twierdząc, że „ruch tam jest bardzo duży i na pewno szybko ktoś nas weźmie”. Zaznajamiamy się więc z kierowcami tirów, robiąc sobie w ten sposób plan B; jadą na Niemcy o 3 nad ranem, więc jeśli do tego czasu nie uda nam się wydostać z Danii…

Brak nam już nadziei, że ten kraj kiedykolwiek wypuści nas ze swoich ciasnych objęć. Postanawiamy się rozdzielić i usiłować złapać kogokolwiek przy dwóch różnych wyjazdach, tak więc parking zostaje z każdej strony obstawiony przez Magdy. Uśmiecham się głupkowato do każdego kierowcy (a pojawiają się z częstotliwością jeden na 15 minut), aż wreszcie zatrzymuje się przy mnie młoda hinduska w kolorowej zwiewnej koszuli. Obiecuje podrzucić nas na prom. Znów mamy dobry humor i wydaje się, że wszystko pójdzie już jak po maśle, do czasu kiedy docieramy do Rodbyhavn. Kolejni mundurowi odsyłają nas od okienka do bramek, z bramek do pani w informacji, pani w informacji traktuje nas jak niedorozwinięte i każe iść do kolejnego pana ochroniarza. W końcu po godzinie błądzenia wchodzimy do dobrego budynku, kupujemy dobry bilet i wchodzimy na dobry prom. Dzień zdecydowanie jest przeciwko nam.

Liczymy, że po zejściu z promu szczęście będzie choć odrobinę bardziej po naszej stronie. Nic bardziej mylnego. Droga jest absolutnie, kompletnie PUSTA. Żywego ducha, żadnego samochodu; z powodzeniem można iść samym środkiem. Idziemy więc, i idziemy, i idziemy… Kilometry uciekając pod stopami, a ja już nawet nie mam siły śpiewać sobie pod nosem. W pewnym momencie słyszymy ciche brzdąkanie strun za zakrętem. Kilka metrów później po drugiej stronie drogi zauważamy wysokiego, zarośniętego chłopaka z wielkim plecakiem, który siedzi na barierce przy poboczu, gra na ukulele i śpiewa sobie w najlepsze. Obok leży karton z napisem „DENMARK”. Machamy mu z daleka i podchodzimy, żeby się przywitać.
- Cześć! Chcesz się dostać na prom?
- Tak, próbuję coś złapać, ale niewielki tu ruch. Skąd jesteście?
- Z Polski, a ty?
- Ze Stanów. Muszę dotrzeć dzisiaj do Kopenhagi, bo o 4 rano mam samolot powrotny do domu.
Jest ósma wieczorem, 8 godzin do odlotu. My dotychczasową trasę z Kopenhagi zrobiłyśmy w ponad 10 godzin… Ale rozmówca (którego zapomniałyśmy nawet spytać o imię!) nie wydaje się zbyt załamany tym faktem. Żegna się z nami i na nowo zaczyna grać na ukulele i śpiewać. Chyba kogoś takiego potrzebowałyśmy spotkać tego dnia.

Nagle nasz pas ruchu robi się coraz bardziej zatłoczony. Szybko wnioskujemy, że kolejny prom przybił do brzegu, wyciągamy więc kciuki i machamy nimi jak porąbane. Parę minut później zatrzymuje się sympatyczna kobieta jadąca do Hamburga – tak, oczywiście chętnie nas weźmie, musi tylko zrobić porządek w samochodzie i przy okazji przeprasza, że trochę w nim śmierdzi, ale jest weterynarzem i często jeździ z psami. Gadka szmatka, szybko znajdujemy wspólny język. Po jakichś dwudziestu minutach drogi słyszymy pytanie:
- Dziewczyny, a wy macie prawo jazdy? Jeździcie samochodem?
- Tak, już spory czas.
- Hm… A czy któraś z was nie chciałaby mnie zmienić za kierownicą? Jestem trochę zmęczona, wstałam wcześnie, jestem w drodze od kilku godzin i w ogóle to mam jutro szkolenie i muszę się trochę pouczyć. Byłoby mi bardzo miło.
- Eeeee… znaczy wiesz, ogólnie nie ma problemu, tylko że żadna z nas nie ma przy sobie prawa jazdy.
- Ale to już chyba mój problem, prawda? W razie kontroli ja będę tłumaczyć się policji, nie wy. To jak, która wskakuje?
Magda wskakuje. Dowozi szczęśliwie całą naszą trójkę na wielką stację benzynową pod Hamburgiem, gdzie pani weterynarz daje nam swój numer telefonu i prosi o smsa, że żyjemy i że mamy gdzie spędzić noc. A noc tuż za pasem – zrobiła się 22, jest ciemno, zimno, wietrznie i w ogóle nic tylko usiąść i płakać. Szczęście w nieszczęściu, że na parkingu mnóstwo tirów na polskich numerach; a nuż ktoś będzie jechał na noc? Robimy rundkę. Niestety wszyscy stoją na pauzie do rana, za to słyszymy całkiem sporo „gdybyście miały ochotę na kawę, to zapukajcie, zrobię wam, bo pewnie jesteście zmarznięte” i „w razie jakichkolwiek problemów uderzajcie jak w dym, z całej siły postaram się pomóc”. Jednak moim faworytem zostaje młody, przypakowany i chyba odrobinę przerażony kierowca busa.
- Cześć, jedziesz może na Dortmund?
- Niestety, pauza do rana.
- Okej. A mógłbyś nas chociaż rzucić na CB?
- …
- ?
- Ale… co to znaczy „rzucić na CB”?
Zgłupiałam. Rzucić na CB znaczy rzucić na CB.
- Nooo powiedzieć na CB radiu, że dwie dziewczyny są w dupie pod Hamburgiem i chcą bardzo dostać się do Dortmundu teraz i czy ktoś jedzie.
- Aaa, dobra.
Bierze słuchawkę.
- Ale…
- Co?
- Tak normalnie mam powiedzieć? Że chcecie jechać do Dortmundu?
- Tak, całkiem normalnie. I gdzie stoisz powiedz.
Podróże kształcą. Kierowców ciężarówek jak widać również.

Znów jesteśmy zrezygnowane. Marzę, żeby ten dzień się już skończył i to w jak najlepszy sposób.
Z braku lepszego pomysłu siadamy na krawężniku przy wejściu na stację. Polujemy na wjeżdżające na parking samochody, ale wszyscy mają nas serdecznie w nosie. Co chwilę ktoś wchodzi do stacjowego sklepu, którego obsługa mierzy nas podejrzliwym wzrokiem. W pewnym momencie w stronę drzwi zbliża się dwóch gości – starszy wąsaty i młody, dosyć głośno rozmawiają. Wyłapuję słowo „czterdzieści” powiedziane po polsku i zupełnie odruchowo się odzywam.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry…?
- Nie jadą panowie może na Dortmund?
- Dzisiaj już nigdzie nie jedziemy, pauza. A czemu jedziecie do Dortmundu?
W skrócie opowiadamy nasz dzień. Że przez tyle godzin przejechałyśmy tak mało, że autostop w Danii jest całkiem do dupy, że taka pani nas tu wysadziła i jedziemy do znajomych do Bochum i nie mamy pojęcia co ze sobą zrobić, bo idzie noc, a my nie mamy gdzie się podziać. Bardzo ich to martwi i wcale nie zastanawiają się długo nad rozwiązaniem.
- Jeśli chcecie, to możemy was przenocować. I tak jesteśmy na dwa samochody, ja się prześpię u Radka w tirze, a wam zostawię busa, mam duży kurnik, zmieścicie się wygodnie. A teraz chodźcie, bo zmarzłyście pewnie, jakąś kawę zrobimy, pogadamy.
Kawa przeradza się w rozmowy o wszystkim przy akompaniamencie meczu oglądanego na laptopie. Choć właściwie mecz jest jedynie tanią wymówką, żeby nie pójść za wcześnie spać. Nie możemy się nagadać, a nasi nowi koledzy – Pan Radek i Mateusz – za punkt honoru biorą sobie ugoszczenie nas jak najlepiej. Dostajemy dla siebie calutki kurnik w busie, kołdrę, stos koców, instrukcję jak włączyć ogrzewanie w nocy, gdyby było nam zimno i ciepłą herbatę na dobranoc. Nie mogło nam się bardziej poszczęścić.

Budzimy się około 8, a właściwie budzą nas rozmowy z parkingu. Wszyscy kierowcy powoli się budzą i zaczynają szykować śniadania, niektórzy zbierają się od razu do drogi. Uznajemy, że to świetny moment na ponowną rundkę rozpoznawczą. Niestety nadal nikt nie jedzie w stronę Dortmundu, ale chwilowo wynagradza nam to fakt, że gdy wracamy, Mateusz czeka na nas z całą lodówką dobrobytu.
- Co chcecie na śniadanie?
- No co ty, nic nie chcemy, już za dużo dobrego dla nas zrobiliście. Bierzemy rzeczy i zwijamy się powoli w drogę.
- Nigdzie nie jedziecie dopóki nie zjedzie porządnego śniadania. I kawa, pewnie chcecie kawę.

Znacie to uczucie, gdy ktoś chce zrobić wam przysługę i choć jest wam maksymalnie głupio i niezręcznie, to macie świadomość, że odmowa będzie dla tej osoby największą przykrością? Tak właśnie czujemy się w tym momencie. Zabieramy się więc za wspólne śniadanie – kiełbaskę smażoną na cebuli, do tego chleb i czarna jak smoła kawa.
Najpyszniejszy posiłek, jaki jadłam od paru dni. Przypuszczam, że choćbyśmy zmuszeni byli zajadać się paprykarzem i trzydniową bułką, smakowałoby mi to najbardziej na świecie.


Bardzo nie chcemy rozstawać się jeszcze z Panem Radkiem i Mateuszem, ale czas ucieka, a przed nami nadal blisko 350 km do pokonania. Zostawiamy chłopakom po wielkiej czekoladzie i stajemy przy wylocie ze stacji. Dzień zapowiada się o wiele lepiej – niedługo potem łapiemy Ukraińca jadącego prosto do Dortmundu. Droga mija mi szybko; może dlatego, że większość przesypiam.
A w Dortmundzie długo wyczekiwana chwila! Przyjeżdża po nas Lukas i zabiera prosto do Bochum. Na miejscu dołącza do nas Mat. Rozmowom nie ma końca, nie widzieliśmy się przecież prawie pół roku. Właśnie dlatego decydujemy się zostać tego wieczora w mieszkaniu i po prostu się nagadać.
Od lewej: Lukas, Magdy, Mat.

- My jutro idziemy do pracy, więc możemy spotkać się dopiero po 16.
- Jasne, nie ma problemu, pochodzimy sobie po mieście. Macie może jakąś mapę?
- Niestety nie…
- To może nam narysujcie, hehehe. (słaby żarcik)
- Ooo, to świetny pomysł! Lukas, podaj karton! Miałem gdzieś tutaj fusy z kawy…

Chyba nigdy wcześniej w życiu nie widziałam, żeby niemal trzydziestoletni faceci tak bardzo cieszyli się z możliwości zrobienia mapy, malowania, wycinania, podpalania („no bo ta mapa musi wyglądać na starą przecież!”) i wymyślania.



 To co jest na niebiesko jest dalej niż to co na czerwono.
Wiecie jak z tą skalą bywa...

Może nie wygląda na najbardziej profesjonalną, ale daję słowo – sprawdza się wyśmienicie! Następnego dnia bez problemu znajdujemy wszystkie zaznaczone punkty. No, może z jedną wpadką na samym początku…
Po wyjściu z bramy kamienicy mamy dwie możliwości – skręcić dobrze bądź skręcić w lewo. Oczywiście robimy to drugie. Otoczenie trochę nie zgadza się z widniejącym na mapie, więc z tym wielkim kawałkiem papieru w ręce zagadujemy pierwszego napotkanego przechodnia.
- (po angielsku) Przepraszam, czy mógłby nam pan pomóc? Mamy mapę i chcemy dotrzeć tutaj, ale chyba się odrobinę zgubiłyśmy.
- (nadal po angielsku) Oczywiście, niech zerknę…
Czekam na salwę śmiechu z powodu mapy, jednak przechodzień jest całkowicie poważny.
- (wciąż po angielsku) Jesteście z polski?
- (i ciągle) Taaak, skąd pan wie?
- (po polsku) Bo tutaj jest napisane „sklep”.
Faktycznie, jest.

Pogoda nie jest najpiękniejsza, ale dzielnie szukamy wszystkich atrakcji Bochum, kończąc na jedzeniu polecanego przez chłopaków falafela.

Po południu do mieszkania wraca Mat, oznajmiając radosnym głosem, że zupełnie zapomniał o imprezie, którą dzisiaj organizuje i za parę godzin przyjdzie około 20 osób.

Przyszli. Było fajnie, ale następny poranek nie należał do najłatwiejszych.

Mat i Lukas odwożą nas na stację poza miastem, skąd mamy prostą drogę na Drezno. Cała nasza czwórka jest odrobinę wczorajsza, ale nikt nie chce się do tego przyznać. Ze sztucznymi uśmiechami przylepionymi do twarzy żegnamy się serdecznie. Dopiero gdy chłopaki odjeżdżają, Magda patrzy na mnie najsmutniejszym wzrokiem jakim potrafi.
- Magda. Jest mi bardzo źle.
- Magda, mi też. Kupmy sok, duży i pomarańczowy.
- Chyba zwymiotuję.

Jeśli miałabym dać komukolwiek jedną złotą radę na całe życie, brzmiałaby ona: nigdy nie łap stopa w stanie wczorajszym. Tym bardziej nie rób tego, jeśli masz do pokonania kilkaset kilometrów autostradą.

Staramy się jednak aż tak bardzo nie narzekać, bo mamy szczęście i szybko łapiemy dziewczynę, która podwozi nas 50 km dalej, a tam błyskawicznie pojawia się pan jadący prosto do samego Drezna.

Droga, ku naszej szczerej uciesze, mija bez większych ekscesów, szczególnie żołądkowych.

Drezno – Praga zachodu
W Pradze odbiera nas host David. Zostawiamy bagaże w jego mieszkaniu i ruszamy na spacer.

Drezno bardzo kojarzy mi się z Pragą pod względem architektury i ogólnego klimatu. Jest jednak o wiele spokojniejsze i mniej zatłoczone, a mieszkańcy sprawiają wrażenie wiecznie wyluzowanych; nigdzie im się nie spieszy, są uśmiechnięci i życzliwi. Spotykamy się ze znajomymi Davida i idziemy na plac przy operze, gdzie odbywa się świetna inicjatywa. W Dreźnie sporo spektakli operowych transmitowanych jest na żywo na wielkim telebimie znajdującym się przed budynkiem. Plac wypełniony jest ludźmi pijącymi wino i jedzącymi grillowaną kiełbasę. Atmosfera zdecydowanie sprzyja zawieraniu nowych znajomości.


Po lewej David

W międzyczasie z rozmowy wychodzi, że David z pochodzenia jest Irakijczykiem. Siłą rzeczy temat schodzi w końcu na różne języki świata.
- A wiecie, znam kilka słów po polsku.
- Taak, chyba nawet wiem jakie, zapewne k…
- To też, ale nie tylko!
- A jakie jeszcze znasz?
- (po polsku) Przepoczwarzać. Krzesić. Spulchniać. Cyklinować.
- ?!?!?! Nawet nie wiem jak te słowa brzmią po angielsku!

Okazuje się, że David lubi studiować słowniki. Z kolei my zdobyłyśmy cenną wiedzą jak brzmią po arabsku słowa: brzoskwinia, wydra oraz kupa.
Opera
W drodze powrotnej do mieszkania przechodzimy przez artystyczną dzielnicę Drezna, a tam całkowicie niechcący znajduję miejsce, które zawsze chciałam zobaczyć, a jak już dotarłam do Drezna, to zupełnie o nim zapomniałam – grającą ścianę!

Widoczne na zdjęciu rury są połączone w taki sposób, że gdy pada deszcz, ściana zaczyna grać melodię. Jak na złość pogoda następnego dnia jest słoneczna.


Zbieramy się wcześnie rano, a David obiecuje odwiedzić nas niebawem w Krakowie.
Wskazówka dla stopujących: jeśli zaufacie hitchwiki i zgodnie z instrukcją dojedziecie autobusem miejskim w Dreźnie na sugerowany przystanek, dostaniecie się na dobrą wylotówkę. I mam nadzieję, że będziecie mieć na niej większe szczęście niż my.
Spędzamy w zatoczce jakieś dwie godziny, aż w końcu starszy pan lituje się nad nami i podwozi do Zgorzelca. Tam przydarza się kolejna rzecz z serii „pierwsze razy” – zabiera nas cysterna! Choć może to zdanie brzmi zbyt entuzjastycznie, bo jazda cysterną wcale nie jest taka fajna. Buja niesamowicie. Przy okazji kierowcy mają dosyć poważne ograniczenia jeśli chodzi o zabieranie pasażerów, więc gość, który nas zabrał przez cały czas szuka dla nas na CB kogoś jadącego w stronę Krakowa. Nie jest zbyt rozmowny, za to bardzo zdystansowany, właściwie zastanawiam się dlaczego w ogóle się zatrzymał.

Chyba po prostu wierzy, że karma do niego wróci, bo gdy stajemy na stacji benzynowej na pauzę, zagaduje wszystkich obecnych w barze, pytając czy jadą do Krakowa, a później kupuje nam kawę, za którą kategorycznie odmawia zwrotu pieniędzy.

Do Krakowa jedziemy  sześcioosobowym busikiem z trzema panami-tirowcami w środku; wracają z trasy do domu. Choć trochę chce nam się spać i średnio mamy ochotę na rozmowę, kiedy wsiadamy do samochodu, szybko wnioskujemy, że nie pośpimy. Każdy z trójki naszych towarzyszy to człowiek jednoosobowa impreza. Są przesympatyczni, rozmowa klei się wyśmienicie, a ja niemal całą drogę płaczę ze śmiechu.

Nie lubię powrotów tak samo bardzo jak nie lubię kończyć relacji. Bo to nigdy nie wiadomo co z tym zrobić – miejsce na przemyślenie, śmieszna pointa, mądry morał? O popodróżniczym weltschmerzu przecież nie wypada pisać, choć dopada mnie zawsze.

Im więcej i częściej wyjeżdżasz, tym bardziej chcesz się odwdzięczyć za wszystkich dobrych ludzi, których spotykasz po drodze. David zdążył nas już odwiedzić, aktualnie czekamy, aż Mateusz wróci gdzieś z południa Europy – obiecał przyjechać do nas do Krakowa. Z dziewczynami poznanymi w samolocie wciąż usiłujemy się spotkać, choć brak czasu uparcie próbuje nam przeszkodzić. Mata i Lucasa już prawie namówiłyśmy na tegoroczny Przystanek Woodstock; w końcu wcale nie mają tak daleko do Kostrzyna. Nina-weterynarka chyba miło nas wspomina. A Pan Radek… Pan Radek prawdopodobnie mógł zgubić kartkę z naszymi danymi, bo do dziś nie napisał smsa z adresem, żebyśmy mogły wysłać mu pocztówkę. Mimo wszystko mam szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś go spotkamy.