Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tir. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tir. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 4 czerwca 2015

[43] Duńsko - niemiecka majówka. Wszyscy dobrzy ludzie drogi.

 

 Rano ruszamy szukać wylotówki. Idąc za radą dostajemy się na stację metra Norreport, skąd łapiemy pociąg na Ny Ellebjerg (24 kr za bilet, czyli około 14 zł). Jak się okazuje, dogodnego miejsca na stopowanie brak. Po blisko dwóch godzinach (w czasie których zaznajamiamy się z obsługą stacji benzynowej i okolicznymi dostawcami towaru do sklepów spożywczych) w zatoczce zatrzymuje się samochód z dwoma Turkami w środku. Jadą tam, gdzie chcemy się dostać, oczywiście chętnie nas podrzucą. Jestem sceptycznie nastawiona, bo nie wydają się szczególnie ogarnięci, ale po dwóch godzinach wsiadłabym i do traktora. Jedziemy.
Panowie wysadzają nas na stacji benzynowej za miastem, twierdząc, że jeśli pójdziemy kawałeczek w dół autostrady, to znajdziemy się na dobrej drodze i na pewno szybko coś złapiemy. Miejsce na autostradzie faktycznie jest całkiem dobre, szerokie pobocze, a samochody nie jeżdżą specjalnie szybko. Niedługo po wyciągnięciu kciuków zatrzymuje się dziewczyna i pyta dokąd jedziemy. Gdy tłumaczymy, że chcemy dostać się na prom, mówi:
- To dlaczego tutaj stoicie? Jesteście na całkowicie złej drodze, najlepiej będzie, jeśli wrócicie się do Kopenhagi i będziecie łapać stamtąd.
- Ale my dopiero z niej wyjechałyśmy…
- To spróbujcie stanąć na górnej drodze na przystanku, może uda wam się coś złapać, choć to mało prawdopodobne.
Zasada numer jeden: nigdy nie ufaj nieogarniętym Turkom.
Tyle dobrego, że miejsce na właściwej drodze faktycznie jest wygodne. Nie zmienia to jednak faktu, że spędzamy tam niemal kolejne 3 godziny. W międzyczasie udaje nam się zatrzymać:
- Polaka, który bardzo chce nam pomóc, ale musi jechać do pracy do Kopenhagi
- dziwnego gościa, który podwozi nas 300 metrów (!) dalej, na tę samą stację, z której kilka godzin wcześniej uciekłyśmy, a gdy odpowiadamy na pytanie skąd jesteśmy, uradowany krzyczy „ooooo Polska! Byłem w Amsterdamie wiele razy”

Ogólnie autostop w Danii oceniam słabo. Może po prostu mamy wybitnego pecha, może nie wzbudzamy zaufania, może wyglądamy jak brudasy, a może po prostu faktycznie kiepsko się tam stopuje. Kierowcy kompletnie nas ignorują, udając, że nas nie widzą, a o głupim uśmiechu z ich strony można zapomnieć. Powoli oswajamy się z faktem, że o dotarciu tego dnia do Bochum możemy zapomnieć. Po dłuższym czasie przenosimy się do zatoczki za skrzyżowaniem, a tam szczęście się do nas uśmiecha i szybko zatrzymuje się sympatyczny gość, z którym jedziemy kilkanaście kilometrów. Wysadza nas tradycyjnie na środku autostrady, gdzie również tradycyjnie stajemy na poboczu, a wszyscy jak zwykle na nas trąbią i pukają się w głowy. Chwilę później jedziemy już z sympatycznym panem w stronę Rodbyhavn, skąd odpływa prom do Niemiec.
Kierowca tym razem okazuje się na tyle litościwy, że postanowia oszczędzić nam biegania wzdłuż autostrady; zjeżdża z niej wcześniej i wysadza nas na wieeeeelkim i niemal całkowicie pustym parkingu.
- No, teraz musicie tylko dostać się na tę drogę, o tam wysoko, i w tamtą stronę łapać, powodzenia!
Tyle go widzimy. Na parkingu stoi wprawdzie kilka tirów na polskich numerach, ale zgodnie uznajemy, że póki co lepszą opcją będzie próba dostania się na właściwą drogę. Mamy dwa wyjścia – cofnąć się dobrych kilka kilometrów do autostrady bądź wejść na nią na skróty, po wielkim trawiastym zboczu. Wybór jest oczywiście prosty.
Idę pierwsza. Powoli i ostrożnie, bo stromo, a niedoleczone kolano nadal trochę boli. W momencie gdy jestem już na samej górze i usiłuję przekroczyć barierkę, zauważam służbę autostrad. A służba autostrad zauważa mnie. Groźnie wyglądająca pani w kamizelce zaczyna iść w moją stronę. Odwracam się do Magdy.
- O kuźwa. Zawracamy.
- Czemu? Co się stało?
- Służba autostrad. Spadamy na dół, szybko.
Kolano jakoś automatycznie przestaje boleć i zbiegamy z góry. Niestety Groźną Panią w Kamizelce odrobinę denerwuje nasze zachowanie i zaczyna biec w naszą stronę, krzycząc coś po duńsku.
- Ksejjorgrafnjg aiabud fdsajhsfe!                                
- Nie mówię po duńsku, nic nie rozumiem! – odkrzykuję po angielsku.
- Co wy tutaj robicie?! Nie widzicie, że to autostrada? Jest absolutny zakaz ruchu pieszego na autostradzie!
- Tak, wiemy, ale zostałyśmy tutaj wysadzone, musimy dostać się na prom, nie miałyśmy innego wyjścia.
Groźna Pani w Kamizelce na te słowa wpada na genialny plan i odprowadza nas na parking, z którego 10 minut wcześniej uciekłyśmy, twierdząc, że „ruch tam jest bardzo duży i na pewno szybko ktoś nas weźmie”. Zaznajamiamy się więc z kierowcami tirów, robiąc sobie w ten sposób plan B; jadą na Niemcy o 3 nad ranem, więc jeśli do tego czasu nie uda nam się wydostać z Danii…

Brak nam już nadziei, że ten kraj kiedykolwiek wypuści nas ze swoich ciasnych objęć. Postanawiamy się rozdzielić i usiłować złapać kogokolwiek przy dwóch różnych wyjazdach, tak więc parking zostaje z każdej strony obstawiony przez Magdy. Uśmiecham się głupkowato do każdego kierowcy (a pojawiają się z częstotliwością jeden na 15 minut), aż wreszcie zatrzymuje się przy mnie młoda hinduska w kolorowej zwiewnej koszuli. Obiecuje podrzucić nas na prom. Znów mamy dobry humor i wydaje się, że wszystko pójdzie już jak po maśle, do czasu kiedy docieramy do Rodbyhavn. Kolejni mundurowi odsyłają nas od okienka do bramek, z bramek do pani w informacji, pani w informacji traktuje nas jak niedorozwinięte i każe iść do kolejnego pana ochroniarza. W końcu po godzinie błądzenia wchodzimy do dobrego budynku, kupujemy dobry bilet i wchodzimy na dobry prom. Dzień zdecydowanie jest przeciwko nam.

Liczymy, że po zejściu z promu szczęście będzie choć odrobinę bardziej po naszej stronie. Nic bardziej mylnego. Droga jest absolutnie, kompletnie PUSTA. Żywego ducha, żadnego samochodu; z powodzeniem można iść samym środkiem. Idziemy więc, i idziemy, i idziemy… Kilometry uciekając pod stopami, a ja już nawet nie mam siły śpiewać sobie pod nosem. W pewnym momencie słyszymy ciche brzdąkanie strun za zakrętem. Kilka metrów później po drugiej stronie drogi zauważamy wysokiego, zarośniętego chłopaka z wielkim plecakiem, który siedzi na barierce przy poboczu, gra na ukulele i śpiewa sobie w najlepsze. Obok leży karton z napisem „DENMARK”. Machamy mu z daleka i podchodzimy, żeby się przywitać.
- Cześć! Chcesz się dostać na prom?
- Tak, próbuję coś złapać, ale niewielki tu ruch. Skąd jesteście?
- Z Polski, a ty?
- Ze Stanów. Muszę dotrzeć dzisiaj do Kopenhagi, bo o 4 rano mam samolot powrotny do domu.
Jest ósma wieczorem, 8 godzin do odlotu. My dotychczasową trasę z Kopenhagi zrobiłyśmy w ponad 10 godzin… Ale rozmówca (którego zapomniałyśmy nawet spytać o imię!) nie wydaje się zbyt załamany tym faktem. Żegna się z nami i na nowo zaczyna grać na ukulele i śpiewać. Chyba kogoś takiego potrzebowałyśmy spotkać tego dnia.

Nagle nasz pas ruchu robi się coraz bardziej zatłoczony. Szybko wnioskujemy, że kolejny prom przybił do brzegu, wyciągamy więc kciuki i machamy nimi jak porąbane. Parę minut później zatrzymuje się sympatyczna kobieta jadąca do Hamburga – tak, oczywiście chętnie nas weźmie, musi tylko zrobić porządek w samochodzie i przy okazji przeprasza, że trochę w nim śmierdzi, ale jest weterynarzem i często jeździ z psami. Gadka szmatka, szybko znajdujemy wspólny język. Po jakichś dwudziestu minutach drogi słyszymy pytanie:
- Dziewczyny, a wy macie prawo jazdy? Jeździcie samochodem?
- Tak, już spory czas.
- Hm… A czy któraś z was nie chciałaby mnie zmienić za kierownicą? Jestem trochę zmęczona, wstałam wcześnie, jestem w drodze od kilku godzin i w ogóle to mam jutro szkolenie i muszę się trochę pouczyć. Byłoby mi bardzo miło.
- Eeeee… znaczy wiesz, ogólnie nie ma problemu, tylko że żadna z nas nie ma przy sobie prawa jazdy.
- Ale to już chyba mój problem, prawda? W razie kontroli ja będę tłumaczyć się policji, nie wy. To jak, która wskakuje?
Magda wskakuje. Dowozi szczęśliwie całą naszą trójkę na wielką stację benzynową pod Hamburgiem, gdzie pani weterynarz daje nam swój numer telefonu i prosi o smsa, że żyjemy i że mamy gdzie spędzić noc. A noc tuż za pasem – zrobiła się 22, jest ciemno, zimno, wietrznie i w ogóle nic tylko usiąść i płakać. Szczęście w nieszczęściu, że na parkingu mnóstwo tirów na polskich numerach; a nuż ktoś będzie jechał na noc? Robimy rundkę. Niestety wszyscy stoją na pauzie do rana, za to słyszymy całkiem sporo „gdybyście miały ochotę na kawę, to zapukajcie, zrobię wam, bo pewnie jesteście zmarznięte” i „w razie jakichkolwiek problemów uderzajcie jak w dym, z całej siły postaram się pomóc”. Jednak moim faworytem zostaje młody, przypakowany i chyba odrobinę przerażony kierowca busa.
- Cześć, jedziesz może na Dortmund?
- Niestety, pauza do rana.
- Okej. A mógłbyś nas chociaż rzucić na CB?
- …
- ?
- Ale… co to znaczy „rzucić na CB”?
Zgłupiałam. Rzucić na CB znaczy rzucić na CB.
- Nooo powiedzieć na CB radiu, że dwie dziewczyny są w dupie pod Hamburgiem i chcą bardzo dostać się do Dortmundu teraz i czy ktoś jedzie.
- Aaa, dobra.
Bierze słuchawkę.
- Ale…
- Co?
- Tak normalnie mam powiedzieć? Że chcecie jechać do Dortmundu?
- Tak, całkiem normalnie. I gdzie stoisz powiedz.
Podróże kształcą. Kierowców ciężarówek jak widać również.

Znów jesteśmy zrezygnowane. Marzę, żeby ten dzień się już skończył i to w jak najlepszy sposób.
Z braku lepszego pomysłu siadamy na krawężniku przy wejściu na stację. Polujemy na wjeżdżające na parking samochody, ale wszyscy mają nas serdecznie w nosie. Co chwilę ktoś wchodzi do stacjowego sklepu, którego obsługa mierzy nas podejrzliwym wzrokiem. W pewnym momencie w stronę drzwi zbliża się dwóch gości – starszy wąsaty i młody, dosyć głośno rozmawiają. Wyłapuję słowo „czterdzieści” powiedziane po polsku i zupełnie odruchowo się odzywam.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry…?
- Nie jadą panowie może na Dortmund?
- Dzisiaj już nigdzie nie jedziemy, pauza. A czemu jedziecie do Dortmundu?
W skrócie opowiadamy nasz dzień. Że przez tyle godzin przejechałyśmy tak mało, że autostop w Danii jest całkiem do dupy, że taka pani nas tu wysadziła i jedziemy do znajomych do Bochum i nie mamy pojęcia co ze sobą zrobić, bo idzie noc, a my nie mamy gdzie się podziać. Bardzo ich to martwi i wcale nie zastanawiają się długo nad rozwiązaniem.
- Jeśli chcecie, to możemy was przenocować. I tak jesteśmy na dwa samochody, ja się prześpię u Radka w tirze, a wam zostawię busa, mam duży kurnik, zmieścicie się wygodnie. A teraz chodźcie, bo zmarzłyście pewnie, jakąś kawę zrobimy, pogadamy.
Kawa przeradza się w rozmowy o wszystkim przy akompaniamencie meczu oglądanego na laptopie. Choć właściwie mecz jest jedynie tanią wymówką, żeby nie pójść za wcześnie spać. Nie możemy się nagadać, a nasi nowi koledzy – Pan Radek i Mateusz – za punkt honoru biorą sobie ugoszczenie nas jak najlepiej. Dostajemy dla siebie calutki kurnik w busie, kołdrę, stos koców, instrukcję jak włączyć ogrzewanie w nocy, gdyby było nam zimno i ciepłą herbatę na dobranoc. Nie mogło nam się bardziej poszczęścić.

Budzimy się około 8, a właściwie budzą nas rozmowy z parkingu. Wszyscy kierowcy powoli się budzą i zaczynają szykować śniadania, niektórzy zbierają się od razu do drogi. Uznajemy, że to świetny moment na ponowną rundkę rozpoznawczą. Niestety nadal nikt nie jedzie w stronę Dortmundu, ale chwilowo wynagradza nam to fakt, że gdy wracamy, Mateusz czeka na nas z całą lodówką dobrobytu.
- Co chcecie na śniadanie?
- No co ty, nic nie chcemy, już za dużo dobrego dla nas zrobiliście. Bierzemy rzeczy i zwijamy się powoli w drogę.
- Nigdzie nie jedziecie dopóki nie zjedzie porządnego śniadania. I kawa, pewnie chcecie kawę.

Znacie to uczucie, gdy ktoś chce zrobić wam przysługę i choć jest wam maksymalnie głupio i niezręcznie, to macie świadomość, że odmowa będzie dla tej osoby największą przykrością? Tak właśnie czujemy się w tym momencie. Zabieramy się więc za wspólne śniadanie – kiełbaskę smażoną na cebuli, do tego chleb i czarna jak smoła kawa.
Najpyszniejszy posiłek, jaki jadłam od paru dni. Przypuszczam, że choćbyśmy zmuszeni byli zajadać się paprykarzem i trzydniową bułką, smakowałoby mi to najbardziej na świecie.


Bardzo nie chcemy rozstawać się jeszcze z Panem Radkiem i Mateuszem, ale czas ucieka, a przed nami nadal blisko 350 km do pokonania. Zostawiamy chłopakom po wielkiej czekoladzie i stajemy przy wylocie ze stacji. Dzień zapowiada się o wiele lepiej – niedługo potem łapiemy Ukraińca jadącego prosto do Dortmundu. Droga mija mi szybko; może dlatego, że większość przesypiam.
A w Dortmundzie długo wyczekiwana chwila! Przyjeżdża po nas Lukas i zabiera prosto do Bochum. Na miejscu dołącza do nas Mat. Rozmowom nie ma końca, nie widzieliśmy się przecież prawie pół roku. Właśnie dlatego decydujemy się zostać tego wieczora w mieszkaniu i po prostu się nagadać.
Od lewej: Lukas, Magdy, Mat.

- My jutro idziemy do pracy, więc możemy spotkać się dopiero po 16.
- Jasne, nie ma problemu, pochodzimy sobie po mieście. Macie może jakąś mapę?
- Niestety nie…
- To może nam narysujcie, hehehe. (słaby żarcik)
- Ooo, to świetny pomysł! Lukas, podaj karton! Miałem gdzieś tutaj fusy z kawy…

Chyba nigdy wcześniej w życiu nie widziałam, żeby niemal trzydziestoletni faceci tak bardzo cieszyli się z możliwości zrobienia mapy, malowania, wycinania, podpalania („no bo ta mapa musi wyglądać na starą przecież!”) i wymyślania.



 To co jest na niebiesko jest dalej niż to co na czerwono.
Wiecie jak z tą skalą bywa...

Może nie wygląda na najbardziej profesjonalną, ale daję słowo – sprawdza się wyśmienicie! Następnego dnia bez problemu znajdujemy wszystkie zaznaczone punkty. No, może z jedną wpadką na samym początku…
Po wyjściu z bramy kamienicy mamy dwie możliwości – skręcić dobrze bądź skręcić w lewo. Oczywiście robimy to drugie. Otoczenie trochę nie zgadza się z widniejącym na mapie, więc z tym wielkim kawałkiem papieru w ręce zagadujemy pierwszego napotkanego przechodnia.
- (po angielsku) Przepraszam, czy mógłby nam pan pomóc? Mamy mapę i chcemy dotrzeć tutaj, ale chyba się odrobinę zgubiłyśmy.
- (nadal po angielsku) Oczywiście, niech zerknę…
Czekam na salwę śmiechu z powodu mapy, jednak przechodzień jest całkowicie poważny.
- (wciąż po angielsku) Jesteście z polski?
- (i ciągle) Taaak, skąd pan wie?
- (po polsku) Bo tutaj jest napisane „sklep”.
Faktycznie, jest.

Pogoda nie jest najpiękniejsza, ale dzielnie szukamy wszystkich atrakcji Bochum, kończąc na jedzeniu polecanego przez chłopaków falafela.

Po południu do mieszkania wraca Mat, oznajmiając radosnym głosem, że zupełnie zapomniał o imprezie, którą dzisiaj organizuje i za parę godzin przyjdzie około 20 osób.

Przyszli. Było fajnie, ale następny poranek nie należał do najłatwiejszych.

Mat i Lukas odwożą nas na stację poza miastem, skąd mamy prostą drogę na Drezno. Cała nasza czwórka jest odrobinę wczorajsza, ale nikt nie chce się do tego przyznać. Ze sztucznymi uśmiechami przylepionymi do twarzy żegnamy się serdecznie. Dopiero gdy chłopaki odjeżdżają, Magda patrzy na mnie najsmutniejszym wzrokiem jakim potrafi.
- Magda. Jest mi bardzo źle.
- Magda, mi też. Kupmy sok, duży i pomarańczowy.
- Chyba zwymiotuję.

Jeśli miałabym dać komukolwiek jedną złotą radę na całe życie, brzmiałaby ona: nigdy nie łap stopa w stanie wczorajszym. Tym bardziej nie rób tego, jeśli masz do pokonania kilkaset kilometrów autostradą.

Staramy się jednak aż tak bardzo nie narzekać, bo mamy szczęście i szybko łapiemy dziewczynę, która podwozi nas 50 km dalej, a tam błyskawicznie pojawia się pan jadący prosto do samego Drezna.

Droga, ku naszej szczerej uciesze, mija bez większych ekscesów, szczególnie żołądkowych.

Drezno – Praga zachodu
W Pradze odbiera nas host David. Zostawiamy bagaże w jego mieszkaniu i ruszamy na spacer.

Drezno bardzo kojarzy mi się z Pragą pod względem architektury i ogólnego klimatu. Jest jednak o wiele spokojniejsze i mniej zatłoczone, a mieszkańcy sprawiają wrażenie wiecznie wyluzowanych; nigdzie im się nie spieszy, są uśmiechnięci i życzliwi. Spotykamy się ze znajomymi Davida i idziemy na plac przy operze, gdzie odbywa się świetna inicjatywa. W Dreźnie sporo spektakli operowych transmitowanych jest na żywo na wielkim telebimie znajdującym się przed budynkiem. Plac wypełniony jest ludźmi pijącymi wino i jedzącymi grillowaną kiełbasę. Atmosfera zdecydowanie sprzyja zawieraniu nowych znajomości.


Po lewej David

W międzyczasie z rozmowy wychodzi, że David z pochodzenia jest Irakijczykiem. Siłą rzeczy temat schodzi w końcu na różne języki świata.
- A wiecie, znam kilka słów po polsku.
- Taak, chyba nawet wiem jakie, zapewne k…
- To też, ale nie tylko!
- A jakie jeszcze znasz?
- (po polsku) Przepoczwarzać. Krzesić. Spulchniać. Cyklinować.
- ?!?!?! Nawet nie wiem jak te słowa brzmią po angielsku!

Okazuje się, że David lubi studiować słowniki. Z kolei my zdobyłyśmy cenną wiedzą jak brzmią po arabsku słowa: brzoskwinia, wydra oraz kupa.
Opera
W drodze powrotnej do mieszkania przechodzimy przez artystyczną dzielnicę Drezna, a tam całkowicie niechcący znajduję miejsce, które zawsze chciałam zobaczyć, a jak już dotarłam do Drezna, to zupełnie o nim zapomniałam – grającą ścianę!

Widoczne na zdjęciu rury są połączone w taki sposób, że gdy pada deszcz, ściana zaczyna grać melodię. Jak na złość pogoda następnego dnia jest słoneczna.


Zbieramy się wcześnie rano, a David obiecuje odwiedzić nas niebawem w Krakowie.
Wskazówka dla stopujących: jeśli zaufacie hitchwiki i zgodnie z instrukcją dojedziecie autobusem miejskim w Dreźnie na sugerowany przystanek, dostaniecie się na dobrą wylotówkę. I mam nadzieję, że będziecie mieć na niej większe szczęście niż my.
Spędzamy w zatoczce jakieś dwie godziny, aż w końcu starszy pan lituje się nad nami i podwozi do Zgorzelca. Tam przydarza się kolejna rzecz z serii „pierwsze razy” – zabiera nas cysterna! Choć może to zdanie brzmi zbyt entuzjastycznie, bo jazda cysterną wcale nie jest taka fajna. Buja niesamowicie. Przy okazji kierowcy mają dosyć poważne ograniczenia jeśli chodzi o zabieranie pasażerów, więc gość, który nas zabrał przez cały czas szuka dla nas na CB kogoś jadącego w stronę Krakowa. Nie jest zbyt rozmowny, za to bardzo zdystansowany, właściwie zastanawiam się dlaczego w ogóle się zatrzymał.

Chyba po prostu wierzy, że karma do niego wróci, bo gdy stajemy na stacji benzynowej na pauzę, zagaduje wszystkich obecnych w barze, pytając czy jadą do Krakowa, a później kupuje nam kawę, za którą kategorycznie odmawia zwrotu pieniędzy.

Do Krakowa jedziemy  sześcioosobowym busikiem z trzema panami-tirowcami w środku; wracają z trasy do domu. Choć trochę chce nam się spać i średnio mamy ochotę na rozmowę, kiedy wsiadamy do samochodu, szybko wnioskujemy, że nie pośpimy. Każdy z trójki naszych towarzyszy to człowiek jednoosobowa impreza. Są przesympatyczni, rozmowa klei się wyśmienicie, a ja niemal całą drogę płaczę ze śmiechu.

Nie lubię powrotów tak samo bardzo jak nie lubię kończyć relacji. Bo to nigdy nie wiadomo co z tym zrobić – miejsce na przemyślenie, śmieszna pointa, mądry morał? O popodróżniczym weltschmerzu przecież nie wypada pisać, choć dopada mnie zawsze.

Im więcej i częściej wyjeżdżasz, tym bardziej chcesz się odwdzięczyć za wszystkich dobrych ludzi, których spotykasz po drodze. David zdążył nas już odwiedzić, aktualnie czekamy, aż Mateusz wróci gdzieś z południa Europy – obiecał przyjechać do nas do Krakowa. Z dziewczynami poznanymi w samolocie wciąż usiłujemy się spotkać, choć brak czasu uparcie próbuje nam przeszkodzić. Mata i Lucasa już prawie namówiłyśmy na tegoroczny Przystanek Woodstock; w końcu wcale nie mają tak daleko do Kostrzyna. Nina-weterynarka chyba miło nas wspomina. A Pan Radek… Pan Radek prawdopodobnie mógł zgubić kartkę z naszymi danymi, bo do dziś nie napisał smsa z adresem, żebyśmy mogły wysłać mu pocztówkę. Mimo wszystko mam szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś go spotkamy.
                                                                         
                                                                                                                         


czwartek, 26 marca 2015

[40] Czy rytuały ratują życie (w podróży)?


Lubimy ostatnio ze współlokatorką pić kawę w oknie. Otwieramy je na oścież, włazimy na (nie do końca czysty) parapet i z półlitrowymi kubkami w dłoniach rozmawiamy, machając nogami z trzeciego piętra do sąsiadów. Pierwszy raz zrobiłyśmy tak przypadkiem; ot „chodź, wypijemy dzisiaj kawę na parapecie”. Spodobało nam się i weszło w życie pod hasłem rytuału.

Dam sobie uciąć dreda, że każdy w mniejszym bądź większym stopniu podróżujący człowiek ma swoje własne, czasem nieco sentymentalne rytuały. Może i nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Jaki w tym sens? Przecież podróż ma być chwilowym oderwaniem od rutyny, od schematu zwykłego dnia, kiedy wszystko kręci się wokół pracy/uczelni, obiadu, zakupów na jutro i zapłaceniu rachunków za prąd. Fajnie znaleźć chwilę na miły rytuał w ciągu dnia powszedniego, ot żeby oderwać się na moment od myślenia o przyziemnych rzeczach i sprawach, które trzeba załatwić. No ale podróż już w swojej definicji zawiera ciąg właśnie takich chwil, które nie zdarzają się codziennie. Po co je więc regulować powtarzaną czynnością?
Człowiek ma zaprogramowane gdzieś z tyłu głowy umiłowanie do porządku. Tak, pisze to osoba, która nie potrafi podejmować decyzji, a ostateczny plan klaruje jej się pięć minut przed startem. Mimo wszystko lubimy porządek i choć fajnie czasem nie wiedzieć do końca co zdarzy się za chwilę, na dłuższą metę jest to wykańczające. Właśnie dlatego potrzebne są rytuały.

Mój najważniejszy rytuał to bułka z pasztetem za każdym razem, kiedy jestem w górach. Choć normalnie fanką pasztetu nie jestem, na szczycie, po kilku godzinach marszu i z cudnymi widokami w dole smakuje mi wybornie. Koniecznie ze zwykłą kajzerką.
Z uporem maniaka zawsze pozuję do zdjęć w pięknych miejscach, koniecznie stojąc tyłem do aparatu. Taki głupawy zwyczaj; z każdego wyjazdu mam chociaż jedną taką pamiątkę.
Nie jestem pewna, czy rytuałem mogę nazwać zamiłowanie do tych samych piosenek w tych samych momentach podróży. Zawsze na przykład po dłuższym czasie stania na wylotówce wyję w niebogłosy „Speeeeeeedy Gonzaaaaaaaleeees”, znając trzy wersy tekstu. Tradycyjnie też kiedy nikt nie chce się nam zatrzymać, wyciągamy połowę rzeczy z plecaka. Prawo Murphy’ego działa – zawsze ktoś staje przy nas, gdy mamy najwięcej bagażu do zbierania z ulicy.
Za każdym razem jadąc tirem wypytuję kierowcę o jego tryb pracy, trasy, wszystko. Może trochę podświadomie, jednak stało się to stałym punktem programu.
Ważnym rytuałem wyjazdowym jest dla mnie wieczorny moment, kiedy siedząc w namiocie/przy ognisku/na plaży/w rowie przy autostradzie i już prawie szykując się do spania otwieramy ze współtowarzyszami wino (często widelcem bądź scyzorykiem) lub coś równie pysznego i zastanawiamy się co fajnego wydarzy się jutro.
Obowiązkiem jest gorąca herbata w ohydnym i zużytym blaszanym kubku turystycznym przy ognisku rozpalonym przy górskim schronisku w nocy, z dala od wszystkiego. Nawet kiedy wcale nie jestem zziębnięta.

Nie uwierzę nikomu, kto będzie szedł w zaparte, że rytuały w podróży to przeżytek. Zgodzę się natomiast z tym, że należy je co jakiś czas wymieniać i odświeżać. Nic co jest powtarzane OD ZAWSZE i NA ZAWSZE nie będzie budzić za każdym razem tego samego miłego dreszczyku emocji; nieważne czy jest to kawa na parapecie czy kąpiel o świcie w oceanie. Jednak tak jak każda dusza towarzystwa potrzebuje czasem chwili tylko dla siebie, podobnie każdy łowca przygód potrzebuje stałego punktu programu, który uspokoi trochę jego umysł i sprowadzi na ziemię emocje. Mimo że to o nie przecież właśnie w tym całym cyrku chodzi – byle więcej, byle ciekawiej, byle mniej znane i wciąż nowe. Ale co utrwali wspomnienia w tak fajny sposób jak rytuał? Co spowoduje, że na widok pasztetu pieczarkowego na półce w sklepie uśmiechniesz się sam do siebie, bo w głowie otworzy się szuflada z napisem „lato góry wakacje beztroska”?


Z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że rytuały ratują mój tyłek w podróży. A szczególnie wtedy, kiedy mi jej brakuje.


piątek, 14 listopada 2014

[21] "To by się nigdy nie stało..." - czeski film.


Czas: 7-11.11.2014
Dystans: ponad 1100 km
Hajs: ok. 570 CZK

Zastanawiałam się kiedy znajdę chwilę czasu na napisanie sensownej relacji, podzielenie się fajnymi zdjęciami i opowiedzenie o tym jak wesoło spędziłam miniony długi weekend. Wyszło jak wyszło i czasu szukać nie musiałam – to on mnie znalazł, przysyłając choróbsko, które skutecznie unieruchomiło mnie w łóżku z gorączką.
Trochę kręciłam z tym długoweekendowym wyjazdem. Najpierw miała być Finlandia, potem Ryga, Wiedeń, Toruń, Bydgoszcz, polskie morze… Za dużo pomysłów tłukło nam się po głowach. Kiedy już wszystkie za i przeciw wskazały na Toruń (bo nie tak daleko, bo nigdy nie byłam, bo warto Polskę zobaczyć), wywiązała się prosta konkluzja.
- Ej, wiecie, ale właściwie Praga jest bliżej niż Toruń, a ja nigdy nie byłam w Pradze, to może tam pojedziemy? Byłyście?
- Nie. Dobra, to jedźmy.
No to pojechałyśmy.
Plan był prosty – w piątek po zajęciach stopem z Krakowa do Wrocławia po Zuzę, a stamtąd następnego dnia prosto do Pragi. Jednak jak to mi się zwykle przydarza, łatwo było jedynie w teorii; w praktyce przygód czekało aż za wiele.

Pierwszego stopa łapałyśmy tuż za bramkami wjazdowymi na A4, na parkingu pod samiutkim komisariatem policji. Na szczęście superszybko, bo już po jakichś 5 minutach, zatrzymał się kierowca dostawczakiem, jadący niedaleko, bo tylko do Jaworzna, jednak jak już wielokrotnie podkreślałam – dla autostopowicza każdy kilometr jest jak spełnienie marzeń. Jechało się całkiem przyjemnie, dopóki kierowca (wydawało mi się, że wspominałam już na blogu o typie kierowcy, który nazywam Typowym Józkiem, ale przejrzałam wpisy i jednak nie. Może lepiej – nie będę spoilerować, napiszę o tym kiedyś) nie powiedział, że on już tu skręca na Jaworzno, a nasza droga jest prosto i musi nas wysadzić. Na środku autostrady, bo jakby inaczej. Historia lubi się powtarzać – znów czekała nas piesza droga do najbliższej stacji benzynowej, czyli jakieś 2 kilometry. Szczęście przez chwilę było po naszej stronie, rów na poboczu był głęboki, więc nie było nas aż tak widać, jednak po chwili grunt zrobił się podmokły dzięki odprowadzanym tamtędy ściekom, więc zrobiło się mniej kolorowo. Jednak wytrwale szłyśmy, przyśpiewując „Morskie opowieści” na zmianę ze „Speedy Gonzales”. Po drodze spotkałyśmy robotników, których miny na nasz widok były wprost bezcenne :). Jednak w pewnym momencie rów zaczął się niebezpiecznie zwężać, toteż postanowiłyśmy przejść na drugą stronę ogrodzenia. Kojarzycie zapewne takie zwykłe, druciane siatki, które są często rozstawione wzdłuż dróg ekspresowych i autostrad. Do dziś nie mam zielonego pojęcia jak udało nam się to zrobić, ale przecisnęłyśmy się pod taką, z plecakami i tartą niesioną przez całą drogę w ciężkiej, szklanej formie. Pozostałą część drogi przemierzałyśmy krzaczorami wszelkiej maści, aż dostałyśmy się na upragnioną stację benzynową.

Po blisko 40 minutach zatrzymał się młody biznesman wracający do domu przez Wrocław. W ostatecznym rozrachunku dotarłyśmy tam przed 17, wyruszywszy z Krakowa o 13, co uważam za sukces. Jeszcze nie wiedziałyśmy, że droga powrotna będzie gorsza.
Spędziłyśmy milutki wieczór przy domowej pizzy i piwie z Zuzą, snując plany i wyobrażenia o Pradze, którą wszyscy tak chwalili.
Następnego dnia rano czekało nas wyzwanie – przede wszystkim dostać się na wylotówkę. Jeśli ktoś kiedyś próbował ruszyć gdziekolwiek z Wrocławia to wie, że wyjazd z tego miasta nie należy do najłatwiejszych. Najpierw trzeba dostać się na Bielany, a potem kilka razy przeskoczyć przez barierkę, przebiec przez drogę (BARDZO ruchliwą drogę), przekroczyć kilka krzaków i wtedy pojawia się przystanek autobusowy z zatoczką. Stałyśmy na nim prawie dwie godziny, robiło się coraz zimniej, a my – ku widocznej uciesze ochroniarza z salonu samochodowego naprzeciwko – śpiewałyśmy w niebogłosy, próbowałyśmy łapać stopa stojąc na rękach i podnosząc się nawzajem. W końcu zatrzymał się młody chłopak jadący do Kłodzka, który jeszcze nadrobił drogi, by zawieźć nas na stację benzynową za miastem. Stamtąd zadziwiająco szybko złapałyśmy samochód do Jaromierza, miasta już w Czechach. Zatrzymała się starsza Czeszka, rewelacyjnie mówiąca po polsku. Bardzo się przejęła, że robi się ciemno i zimno i co będzie, jeśli utkniemy gdzieś w Jaromierzu? Gdzie będziemy spać? Przecież ona nie może na to pozwolić i zawiezie nas 20 km dalej niż jedzie, za miasto, bo tam na pewno będzie łatwiej coś złapać. Co prawda bywało lepiej, jednak faktycznie nie było aż tak źle – pół godziny później siedziałyśmy już w samochodzie z facetem jadącym z dwójką dzieci. Podwieźli nas co prawda tylko 20 km, ale później już szybko złapałyśmy ostatniego tego dnia stopa – czesko-słowacką parę jadącą do Pragi. Było dopiero koło 18, więc miałyśmy sporo czasu do spotkania z hostką. Dlatego właśnie jako pierwszy cel obrałyśmy sobie zgubienie się w metrze…

…a później szybki spacer po centrum.

W Czechach ozdoby i świąteczna atmosfera w każdym kątku!

Po 21 byłyśmy już w mieszkaniu Michelle, Petera i Simby (czyli ponownie świetnej pary czesko-słowackiej i ich kochanej labradorki). Po wstępnym zapoznaniu, krótkiej rozmowie i butelce wina zostałyśmy zaproszone na czeską Becherovkę do pobliskiego baru. Piłam ją pierwszy raz w życiu i mogę powiedzieć tylko tyle – jeśli jesteś w Czechach i jej nie spróbujesz, nie masz po co wracać do domu. Jest przepyszna!
Następnego dnia naszym jedynym planem było powłóczenie się trochę po mieście i chłonięcie praskiej atmosfery. Właściwie zdałam sobie w tym momencie sprawę, że przeważnie tak piszę – rzadko kiedy chodzę po muzeach czy przygotowuję listę check pointów wyjeżdżając gdziekolwiek. Mam co najwyżej kilka punktów, które chcę zobaczyć, ale o wiele bardziej wolę po prostu snuć się bez celu, podziwiać krajobrazy czy architekturę, przypatrywać się ludziom i ichniemu życiu w miejscu innym niż moje rodzime.
Apropos architektury – Praska powala na kolana! Każdy budynek wydaje się być projektowo dopieszczony do granic możliwości, precyzyjnie zaplanowany i wykonany. Dlatego każdy zachwyca. Jest wiele pięknych miast – chociażby Kraków, w którym aktualnie mieszkam. Jednak głównie centrum ma ten specyficzny klimat, okraszony pięknymi budynkami. Jeśli pojedzie się do dzielnic oddalonych od śródmieścia, spotyka się zwykłe, szare blokowiska. W moim odczuciu w Pradze tego nie ma – każda część ma swój urok, nie tylko ścisłe centrum miasta.







Tak więc snułyśmy się ulicami i uliczkami, obserwując dokładnie życie wokół. Trafiłyśmy nawet na pana robiącego wielkie bańki mydlane na Starym Mieście. Kama w całości oddała się fotografowaniu, a my z Zuzą jak te dziecioki bawiłyśmy się w pękanie baniek, noga w nogę (a raczej ręka w rękę) z dziećmi w wieku około przedszkolnym :).


Oczywiście nie obyło się bez narodowych symboli, czyli Mostu Karola i Krecika.



Po kilku godzinach wróciłyśmy do mieszkania hostów i zrobiłyśmy obiad dla wszystkich. Wieczorem chciałyśmy jeszcze wyjść, zobaczyć Pragę nocą i napić się dobrego czeskiego piwa.

Skończyło się na rundce po pubach, oczywiście według zasady „gdzie piwo tanie, tam dobrze”, a w końcu spróbowaniem piwa z domieszką tego, co w Czechach legalne.

Niestety koło północy moje zmęczenie wzięło górę, toteż wróciłam do mieszkania, a Zuza z Kamą poszły imprezować. Dotarły do mieszkania o 8 rano, akurat kiedy wstawałam, więc poszły spać, a ja wybrałam się na spacer w miejsca, których nie odwiedziłyśmy poprzedniego dnia. Jako że Zuza w nocy zgubiła mapę Pragi, którą dostałyśmy od Michelle, wsiadłam w pierwszy lepszy tramwaj, wysiadłam na losowym przystanku i po prostu poszłam przed siebie. Szybko odkryłam prawdziwość słów Michelle z dnia poprzedniego – „Let yoursefl get lost. It’s beautiful to get lost in Prague!”. Przyznaję, troszkę się zgubiłam i było super.
Wróciłam do mieszkania, dziewczyny wstały i poszłyśmy razem z Peterem spotkać się z Michelle w centrum. Ponownie zostałyśmy przez nich zaproszone, tym razem na kawę. Właściwie miało to większy cel – w kawiarni miałyśmy napisać nasze sentencje na kartkach.
Michelle realizuje projekt, którego temat w tłumaczeniu brzmi: „To by się nigdy nie stało”. Powiedziała nam, że Czesi bardzo często narzekają na swoje miasta czy ogólnie kraj, porównując go do innych miejsc na świecie. Przykładowo, zwyczajny obywatel Zdenek w godzinach szczytu tkwi w samochodzie w korku, mamrając pod nosem: „%$#*!, jaki korek, w Berlinie by się to na pewno nie wydarzyło”. Krótko mówiąc – trawa zawsze jest zieleńsza tam, gdzie nas nie ma. Dlatego Michelle poprosiła nas dzień wcześniej o uważne obserwowanie Pragi i próbę zauważenia czegoś, co nas ujmie i oczaruje; czegoś, z czym będziemy kojarzyć Czechy.
Od lewej: Kama, Michelle, ja, Zuza
Bo zdjęciach poszłyśmy już same zobaczyć zamek na Hradczanach i osławioną Złotą Uliczkę. Umówiłyśmy się z hostami, że w drodze powrotnej kupimy ser do smażenia i zrobimy wspólnie kolację.

 Widok na nocną Pragę ze wzgórza zamkowego.



 Złota Uliczka


 Katedra Świętych Wita, Wacława i Wojciecha


 Znalazłam dom wielkościowo idealny dla mnie!
Ale dziewczyny już się musiały trochę schylać...

Dzień pełen wrażeń. Wróciłyśmy do mieszkania zmęczone, zmarznięte i szczęśliwe, zrobiliśmy wszyscy kolację i otworzyliśmy kolejną butelkę wina. Tego dnia poszłyśmy spać dosyć szybko – w końcu następnego dnia chciałyśmy pokonać 600 km.
Od lewej: Kama, Zuza, Simba, ja, Michelle, Peter

Chwilę po 9 rano byłyśmy już na wylotówce. Miejsce kiepskie, bo na wysepce przy rozjeździe dróg, nie miałyśmy zbyt wielkiej nadziei, że uda nam się tam cokolwiek złapać. Jednak w końcu zatrzymał się dostawczak z młodym Czechem (Typowym Józkiem. W dostawczakach zawsze są oni) w środku. Angielskiego nie znał ani trochę, polskiego nie rozumiał, a my czeskiego tym bardziej. Z trudem wpakowałyśmy się do środka – dwuosobowe siedzenie obok kierowcy, a nas trzy i to jeszcze z bagażami. Żeby było śmieszniej, Zuza, która siedziała od strony drzwi trzasnęła nimi, a one nie do końca się zamknęły… I tak minęło nam kolejne 100 km – ściśnięte we trzy, z plecakami na kolanach, śmigając 150km/h po autostradzie. Ja prawie leżałam na skrzyni biegów, trzymając się kurczowo Kamy, bo przy każdy zakręcie spadałam na kierowcę. Kama trzymała Zuzę, która z kolei trzymała plecak i otwierające się drzwi. Na szczęście zleciało szybko. Kolejną godzinę spędziłyśmy stojąc na autostradzie, aż zatrzymał się przesympatyczny Czech, który powitał nas słowami:
- Stoicie w bardzo głupim miejscu, przecież nikt by wam się tu nie zatrzymał. Dlatego ja to zrobiłem.
Zawiózł nas do miejscowości Hradec Kralove, gdzie znalazłyśmy (w końcu!) idealne miejsce do łapania stopa – w zatoczce, między rondem a przejazdem kolejowym, dzięki czemu samochody jechały powoli. Mijało nas bardzo dużo Polaków, jednak byłyśmy przez nich brzydko ignorowane. Wziął nas starszy Niemiec jadący do Kłodzka. Niestety wyszło dosyć niekulturalnie – po 15 minutach rozmowy wszystkie zasnęłyśmy. Obudziłyśmy się dokładnie w momencie, gdy kierowca zatrzymał się dosłownie na poboczu (a raczej jego braku) mówiąc:
- To już, ja tu skręcam, musicie wysiąść, do widzenia.
Nie do końca obudzone i świadome wytoczyłyśmy się z samochodu i wytrwale łapałyśmy dalej. Zaskakująco szybko zatrzymała się para jadąca do Warszawy przez Wrocław. Na nasze nieszczęście, kierowca nie znał za dobrze miasta i zamiast wysadzić nas na Bielanach, wjechał do centrum… Powtórka z rozrywki. Po pożegnaniu się z Zuzą ponownie wpakowałyśmy się w tramwaj, spędziłyśmy w nim o wiele za dużo czasu, potem zgubiłyśmy się na tych wszystkich wiaduktach, drogach i przejściach podziemnych, aż dotarłyśmy na właściwą stację benzynową przy A4. A tam jak na złość policja. Poczekałyśmy grzecznie aż sobie pojadą i zajęłyśmy miejsce na poboczu. Zatrzymał się trzeci mijający nas pojazd – spory busik wiozący na naczepie samochód. Za kierownicą starszy facet, na miejscu pasażera młoda dziewczyna, a z tyłu rozłożony na dwóch siedzeniach chłopak. Jechali do Krapkowic i byli chyba najdziwniejszą ekipą wiozącą nas podczas tej podróży. Kierowca cały czas puszczał bardzo dziwną muzykę – niektóre utwory były naprawdę dobre, a inne brzmiały jakby wytrzasnął je z kiepskiej produkcji bollywoodzkiej. Do tego głośność podkręcona była na maksa, kompletnie nie słyszałyśmy swoich myśli, a jakakolwiek rozmowa nie wchodziła nawet w grę. Oddałyśmy się więc głośnemu śpiewaniu – i tak nikt nas nie słyszał w tym hałasie.
W Krapkowicach wysiadłyśmy na sporym Lotosie, a tam… umarł w butach. Godzina 20 i mnóstwo tirów na pauzie, bo święto narodowe i zakaz ruchu do 22. Może jeździć tylko spożywka. Zrobiłyśmy rundkę po kierowcach i od wszystkich usłyszałyśmy to samo – „jadę do Krakowa, ale rano”. Zrezygnowane stanęłyśmy przy wyjeździe ze stacji, gdy zauważyłyśmy, że przy dystrybutorze paliwa stoi tir z Tesco. Zagadałyśmy do kierowcy i już po chwili siedziałyśmy z nim w kabinie, jadąc w stronę Gliwic. Przed ostatnią stacją podał na CB radio i zgrabnie zostałyśmy przerzucone do kolejnej ciężarówki. Przegadałyśmy z kierowcą 45 minut pauzy, po czym ruszyliśmy w stronę upragnionego Krakowa. Chwilę po północy kierowca wysadził nas na przystanku autobusowym, skąd miałyśmy transport praktycznie pod samo mieszkanie.

I w tym momencie koło się zamyka. Właśnie wtedy załatwiłam swoje gardło, zatoki i wszystko inne. Jak to ładnie skwitowała Zuza: "Czyli trzeba zapamiętać, że stanie na środku autostrady, kiedy tak strasznie piździ nie jest najlepszym pomysłem".

A to nasze piękne selfie w jakiejś toalecie przy wylotówce.

A za piękne zdjęcia tym razem dziękuję najlepszemu fotografowi podróżnemu, czyli Kamie i jej super aparatowi :)