Nie wiem kto z Was ma w zwyczaju posiadanie przy sobie
słuchawek i odtwarzacza muzycznego niemal 24/7, choć przypuszczam, że
zdecydowana większość. Ja nie mam, mimo że kocham muzykę z całego serca. Gdy
jadę gdziekolwiek stopem, ulubione utwory trzymam tylko w głowie – jakikolwiek
cud techniki wzięłabym ze sobą, jestem pewna, że zaginąłby prędzej niż
zdążyłabym go użyć. Wystarcza mi nucenie pod nosem zapętlonego akurat w myślach
utworu, ewentualnie darcie się na cały regulator, nie zawsze z pełną
znajomością tekstu. Co dziwne, mam chyba zaprogramowaną w mózgu funkcję
odpowiadającą za włączanie się hitów autostradowych w dobrym momencie, co
skutkuje tym, że najczęściej podczas podróży tłuką mi się po głowie jedne i te
same kawałki. Nie ma w tym właściwie tego złego; dzięki temu gdy mam okres stagnacji
i siedzenie na tyłku w jednym miejscu, wystarczy, że włączę sobie odpowiednią
playlistę, a wspomnienia i dobry humor przychodzą same. No więc co to
najczęściej jest?
Jestem fanką grania, które w mojej głowie wpada w szufladkę „cygański
punk, przy którym nie da się siedzieć w miejscu”. Nie da się. Do tego ten utwór
ma świetne przesłanie, piękną energię, podoba mi się tekst, podoba mi się linia
basu, fajnie się go śpiewa i kojarzy mi się tylko i wyłącznie fajnie i
beztrosko.
Jaki utwór tak dobrze sprawdzi się podczas drogi jak utwór o
drodze? :) Wersja Charlesa to klasyk, ale na równi cenię cover Acid Drinkers.
Tekst jestem w stanie wyrecytować o każdej porze dnia i nocy, nawet nie umiem
policzyć ile czasu spędziłam na śpiewanie tego z Zuzą podczas biegania po
drogach.
Dziwna sprawa, ale za każdym razem, gdy stoję z wyciągniętym
kciukiem dłużej niż 20 minut, Speedy samoczynnie przychodzi mi do głowy. Zawsze
zaczyna się od tego niewinnego „lalala”, a potem już pozostaje filozoficzne
pytanie: „why don’t ya come home, gdzie cię znów niesie?!”. W tym momencie kończy
się moja znajomość tekstu, jednak utwór jest typowo autostradowy i naprawdę
poprawia humor, gdy olewa mnie kolejny kierowca.
Odruchowo się zrywam za każdym razem, gdy słyszę Pasażera,
bo jest moim komórkowym dzwonkiem od co najmniej dwóch lat, jednak niezmiennie
wciąż zachwycam się tekstem tej piosenki. Nie wspomnę już o elektryzującym
głosie Iggy’ego, wpadającej w ucho melodii i tym, że zawsze gdy mój telefon
przestanie dzwonić, wszyscy znajomi, którzy akurat są w pobliżu przez
następnych kilka minut nucą pod nosem „lala lala lalalala”. Kawałek tak bardzo podróżniczy,
że prawdopodobnie bardziej się już nie da.
Pokażcie mi kogoś, kto umie nie uśmiechnąć się, choćby pod
nosem, przy tej piosence; dopiero wtedy uwierzę, że to niemożliwe. Utwór
maksymalnie wakacyjny i beztroski. Wniosek? Należy słuchać go właśnie w zimie;
wystarczy włożyć słuchawki i zamknąć oczy, a obraz cudownej utopii w postaci
chłodnego jeziora oblanego złocistym słońcem gdzieś na końcu świata pojawi się
sam.
Dżordża i jego winy poznałam stosunkowo niedawno dzięki
błogosławionej radiowej Trójce i od tego czasu ta piosenka skutecznie i
korzystnie wpływa na mój stan psychiczny. Wystarczy, że podczas gdy siedzę na
łóżku zawalona po uszy uczelnianymi notatkami zabrzmi przypadkiem w głośnikach;
na dźwięk magicznego „what you waiting for?” pytam sama siebie: „no na co
czekasz? Czemu się przejmujesz jakimś kolokwium, kiedy świat czeka?” I myślami
już jestem w Afryce.
Podobno Amerykanie postrzegają muzykę country tak jak my
postrzegamy disco polo, niemniej ten utwór Charliego zdecydowanie przypadł mi
do gustu (co mogą potwierdzić moi współlokatorzy, którzy w okresie skrajnej
fascynacji zmuszeni byli słuchać tego kawałka non stop przez kilka dni).
Pokazałam go zresztą przy okazji posta o strachu. Tekst jest piękny, muzyka i
instrumentarium przyprawiają mnie o ciary. No i chciałabym, żeby tak jak tego
włóczęgę, nic nie zdołało mnie zatrzymać.
Będąc w Grecji ten utwór towarzyszył nam bez przerwy. Dosłownie.
W końcu wszyscy po kolei prosili, żeby zmienić repertuar, nie słuchać, nie
śpiewać, nie wspominać o All star. Łatwo mówić, gorzej zrobić – niemożliwym jest
posłuchanie tej piosenki tylko jeden raz. Kojarzy mi się z cudnym słońcem,
zapachem plaży i ogromem czasu. Idealna na drogę; w końcu nigdy się nie
dowiesz, jeśli nie pójdziesz.
Tak naprawdę w ogóle nie lubię rapu. Z definicji. Z
wyjątkiem tego, który mi się podoba i którego zdarza mi się słuchać. Ostrego
nuci się ciężko, ale kawałek jest absolutnie elektryczny i wprawia w świetny
nastrój, przynajmniej mnie. Słuchając go naprawdę chce mi się w moment wrzucić
do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy i po prostu iść przed siebie, nieważne
dokąd.
Z zespołem poznałam się ledwie tydzień temu, ale już wiem,
że ten kawałek będzie moim nowym ulubionym utworem podróżowym. Oczarował mnie
od pierwszego usłyszenia i do teraz nie mogę się od niego uwolnić. Choć tekst
jest w ogóle nie w kontekście, to linia basu owinęła mnie sobie wokół palca
(może wokół struny raczej), cudny rytm, ciekawa konwencja i ogólnie 10/10. Nic
bardziej konstruktywnego nie jestem w stanie napisać, bo głos wokalisty
brzmiący w tym momencie w moich słuchawkach za bardzo mnie rozprasza.
Mam taką kategorię piosenek, w stosunku do których używam
określenia „hity szity”. Są to kawałki, które się zna, mimo darzenia ich
prawdziwą niechęcią i w ogóle uważania za kompletny niewypał fonograficzny. Gdy
po raz pierwszy usłyszałam Pursuit of happiness, prawie odruchowo wrzuciłam
ją do worka hitów szitów, jednak postanowiłam ją stamtąd szybko wyłowić i
włączyć jeszcze raz. I została. Mimo że w takim gatunku muzyki ani trochę nie
gustuję, naprawdę lubię ten utwór, bo kojarzy mi się z fajnym czasem liceum, z
letnimi ogniskami i zbieraniem świetlików do plastikowych kubków. Taka mała
pogoń za szczęściem.
Nie wiem czy na kogokolwiek z Was zadziałają moje
propozycje. Czy w ogóle się spodobają. Jednak mam taką malutką nadzieję, bo
wydaje mi się, że gatunki i style muzyczne są tu na tyle przemieszane, że każdy
znajdzie choć jeden kawałek nadający się na jego playlistę – czy to autostopową
czy samochodową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz