czwartek, 30 maja 2019

[117] Wszystko co dziwne kończy się szybko



Tyle myśli kołacze mi się ostatnio po głowie, a gdy otworzyłam nowy dokument w Wordzie, by je w końcu spisać, przez godzinę siedziałam i patrzyłam tępo w pustą stronę.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ostatnio głównie milczałam. Nie mam wyrzutów sumienia. Potrzebowałam przestrzeni na te wszystkie rzeczy, przez które mało spałam, mało jadłam, stresowałam się nieustannie.

W międzyczasie rok mieszkania w Budapeszcie minął tak szybko, że ledwo to zarejestrowałam. To był strasznie dziwny czas; dziwny, ale dobry. Choć miasto nieustannie zachwyca, szczerze przyznaję: jestem już zmęczona tym krajem. Nawet nie znudzona. Po prostu zmęczona.

Już od podjęcia decyzji o przeprowadzce do Budapesztu zakładałam, że to tylko na chwilę. Co prawda, wyjeżdżając do Portugalii po obronie inżynierki też zakładałam, że to tylko na chwilę, że tylko gap year… Tymczasem prawie dwa i pół roku później siedzę w budapesztańskim mieszkaniu i zastanawiam się dokąd pójść na spacer, wykorzystując fakt, że za oknem jest chyba z milion stopni. Cóż, shit happens.

Ale tak całkiem serio, plan wyklarował się w mojej głowie jeszcze dwa lata temu, w Portugalii. Nie wiem kogo próbowałam oszukać, twierdząc, że po roku przerwy wrócę do Polski, do Krakowa, na magisterkę. Chyba głównie siebie. W międzyczasie spięłam tyłek, zdałam CAE, żeby mieć jakieś oficjalne potwierdzenie znajomości angielskiego i poświęciłam masę energii i godzin spędzonych w Internecie na poszukiwania – bo choć do Polski czy Krakowa średnio mnie w tamtym momencie ciągnęło, tak magisterkę wciąż chciałam zrobić. Zwyczajnie chciałam sobie jeszcze postudiować.

Przyrzekam, miałam ochotę zamordować osobę, która wymyśliła, że proces rekrutacyjny może trwać aż tak długo. Zanim się zaczął, stresowałam się, że coś zrobię źle i odpadnę w przedbiegach. Gdy się już zaczął, wyskoczyło czterysta drobnych rzeczy, które trzeba było ogarnąć w trybie jak najszybciej. Potem zamienianie się ze współpracownikami zmianami, gdy nagle dostawałam maila, że za tydzień o 9 rano mam rozmowę kwalifikacyjną na Skypie. Jednym słowem, więcej zamieszania niż to warte.

Aż tu nagle, początkiem maja, dostałam maila. Dostałaś się. Zapraszamy na naszą uczelnię.


Moja relacja ze wszelkimi zmianami jest dosyć burzliwa. Z jednej strony bardzo się kochamy, a z drugiej chyba nic innego mnie tak nie stresuje, jak one. Po przeczytaniu tego maila jednocześnie bardzo się ucieszyłam i – dla odmiany – zestresowałam. Od tej chwili mój nastrój na przestrzeni tygodni, a czasami nawet i dni, wygląda następująco:

Ale super ojezu nie mogę się doczekać przecież to jakaś katastrofa i trzy metry mułu, jak ja to ogarnę dobra Magda nie gadaj głupot, przecież ogarniesz i będzie super a co jak nie znajdę pracy wreszcie jakaś zmiana, już mi się nie chce tu siedzieć, nowi ludzie, nowe miejsce, nowy język boże ja nie chcę tej całej papierologii, czy mój paszport jest w ogóle ważny jeszcze przez przynajmniej 2,5 roku, znowu urzędy, co tu trzeba załatwić po kolei, ja nie chcę, nie dam rady, nie lubię, zostaję tutaj


I tak mniej więcej od prawie miesiąca. Non stop. Bez taryfy ulgowej.

Z tej żałości zadzwoniłam do przyjaciela.

- Czasem mówię znajomym, że mam taką kumpelę, która sobie mieszka po pół roku w różnych miejscach.
- Dobra, nie przesadzaj, po pół roku w Irlandii i Portugalii, ale tu już jestem dużo dłużej.
- Ile?
- Ponad rok!
- Noooo, to powiem ci Magda… Najwyższy czas się wyprowadzić.

W Budapeszcie będę pracować do końca czerwca. Później w planach trochę kursowania między domem a Węgrami i dopełnianie formalności, drobne wyjazdy, Woodstock (zeszłoroczna nieobecność skutkowała potężnym dołem przez prawie miesiąc, więc nigdy więcej!), a zaraz po nim spadam dalej w świat.

Tym razem do Norwegii, a konkretniej do bajkowego Trondheim.

Staram się wierzyć, że mnie, skrajnego ciepłoluba, zima tam zbyt szybko nie zabije.

Może…


poniedziałek, 4 lutego 2019

[116] Co robić w LIZBONIE? Subiektywny przewodnik

Nie mieszkam w Lizbonie już prawie od dwóch lat, a wciąż od czasu do czasu dostaję wiadomości o podobnej treści: Będę w Lizbonie przez kilka godzin/dni – możesz podrzucić mi jakieś miejsca z ładnym widokiem/tanim jedzeniem/fajną imprezą? Co zobaczyć? Gdzie pójść?

Po wysłaniu tysięcznej odpowiedzi o niemal tej samej treści do kolejnej osoby w potrzebie, postanowiłam wreszcie wyruszyć na pomoc! Nie będę ukrywać, że w dużej mierze robię to dla siebie – ileż można wypisywać peany na cześć tych samych miejsc. Zbiorę w końcu to wszystko do przysłowiowej kupy, w jedno miejsce i oszczędzę sobie w przyszłości roboty. Czy to nie brzmi jak świetny plan?


Co zjeść, gdzie wypić

Ginjinha

Jeśli kiedykolwiek interesowałeś się w jakikolwiek sposób Portugalią, ta nazwa z pewnością nie jest ci obca. Ginjinha to tradycyjny portugalski napój alkoholowy w formie słodkiego likieru wiśniowego. Taka trochę nasza polska wiśniówka, choć nie do końca. Warto spróbować, szczególnie, że Lizbona pełna jest maleńkich barów, w których można skosztować likieru. Mówiąc maleńkich barów, mam na myśli naprawdę maleńkie bary – w środku zwykle nie mieści się więcej niż 2-3 osoby. Wchodzisz, pan za ladą daje ci szota, pijesz, dziękujesz i wychodzisz. Są też miejsca, gdzie można spróbować ginjinhi podawanej w czekoladowych kieliszkach.


LX Factory

To bardzo wyjątkowe miejsce na mapie Lizbony. Ulica pełna postindustrialnych budynków, które po czasie zostały zaadaptowane na restauracje, bary i kawiarnie. Przyznam, jest trochę hipstersko i w większości przypadków nie jakoś super tanio. Z drugiej strony, klimat jest niesamowity: ceglaste ściany przyozdobione graffiti, muzyka na żywo bez biletów wstępu, najlepszy sernik na świecie w LXeeseCake. Jest tam też jeszcze jedno specjalne miejsce zwane Ler Devagar – fantastyczna biblioteka. Nie będę zdradzać z jakich powodów jest taka wyjątkowa; myślę, że zdjęcia powiedzą same za siebie.
No i serwują tam pyszny mrożony jogurt z owocami.



A Padaria Portuguesa

Klasyk wśród klasyków. A Padaria Portuguesa to portugalska sieciówka kawiarnio-piekarnio-cukierni. Znaleźć ją można dosłownie na każdym rogu i zdecydowanie warto tam zajrzeć. Oprócz pysznego, mocnego espresso i pasteis de nata, mój ulubiony przysmak to Pão de Deus. Są to specyficzne bułki, w internecie najczęściej nazywane drożdżówkami z kokosem. Osobiście drożdżówkami bym ich nie nazwała – nie są kokosem nadziewane. Ciasto samo w sobie jest kokosowe, co daje bułeczkom słodkawy smak, jakkolwiek Portugalczycy często jedzą je z żółtym serem czy szynką. Zaskakująco, jest to naprawdę pyszne połączenie!


Pastéis de nata

Prawdopodobnie najbardziej znany portugalski przysmak. Pastéis de nata to nic innego jak budyniowe babeczki, najczęściej przed jedzeniem posypywane cukrem pudrem lub cynamonem. Po przeprowadzce do Lizbony chciałam ich spróbować, choć jednocześnie byłam nastawiona raczej sceptycznie z prostego powodu – nie jestem zbytnią fanką budyniu. Żadnego. Pastéis de nata zaskoczyły mnie jednak mega pozytywnie. Gdy myślę sobie teraz o takich cieplutkich, prosto z pieca, chrupiących z wierzchu i mięciutkich w środku, z odrobiną cynamonu na wierzchu… Ślinotok na miejscu.

Najbardziej popularnym (nie oszukujmy się – również najdroższym i najbardziej turystycznym) miejscem, gdzie można je dostać jest cukiernia w dzielnicy Belém o jakże zaskakującej nazwie Pastéis de Belém. Często możesz spotkać się właśnie z taką nazwą babeczek (de Belém zamiast de nata), jednak jest to dokładnie to samo. Przysmak był po prostu oryginalnie wyrabiany przez mnichów z klasztoru hieronimitów, którzy w pewnym momencie sprzedali przepis portugalskiej rodzinie, która z kolei tuż obok klasztoru otworzyła biznes – wyżej wspomnianą cukiernię. Zastrzegli sobie tę nazwę i to tyle.

Pierwszy raz spróbowałam pastéis de nata właśnie w Belém i przyznam, że długo nie znalazłam miejsca z lepszymi. Później trafiłam do jakiejś maleńkiego cukierni przy Praça Luís de Camões i tamtejsze pastéis były chyba nawet lepsze niż te uznawane za oryginalne. Jeśli natomiast nie masz ochoty szukać tych jedynych, tylko zależy ci na tym, żeby w ogóle ich spróbować, dostaniesz je praktycznie w każdej cukierni i prawie każdej kawiarni. Nawet w Pingo Doce (portugalski odpowiednik Biedronki) można je kupić– zarówno pojedyncze sztuki, jak i całe sześciopaki. Kilkudniowe nie są już takie pyszne, ale jak to mówią, lepszy wróbel w garści.


Rooftop bars

Bary na dachach do dosyć charakterystyczna cecha Lizbony. Na wstępie powiedzmy sobie szczerze: zwykle nie są to najtańsze miejsca. Uważam jednak, że warto się sporadycznie szarpnąć na droższego drinka dla przepięknej panoramy miasta podziwianej z góry.
Mieszkając w Lizbonie również nie chodziłam do nich szalenie często właśnie ze względu na ceny. 
Przed wyjazdem warto jednak zrobić rozeznanie – od czasu do czasu w mieście organizowane są wydarzenia typu Coctail week. W większości barów można wtedy kupić np. dwa drinki w cenie jednego.



Buddha Sushi

Moje absolutnie ulubione miejsce, numer jeden na kulinarnej mapie Lizbony.
Lokal znajduje się tuż naprzeciwko Miradouro de São Pedro de Alcântara. Cały pic polega na tym, że to nie jest zwykła knajpa z orientalnym jedzeniem, gdzie siadasz, jesz i wychodzisz. Otóż jeśli pójdziesz tam między godziną 12 a 16 oraz/lub między 19 a północą, trafisz na tak zwany open bar z sushi. Za 4,20 euro kupujesz plastikowe pudełko (7,90 euro za dwa) i możesz zapakować do niego tyle sushi, ile zmieścisz.

O dziwo, nigdy nie byłam szaloną fanką sushi, ale chyba po prostu nigdy wcześniej nie trafiłam na naprawdę dobre. To z Buddha Sushi jest – w mojej opinii – przepyszne. Najbardziej lubię letnią edycję, czyli takie z kawałkami kiwi, bananów czy truskawek.

(Pssst: sushi od Buddhy najlepiej smakuje jedzone właśnie na Miradouro de São Pedro de Alcântara, z widokiem na miasto!)

wersja kwietniowa
i wersja grudniowa


Casa do Alentejo 

To miejsce, które wydaje się niesamowicie fancy, jednak ceny wcale na to nie wskazują. Restauracja usytuowana niedaleko placu Rossio, o przepięknym, dworskim wręcz wnętrzu, przemiłej obsłudze, z super patio, tanim piwem i pysznym jedzeniem.



MIRADOUROS, czyli punkty widokowe

Miradouro de Santa Catarina

Jest to absolutnie, niezaprzeczalnie najlepsze miejsce, jeśli szukasz czegoś autentycznego, do szpiku kościu portugalskiego, z klimatem i pięknym widokiem. Powiedziałabym, że to miradouro jest odrobinę na uboczu (choć wciąż w centrum) i szczerze mówiąc, w ciągu dnia nie wyróżnia się niczym szczególnym. Magia zaczyna działać wczesnym wieczorem, kiedy na niewielkim placyku ustawiają się lokalni muzycy, często amatorzy, a dookoła gromadzą się lokalsi. Muzyka leniwie płynie, słońce zachodzi obrzucając wszystkich zebranych złotem, pojedyncze osoby tańczą, pozostałe siedzą i słuchają, rozmawiają, piją wino, dzielą się papierosem.
W ten sposób spędziłam na Miradouro de Santa Catarina miliony godzin, i w moim odczuciu to wciąż o milion za mało. To się naprawdę nie nudzi. Za każdym razem jest inaczej, choć zawsze tak samo bajecznie.

Jedna mała uwaga ode mnie brzmi: to miejsce, choć fantastyczne, umiłowali sobie dilerzy. Nigdy nie zdarzyło mi się spotkać tam kogoś agresywnego czy natarczywego – pytania, czy chcę coś kupić, zwyczajnie ignorowałam lub zbywałam krótkim Nie, dzięki. Lepiej jednak mieć to na uwadze.



Miradouro de São Pedro de Alcântara

O tym miejscu wspomniałam już w kontekście Buddha Sushi. To pierwsze miradouro, na które się wybrałam, jednocześnie moje ulubione. Najlepszy widok w mieście!




Miradouro da Graça

Jeśli jesteś leniem i nie lubisz wspinania, mam tylko jedną radę – musisz się przemóc na ten jeden dzień, bo Miradouro da Graça to nie lada wyzwanie. Najwyższy punkt widokowy w mieście, znajdujący się tuż obok zamku, a widok rozpościera się stamtąd taki, że będzie ci się śnić po nocach przez następny miesiąc. Miejsce warte wysiłku!




Miejsca

Jardim da Estrela

To bez dwóch zdań mój najulubieńszy park w Lizbonie. Całkiem spory, pełen palm i innych pięknych drzew, oczek wodnych, dziwnych roślin. Zawsze dużo w nim ludzi, bo i zawsze jest tam co robić! W sobotnie poranki często widywałam zajęcia jogi na świeżym powietrzu lub zorganizowane gry dla dzieci. Jest mnóstwo przestrzeni, na której można się komfortowo rozłożyć z kocem i mieć wszystko w nosie. Ludzie przychodzą się opalać, pobiegać, pobawić się z psem, poleżeć i poczytać książkę. Jardim da Estrela żyje o każdej porze dnia.

nadaje się nawet do świętowania Wielkanocy!


Príncipe Real

Park z niesamowitymi, gigantycznymi, starymi drzewami. Super miejsce na popołudniowy chill.


Feira da Ladra

O tym miejscu napisałam już kiedyś osobny tekst: kliknij tutaj

Do dziś jest to mój ulubiony pchli targ; w żadnym kraju nie trafiłam do tej pory na miejsce mu dorównujące.



Restaurante Panorâmico de Monsanto

To bardzo specjalne miejsce, o którym też jakiś czas temu powstał tekst: kliknij tutaj

Jeśli lubisz włóczyć się po opuszczonych budynkach i ruinach, zakochasz się w Monsanto tak jak ja!



Bairro Alto

To najbardziej imprezowa dzielnica w mieście. Jeśli nie masz co robić, idź wieczorem przejść się po Bairro – impreza sama się znajdzie. Jest tu mnóstwo najróżniejszych barów - bardziej fancy, typowe melinki, bary z tapas, bary z muzyką na żywo, irlandzkie puby, karaoke, sportowe, po prostu wszystko. Nawet jeśli nie jesteś miłośnikiem imprez, warto przejść się po Bairro, szczególnie wieczorem, dla samego klimatu.



Praça Luís de Camões i cała dzielnica Baixa-Chiado

Praça Luís de Camões to plac między Bairro Alto a dzielnicą Baixa-Chiado. W zasadzie nic w nim szczególnego – ot, skwer z dużym pomnikiem na środku. Jednak moim zdaniem jest w nim coś magicznego. To miejsce spotkań starych i młodych, niezależnie od pory dnia czy nocy. Uwielbiam tam przysiadać i obserwować.


Praia de Carcavelos

Moja ulubiona plaża, która znajduje się zaledwie 20-30 minut drogi pociągiem ze stacji Cais do Sodré. Mnóstwo razy zdarzało nam się spontanicznie stwierdzić, że fajnie by było zobaczyć tego dnia zachód słońca z plaży i poczilować z piwkiem. Piętnaście minut później siedziałyśmy w pociągu, kolejnych trzydzieści minut później już na ciepłym piasku nad oceanem.
Lubię tę plażę właśnie ze względu na jej bliskość do miasta, ale nie jest to jedyny powód. Jej rozmiary nie są jakieś imponujące, jednak jednocześnie jest na tyle duża, że ciężko tu doświadczyć tłumów.
Uwaga na spore przypływy! Chwila drzemki na plaży i można obudzić się w wodzie po pas.



Costa da Caparica

Świetna plaża znajdująca się po mitycznej drugiej stronie mostu*. Raj dla surferów, przepiękne miejsce. Jedynym i największym minusem jest to, że plaża znajduje się względnie daleko od centrum Lizbony (w porównaniu z taką plażą w Carcavelos na przykład) – jedzie się tam co najmniej godzinę autobusem. Jednak jeśli masz trochę czasu i jesteś fanem plaż, warto zrobić sobie jednodniową wycieczkę. 

Do Capariki nie dojedziesz na normalnym bilecie miejskim. Nie nabijesz go też na normalną kartę miejską. Musisz kupić osobną kartę, na którą możesz kupić przejazd międzymiastowy w pakiecie trzech lub pięciu kursów (jeden kurs to przejazd Lizbona – Costa da Caparica lub w przeciwną stronę).


*druga strona mostu – to sformułowanie jest takim trochę obiegowym żartem wśród lizbończyków. Teoretycznie aglomeracja rozciąga się po dwóch stronach Ponte 25 de Abril, jednak w praktyce wszystkie miejsca opisane wyżej znajdują się po tej pierwszej stronie. Na drugą stronę dostać się można tylko komunikacją miejską lub samochodem (most jest zamknięty dla ruchu pieszych), na moście zawsze są korki i w ogólnie trwa to całe lata świetlne.


Livraria Sá da Costa

Świetna księgarnia/antykwariat, notabene znajdująca się bardzo blisko Praça Luís de Camões. Da się tam spędzić całe godziny, oglądając stare księgi (przez stare mam na myśli takie naprawdę stare, niektóre jeszcze z XIX wieku), mapy, pocztówki i zdjęcia z okresu międzywojennego. Znajdzie się też literatura w innych językach niż portugalski. Miejsce jest duże i kryje w sobie naprawdę mnóstwo skarbów i wartościowych pism. Jeśli z zasady lubisz księgarnie i antykwariaty, mogę obiecać, że to miejsce zachwyci cię tak jak i mnie.