niedziela, 8 października 2017

[98] Home is where I want to be

źródło: pinterest.com

W przeciągu ostatniego tygodnia co najmniej trzy osoby poprosiły mnie o adres. Nikomu go nie podałam, bo go nie mam. I choć w sumie nie pierwszy raz doświadczam takiego stanu, jeszcze nigdy aż tak mnie to nie uderzyło.

Od czasu przeprowadzki do Irlandii (miesiąc temu!) mieszkam już w drugim miejscu, a najprawdopodobniej czeka mnie jeszcze co najmniej jedna zmiana adresu. Warto wspomnieć, że dwa dotychczasowe z założenia miały być tymczasowymi – oznacza to tyle, że tak naprawdę nigdy do końca się nie rozpakowałam. Właściwie teraz połowa moich rzeczy jest ze mną w domu nr 2, a cała reszta została w domu nr 1, na drugim końcu kraju. Nie chce mi się nawet tam fatygować, żeby przywozić je tutaj, bo jaki w tym sens, skoro pewnie za tydzień znów będę musiała je wszystkie spakować i przewieźć w inne miejsce?

Nigdy nie przeszkadzał mi taki stan rzeczy. Oczywiście, koczowniczy tryb życia w podróży to zupełnie co innego, ale bujanie się z plecakiem i spanie w międzyczasie u znajomych przez dłuższy okres czasu mam opanowane do perfekcji. Od czasu studiów nigdy nie miałam mieszkania w Krakowie przez wakacje i zdarzało mi się, nie raz i nie kilka, żyć w ten sposób nawet przez kilka tygodni.

Mimo to nigdy wcześniej nie czułam się w takim stopniu bezdomna jak teraz. Spałam przecież w parkach i w ciężarówkach, zwinięta na podłodze różnych mieszkań różnych miast, nierzadko cisnąc się z pięciorgiem innych osób obok. Zawsze miałam dom – ten pierwszy i najważniejszy, w Bieszczadach.  


Zaczęłam się ostatnio zastanawiać o co właściwie chodzi. Czemu czuję się aktualnie bardziej bezdomna niż zwykle? Kupiłam sobie nawet koc, żeby choć trochę udomowić sobie wieczory.

W każdym miejscu, w którym mieszkałam, potrafiłam poczuć się jak w domu. Pierwsze studenckie mieszkanie, na jakie kiedykolwiek trafiłam, przeszło przecież niemal do historii – dosłownie wszyscy czuli się tam jak u siebie. Drzwi zawsze były otwarte, a znajomi wchodzili bez zapowiedzi i pukania, kierując się prosto do kuchni, żeby zrobić sobie herbatę. Przewalały się tam dosłownie tłumy; rzadko zdarzał się dzień, żeby nikt nie wpadł w odwiedziny – a nierzadko pierwsi goście pojawiali się już na śniadanie. Godzinami przesiadywaliśmy w kuchni grając w scrabble, pijąc grzane wino, słuchając radia i śmiejąc się do bólu brzucha. Nie bez powodu mieszkałam tam trzy lata; pozostali współlokatorzy z roku na rok się zmieniali, a ja czułam się jakbym zapuściła tam korzenie. Przez te trzy lata w tym mieszkaniu wydarzyło się tyle pięknych rzeczy! Setki wspólnych obiadów, filozoficznych rozkmin, pijanych rozmów do rana, eksperymentów kulinarnych, couchserferów z całego świata, którzy przez ten czas nas odwiedzili… Wspominam to miejsce naprawdę pięknie.

Ze łzami w oczach sprzątałam je po trzech latach, ostatniego dnia przed wakacjami.

W akademiku, o dziwo, też poczułam się jak w domu praktycznie od pierwszego dnia. Nie chciało mi się tam co prawda specjalnie mocno zadomawiać, bo miałam świadomość, że to tylko pół roku. A jednak. Goście wciąż wpadali często, couchsurferzy też się zdarzali. Było naprawdę spoko! A gdy nie chciało mi się siedzieć w tym moim domu, wpadałam do domu przyjaciółki, która mieszkała w sąsiednim akademiku. W zasadzie spędzałam tam tyle samo czasu, co u siebie – tam wspólnie gotowałyśmy, psioczyłyśmy na trudy pisania pracy inżynierskiej i namiętnie oglądałyśmy Friendsy. Dom równoległy.

Zawsze utrzymuję, że podczas studiów dom miałam również w Radio Kraków. Poszłam tam pierwszego dnia po przyjeździe do Krakowa, przed pójściem na pierwszy rok… i już zostałam. Byłam tam minimum raz w tygodniu (w czasach świetności zdarzało się i po 2-3 razy), czasem tylko na godzinę, czasem na pół dnia – w zależności od tego, ile było pracy. Nieważne jak bardzo byłam akurat zestresowana czy nie w sosie – po przekroczeniu progu portierni ogarniał mnie maksymalny spokój. Czułam się tam po prostu dobrze i swojsko, znałam niemal każdy kąt.

Lizbona też szybko stała się domem. Może nawet za szybko – wciąż nie potrafię pojąć jak to możliwe, że po niemal 3 miesiącach od wyjazdu tęsknię za tym miastem tak, jak nie tęskniłam jeszcze za żadnym miejscem. Nasze dziewięcioosobowe mieszkanie było idealne. Stare i trochę rozsypujące się, z ubytkami na ścianach, ohydną podłogą w kuchni, dziurawymi garnkami, niedomykającymi się drzwiami i dziwnym pokojem bez okien, w którym był tylko stół i w którym zawsze organizowaliśmy imprezy, bo nie mieliśmy lepszego pomysłu na jego wykorzystanie. Z wiecznymi kolejkami do łazienki i stale zawalonym brudnymi naczyniami zlewem; z gośćmi wchodzącymi do środka bez pukania; ze starą i niedziałającą maszyną do pisania, stojącą nie wiadomo dlaczego w korytarzu. Z fantastycznymi ludźmi, kilkunastoosobowymi, regularnymi, międzynarodowymi obiadami, z muzyką, z widokiem na akwedukt. Było idealne.


No i pierwszy i najważniejszy – ten z rodzicami, siostrą, kotami i psem. Ulubionym fotelem w salonie, nieskończonymi zapasami herbaty w kuchennej szafce, ogromem książek na półkach i pokaźnych rozmiarów kolekcją płyt. Z zagraconym pokojem, w którym chowam wszystkie niepotrzebne rzeczy zebrane podczas podróży – ładne kamienie, muszle, jeszcze więcej kamieni, bilety, kamienie, kamienie, kamienie.  Dom najlepszy na świecie.

Tu nie chodzi nawet o tęsknotę za bliskimi. Dbam o relacje z ludźmi, a z rodzicami czy przyjaciółmi nie rozmawiam wcale rzadziej niż robiłam to mieszkając w Polsce. Chodzi chyba o brak gruntu pod nogami; stałego punktu, którego mogę być pewna, że będzie mi towarzyszył przez kolejne miesiące. Miejsca, do którego będę wracać codziennie, w którym będę się budzić, czytać książki i śpiewać z słuchawkami na uszach. Gdzie będę mogła zaprosić couchsurferów i przyjaciół, gdzie nie będę od nikogo zależna, a drzwi będę mogła zostawiać otwarte kiedy tylko chcę.

To przyjdzie. Wiem, że przyjdzie – czuję to w kościach, jest już za rogiem. Przyjdzie razem z realizacją planów, których przecież mam jeszcze tyle na tę jesień!


Może ta bezdomność jest czasami potrzebna – po to, żeby potrafić zdefiniować swój dom. Bywa co prawda frustrująca, ale przecież… It's ok I know nothing's wrong... nothing!