sobota, 13 maja 2017

[87] Évora - miasto Rzymian

Évora to jedno z miast, które – od kiedy zaczęłam trochę interesować się geografią – wydawało mi się totalnym must see jeśli chodzi o Portugalię. Nawet mimo faktu, że praktycznie nic o nim nie wiedziałam; po prostu kojarzyło mi się z Cesárią (która wcale a wcale z Portugalii nie była, ale to zupełnie inna historia). Jaka była więc moja radość, gdy odkryłam, że Évora znajduje się jakieś 130 kilometrów od Lizbony! Autostopowa wycieczka do stolicy tak uwielbianego przez wielu regionu Alentejo szybko stała się jednym z naszych weekendowych planów.

wylotówka w stronę Évory - autentyk!
cały region Alentejo to właśnie takie widoki:
winnice, dęby korkowe i drzewa oliwkowe
Jak już wspomniałam, nie wiedziałam o mieście nic. Przyznam, że nie zadałam sobie też trudu, by poczytać o nim przed samym wyjazdem. Kojarzyłam jedynie Templo Romano – świątynię zachowaną jeszcze z czasów rzymskich (II wiek n.e!); ponoć najlepiej zakonserwowany tego typu zabytek w całej Portugalii. I chociaż na miejscu okazało się, że świątynia nie jest ani przesadnie wielka ani – na pierwszy rzut oka – imponująca, i tak robi całkiem niezłe wrażenie!


Spacerując po mieście zupełnie łatwo się zgubić. Kiedy wysiadłyśmy z samochodu, po przejściu kilku metrów zobaczyłam przeuroczą, wąską uliczkę. Ściany wszystkich domów były śnieżnobiałe. Musiałam zatrzymać się, żeby zrobić zdjęcie. Kiedy ruszyłyśmy dalej, spojrzałam w kolejną odbiegającą od głównej drogi uliczkę i… była identyczna. Dosłownie! Szybko okazało się, że każda z nich jest taka sama – jak doczytałam później, ten styl zachował się jeszcze z czasów panowania Maurów, kiedy ściany wszystkich domów wybielane były wapnem.


Otwarcie przyznaję, że zazwyczaj nie jestem specjalną fanką zabytków; nie kręci mnie chodzenie po muzeach, oglądanie kościołów i starych rzeczy, które są stworzone przez człowieka. O wiele bardziej wolę piękne, naturalne widoki i pozornie zwyczajne, ale klimatyczne miejsca. Nie weszłam więc do żadnego z pięknych klasztorów na rzecz włóczenia się po parkach i gubienia co i rusz.










Jedyne, czego żałuję, to niezobaczenie od wewnątrz Capela dos Ossos – kaplicy kości. Jej ściany są „udekorowane” ludzkimi kośćmi i czaszkami. Podobno robi to piorunujące wrażenie. A nie dotarłyśmy tam, bo… zapomniałyśmy, że kaplica znajduje się właśnie w Évorze. Przypomniał nam o tym couchsurfer, którego gościła – oprócz nas – nasza hostka. Tylko niestety zrobił to około północy, więc było już o wiele za późno, a następnego dnia kaplica miała być czynna dopiero bodajże od 14 – o tej porze chciałyśmy być już z powrotem w Lizbonie.

Évora jest ładna. Tak opisałabym to miasto – jako po prostu ładne. Ale mam pewne ale

Kojarzycie takie miasta, które – często ze względu na historię – zdają się aspirować do bycia uznawanymi za duże i ważne, jednak w rzeczywistości mają mentalność małych, prowincjonalnych miasteczek? Z typową dla nich ospałością, jednym miejscem (zwykle placem), gdzie młodzi spotykają się wieczorami na piwo, parkiem, gdzie na plotki spotykają się starsze panie. I nic poza tym w nich nie ma. Wystarczy godzina, żeby przejść miasto niemal dookoła; po tym czasie człowiek zauważa, że każde mijane miejsce odwiedził już dziesięć minut wcześniej.

Dokładnie takie wrażenie sprawiła na mnie Évora. W moim odczuciu jest to typowe portugalskie miasteczko, które ożywa trochę dopiero wieczorem, kiedy wszyscy turyści zasiądą w ogródkach piwnych. Szczerze? Nie przepadam za takimi miejscami. Nie lubię półśrodków; albo 100% natury i piękne miejsca pośrodku niczego, z dala od cywilizacji, albo większe miasto, które ma do zaoferowania mnóstwo przestrzeni do włóczenia się i ciekawych miejsc, które potrafią zapewnić mi dłużej niż dwie godziny zwiedzania.





W skali 1-5 oceniam Évorę na 4 pod względem urokliwości, 5 za zabudowę i architekturę (naprawdę zachwyca, warto!) i – niestety – 4,5 za kategorię Jak szybko się nudzi. Za to fani szeroko pojętej historii na pewno dobrze się tu poczują!

Ciekawostka: Lizbona ma swoje sławne pastéis de nata – minitarty z a’la budyniowym, jajecznym nadzieniem. Są strasznie brzydkie, ale pyszne! Évora nie pozostała w tyle; można tam dostać queijadas de Évora, czyli ciastka o kształcie miniaturowych muffinek. Są robione z sera, ale wcale nie smakują jak sernik. Bardzo słodkie i pyszne!


(ale i tak wolę pastéis de nata)

wtorek, 9 maja 2017

[86] 11 rzeczy, za które pokochałam Portugalię


Ponad miesiąc temu opublikowałam post o rzeczach, które denerwują mnie w Portugalii. Właśnie teraz nadszedł czas, żeby to sprostować. No bo hej – to, że brakuje mi tu parówek i wkurzają mnie trąbiący kierowcy nie znaczy wcale, że mi się tu nie podoba. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie – czuję się tutaj o wiele lepiej, niż mogłabym się spodziewać.
Listę rzeczy, za które (chyba mogę nazwać to już oficjalnie tym szumnym, mocnym słowem) pokochałam Portugalię rośnie z dnia na dzień. Od jakiegoś czasu notowałam sobie co ciekawsze fakty, które przychodziły mi do głowy. Co więc tak bardzo zauroczyło mnie w tym kraju na końcu Europy?


Tanie awokado
Fani tego owocu muszą czuć się w Portugalii jak w raju. Sama byłam zaskoczona – jeszcze miesiąc temu w okolicznym zieleniaku za sztukę awokado płaciłam ok. 40-50 centów. I nie była to sztuka, która musiała odleżeć swoje na półce w temperaturze pokojowej, żeby zmięknąć i nabrać smaku, tylko dojrzały, mięciutki i pyszny owoc.

Muzyka ulic
Jest tutaj na każdym rogu. Nie trzeba właściwie specjalnie szukać, by natrafić na mini koncert. W Lizbonie szczególnie uwielbiane przez muzyków są miradouros, czyli punkty widokowe oraz okolice stacji metra Baixa-Chiado. Na Miradouro São Pedro de Alcântara (moim ulubionym!) często można usłyszeć bluesa, z kolei Miradouro de Santa Catarina to codzienne spektakle muzyki reggae w akompaniamencie pięknego widoku na zachód słońca.




Mili ludzie
Po prostu. Moja teoria głosi, że wszystko dzięki zdystansowanemu podejściu do życia = mniejszej ilości stresu. Każdy ma czas na wszystko – włączając miłe słowa.

Tanie ryby i owoce morza
Promy na krewetki w Pingo Doce średnio co dwa dni. Mnóstwo łososia, bacalhau (pycha!!!), wszelkich ośmiornic i małżów (w dwóch ostatnich akurat nie gustuję, ale rozumiem, że można), wszystkiego, czego tylko dusza zapragnie. W niskich cenach!

Przechodzenie na czerwonym świetle
Poniekąd wyznaję zasadę, że stawianie sygnalizacji świetlnej gdzie popadnie jest głupotą. Jeszcze większą głupotą jest surowe przestrzeganie ruchu pieszych na światłach. Nie zliczę ile razy w Polsce zdarzało m się wracać do domu w nocy i stać na tym nieszczęsnym czerwonym pomimo pustej drogi, tylko dlatego, że wiedziałam, że w pobliżu lubi czaić się policja.
W Portugalii tak nie jest. Czerwone światło dla pieszych działa bardziej jako informacja: uważaj, jak wyjdziesz na drogę i się nie rozglądniesz, to może cię coś trzepnąć. Bierzesz tę odpowiedzialność na siebie. Na początku ciężko było mi się przyzwyczaić do przechodzenia przez ulicę na czerwonym i trochę się z tym czaiłam; tym bardziej, że mieszkamy przy komisariacie. Jednak kiedy po raz kolejny zobaczyłam policjantów, którym ani się śniło czekać na zielone światło dla pieszych, przestałam się tym przejmować i chodzę jak wszyscy.

Picie w miejscach publicznych
Znów muszę ponarzekać na polskie prawo. Okrutnie irytuje mnie zakaz picia w miejscach publicznych; podkreślam, że mówiąc picie mam na myśli kulturalne piwo lub dwa ze znajomymi w parku czy nad rzeką, a nie robienie libacji w krzakach. Nie rozumiem w jaki sposób karanie spożywania niskoprocentowych trunków w terenie ma komukolwiek pomóc. Czy naprawdę upijający się w barach Anglicy, przyjeżdżający tłumnie do Polski na wieczory kawalerskie, którzy po skończonej imprezie wracają do hotelu i drą japy w niebogłosy są mniej szkodliwi i denerwujący? A przecież pili w lokalu!
Wracając do tematu – w Portugalii można. I jestem z tego powodu niesamowicie szczęśliwa; szczególnie jeśli mowa o wyżej wspomnianej ulicznej muzyce na miradouro, o zachodzie słońca.



Autostop!
Mówię o tym już nie pierwszy raz i obiecuję, że znajdę w końcu czas na napisanie posta na temat autostopu w Portugalii. Póki co możecie mi wierzyć, że jest 10/10! Ludzie są przemili i pomocni, w dziewięciu na dziesięć przypadków bardzo dobrze mówią po angielsku. Czego chcieć więcej?


Merenda
Najpewniej coś podobnego jest również w Polsce, jednak nigdy się z tym nie spotkałam, a już na pewno nie jest tak popularne jak tutaj. Merenda to swego rodzaju nieduża bułka z ciasta filo (tak mi się przynajmniej wydaje), wypełniona szynką i żółtym serem. I tyle, żadnej filozofii. Nie wiem co sprawia, że jest taka pyszna i zarazem sycąca, jednak błogosławię Pingo Doce, w którym kosztuje 0,35 €.

Kelnerzy jedzący przy stole
Nigdy wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, bo nigdy wcześniej nie pracowałam w gastronomii, jednak po przeczytaniu posta Karoliny pomyślałam: kurczę, faktycznie! Nigdy w Polsce nie widziałam jedzącego kelnera. Tu z kolei nikt nie uważa tego za coś nadzwyczajnego.
W pracy należą nam się co najmniej dwa posiłki: lunch o 12 i kolacja o 19. Za każdym razem sprzątamy wcześniej najdłuższy stół i siadamy do niego wszyscy razem, żeby zjeść. Klienci nie patrzą ze zdziwieniem ani tym bardziej oburzeniem. Należy nam się przecież jak psu buda!

Półlitrowe wina
Ktokolwiek wpadł na ten pomysł, ewidentnie był geniuszem. Lubię to, że można tu kupić wino w ilości mniejszej niż 750 ml. Są też takie w kartonikach po 250 ml. Czy to nie jest super?!

Dotykanie
Dziwnie brzmi ten nagłówek, ale już tłumaczę o co chodzi. Jeśli kierować się stereotypami, to powiedziałabym, że Włosi faktycznie dużo gestykulują podczas rozmowy, za to Portugalczycy cały czas się nawzajem dotykają. Cały czas. Nie przesadzam. Na początku ciężko było mi się przyzwyczaić do tego, że podczas rozmowy z osobą, którą znam od dwóch godzin, ta albo łapie mnie za rękę, albo klepie po plecach, albo przytula. W pracy to już w ogóle był koszmar! Przez pierwszy tydzień chodziłam trochę spięta i z ewidentnie naruszoną strefą komfortu; nie dało się przejść obok nikogo nie będąc pogłaskanym, uściskanym albo wycałowanym. Dziwnie się czułam; jakby nie było, Polacy to raczej zdystansowany pod tym względem naród. Po tym pierwszym tygodniu zaczęłam się jednak przełamywać i przyzwyczajać do takiego zachowania – oni tak po prostu mają. Wszelkie dotykanie i inne czułości to tylko i wyłącznie przejaw sympatii. Kiedy się nad tym zastanowiłam, to faktycznie – po co tworzyć sztuczne bariery? Łatwiej przywyknąć niż stawać oporem. Co śmieszniejsze, sama łyknęłam bakcyla i co i rusz przyłapuję się na tym, że podczas rozmowy o wiele częściej dotykam ludzi. No ale… czy jest w tym coś złego?