Jestem uzależniona od książek. Chociaż nie mam wiele czasu
na oddawanie się niezaprzeczalnej przyjemności czytania, przeważnie jak dorwę
dobrą lekturę, pochłaniam ją niemal na raz.
Jestem uzależniona od księgarnianych działów z książkami
podróżniczymi. Za każdym razem mówię sobie: nie, dzisiaj szukasz tylko tego, co
ci potrzebne, nic więcej. Nie masz pieniędzy na następną książkę.
Zawsze wychodzę z księgarni z kolejną.
Zupełnie nie wiem dlaczego trafiłam na tę książkę dopiero
niedawno. Przypuszczam, że przez deficyt egzemplarzy; drugie wydanie zostało
dodrukowane w tym roku, chociaż książka została wydana w 2011. Na półce na moją
uwagę czeka w kolejce kilka kolejnych, więc założyłam, że tę przeczytam szybko.
Poszło sprawniej niż się spodziewałam. Rozpoczętą parę dni
temu lekturę połknęłam w jedno popołudnie. 160 stron na jednym oddechu.
Książka została napisana super przyjemnym językiem. Bez
zbędnych ozdobników i przekoloryzowania; autor opisuje wszystko dokładnie tak,
jak jest. Jakby opowiadał mi tę całą historię w zadymionej knajpie przy piwie.
Krótkie i treściwe rozdziały, fajne zdjęcia (wiadomo, że książki z obrazkami
> książki bez obrazków), wszystko doprawione dozą ironicznego humoru.
Plan był prosty – stary ogórek i na Gibraltar. Bez wielkich
pieniędzy, bez długiego urlopu. Przez 300 stron lektury miałam okazję utknąć w
zepsutym busie gdzieś pośrodku Czech, uciekałam nocą w lesie przed
niedźwiedziem i widziałam w Alpach najpiękniejsze nocne niebo jakie jestem w
stanie sobie wyobrazić. Poznałam cudownych ludzi, pływałam w lodowatych
górskich jeziorach, piłam wino na plaży Lazurowego Wybrzeża i zostałam
okradziona. Poznałam hipisów, siedziałam w areszcie, spotkałam się z ogromną
ludzką serdecznością i walczyłam o jedzenie z magotami. Niemal czułam zapach
zupy pomidorowej z puszki – wzdryganie się na samą myśl po jedzeniu jej przez
niemal miesiąc wcale mnie nie dziwi (od mojego powrotu z Norwegii minęły ponad
2 miesiące, a ja nadal nie mogę patrzeć na pasztet).
Gdy książka naprawdę mi się podoba, czytam z wypiekami na twarzy, a przy każdym
zwrocie akcji żołądek aż boli mnie z nerwów. Po skończeniu „Busa” mięśnie mam
zesztywniałe od nadmiaru przygód. Żeby jednak nie było tak kolorowo i
słodko-mdląco, jest jeden wielki, największy minus – książka zbyt szybko się
kończy. Wpisuję ją na czarną listę. :)
Z dwojga złego, nie wyszło tak źle, że trafiłam na nią
dopiero teraz. Przynajmniej nie muszę zbyt długo czekać na kolejną – 8 grudnia
premiera kolejnej lektury autorstwa Karola „Busem przez świat. Ameryka za 8
dolarów”. Czekam z niecierpliwością!
dzieki za ciekawą recenzję! Do zobaczenia na premierze drugiej książki ;)
OdpowiedzUsuń