piątek, 8 stycznia 2016

[63] Wiesz z kim jedziesz? Autostopowi kierowcy.

Poniższy tekst jest w całości mocno ironiczny, oparty na własnych doświadczeniach oraz spostrzeżeniach i nie ma na celu obrażania ludzi ani zwierząt.
Przed przeczytaniem polecam zaaplikowanie sobie porządnej dawki dystansu oraz dobrego humoru :)



Nic nie widzę, nic nie słyszę
Zerka na Ciebie stojącego przy drodze kątem oka, twardo przy tym udając, że Cię nie zauważa. Przeważnie na jego twarzy nie pojawia się nawet cień uśmiechu; patrzy prosto przed siebie z największym skupieniem.

Hej, cześć, dzień dobry!
Jesteś dla tego kierowcy jak zjawisko paranormalne – gdy Cię zauważy, zaczyna machać, trąbić i nierzadko krzyczeć coś (przy zamkniętych szybach oczywiście), co w jego mniemaniu powinno pomóc w złapaniu podwózki.

I tak cię nikt nie weźmie
Rzuca Ci niby miłe, a jednak odrobinę pogardliwe spojrzenie i pobłażliwy uśmiech – naprawdę myślisz, że ktoś pozwoli Ci wsiąść do swojego czystego samochodu, brudasie? Przyznaj się, kiedy ostatnio widziałeś prysznic? Czuję, że dawno.

Nie mogę pomóc, żona patrzy
Bardzo częsty przypadek. Ten typ kierowcy zawsze jedzie z dziewczyną/żoną na fotelu pasażera. W momencie, kiedy już zwalnia i prawie włącza kierunkowskaz, dostaje prosto w twarz morderczym spojrzeniem mówiącym: „no chyba nie wyobrażasz sobie, że wpuścimy tego włóczęgę do samochodu!”. Najczęściej okazuje się, że faktycznie sobie tego nie wyobraża.

Złośliwy śmieszek
Wydaje mu się, że kiedy zacznie zwalniać po to, by gwałtownie przyspieszyć, gdy będzie tuż obok Ciebie, to zrobi światu świetny żart, którym rozkręci karuzelę śmiechu tak mocno, że ta już nigdy nie zdoła się zatrzymać.
Wydaje mu się. Prawdopodobnie bardzo skutecznie Cię takim żartem poirytuje.

Trochę się cykam
Już z daleka uważnie się przygląda i próbuje ocenić, czy trzymasz za plecami siekierę czy jednak jesteś nieszkodliwy. Kiedy się odważy i zdecyduje zatrzymać, często zamiast zapytać dokąd jedziesz patrzy Ci głęboko w oczy i nie do końca wie jak się zachować. Należy wtedy ośmielić go miłym uśmiechem; często jest to jego pierwszy raz w temacie podwożenia autostopowiczów.



Mruk
Zatrzymuje się, mówi dokąd jedzie i bez słowa pomaga Ci włożyć plecak do bagażnika. Wydaje się niezbyt rozmowny, zdawkowo odpowiada, gdy starasz się podtrzymać konwersację. Masz wtedy dwa wyjścia: zniechęcić się i zamilknąć lub z uporem maniaka próbować. W tym drugim przypadku Mruk często pokazuje swoją drugą naturę; można wobec tego wyróżnić kolejne dwa podtypy tego kierowcy:

Niby Mruk, a gaduła
Często spotykany typ wśród zawodowych kierowców. Na początku bada sytuację – możesz przecież okazać się dziwnym lub niesympatycznym człowiekiem, a on takich ludzi nie lubi. Kiedy uda Ci się pokazać z dobrej strony i zdobyć jego zaufanie, hamulce puszczają i Mruk robi się towarzyski. Opowiada Ci o swojej pracy, miejscach które udało mu się odwiedzić i o młodszej córce, która ledwie chodzić zaczęła, a już pakuje mu się do kabiny za każdym razem, kiedy wraca do domu i parkuje ciężarówkę pod domem. Trochę narzeka na swojego szefa, ale mimo wszystko kocha tę robotę i za żadne skarby nie zamieniłby jej na inną. Na odchodnym życzy powodzenia i prosi, żebyś uważał na siebie, a jeśli kiedykolwiek będziesz przejazdem w Bziance Dolnej, koniecznie go odwiedź! Trzeci dom za rondem.

Mruk nieśmiałek
Jest zwyczajnie nieśmiały i nie przepada za ciągłym nadawaniem, ale chętnie słucha Twoich opowieści. Trzeba uważać, żeby z nimi nie przesadzić; Mruk z grzeczności nie przerwie Twojego monologu. Od czasu do czasu zadaje trafne pytania i powtarza jak mantrę: „podziwiam twoją odwagę, ja bym nigdy…”. Zawsze postara się wysadzić Cię w najbardziej dogodnym miejscu i przyznać, że miło było Cię poznać.

Chwalipięta
Na początku zapyta skąd jesteś, dokąd zmierzasz i co widziałeś. Hiszpania? Hiszpania jest oklepana, drogo, ludzie brzydcy, już lepiej pojechać do Chile tak jak on trzy lata temu. Po hiszpańsku też mówią. Nie byłeś nigdy w Ameryce Południowej? Eh, nic nie wiesz o życiu, tam to dopiero jest ładnie. Wprawdzie był tylko ze zorganizowaną wycieczką all inclusive, tydzień w hotelu pięciogwiazdkowym, ale widział pustynię! Prawdziwą! A gdzie byłeś najdalej? Zresztą nieważne, i tak Cię pewnie przebije, bo zimą jedzie za koło podbiegunowe, a to na sto procent dalej niż wszystkie Twoje Gruzje razem wzięte.

Człowiek jednoosobowa impreza
Mój ulubiony typ kierowcy. Bywa, że na początku wydaje się trochę zdystansowany i niekoniecznie chętny na towarzyskie pogaduszki. Przeważnie sytuacja zmienia się diametralnie już po kilku kilometrach – zaczyna zagadywać i opowiadać trochę o sobie. Jest przy tym przeraźliwie zabawny, sprawia wrażenie, jakby świetnie bawił się sam ze sobą. Podczas gdy Ty pokładasz się ze śmiechu na desce rozdzielczej po kolejnej anegdotce z jego wczesnej młodości, on nawet nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, że sprawia Ci niesamowitą radość samym swoim towarzystwem.

Nie mogę Ci wiele dać
A jednak dam wszystko co mam, bo jesteś autostopowiczem. Hej, tak biednie wyglądałeś przy tej drodze, na pewno stałeś tam trzy dni i równie długo nic nie jadłeś, zjadę tu na stację benzynową, chcesz coś? Na pewno nic? I tak kupię Ci kawę, zagrzej się trochę biedaku. O, a jeszcze została mi kanapka z pracy, nieruszana, zjedz sobie, pewnie jesteś strasznie głodny. No co Ty, nie częstuj mnie cukierkami, Tobie bardziej się przydadzą. W razie czego daję Ci mój numer telefonu – jeśli będziesz mieć jakieś kłopoty w tej podróży, zadzwoń, uratuję Cię!

Martwiciel
Martwi się o Twoje zdrowie i bezpieczeństwo bardziej niż Ty sam. Ma trochę cech nie mogę Ci wiele dać, jednak w o wiele mniejszym stopniu. To bardziej pomagacz-teoretyk, który sypie dobrymi radami jak z rękawa, ale nie umie (lub nie chce) przyczynić się do prawdziwej pomocy, którą tak naprawdę byłoby jedynie wysadzenie Cię w trochę dogodniejszym miejscu niż środek autostrady. Spałeś ostatniej nocy w miejskim parku? O matko, to takie niebezpieczne, jeszcze Cię jakieś dzikusy napadną, przecież lepiej do hotelu iść. Jak to nie chcesz? Dziwni ci autostopowicze.

Kali jeść, Kali pomóc
Spotykany za granicą. Zwykle prosty (nie mylić z prostackim!) lub starszy człowiek, któremu nie było nigdy dane uczyć się języka obcego. Rozumie trochę słów i podstawowe zwroty po angielsku; przyswoił je sam, słuchając anglojęzycznych piosenek i oglądając filmy. Mimo bariery językowej stara się z całych sił być dobrym rozmówcą, zagaduje, zadaje pytania, uważnie słucha. Czasem prosi o powtórzenie lub wytłumaczenie; jesteś dla niego świetną okazją do podszkolenia języka, więc doceniasz się jego samozaparcie i próbujesz być równie sympatycznym towarzyszem drogi co on. Choć kierowca czasem prawie zupełnie nie rozumie gdzie chcesz zostać wysadzony, zwykle sam wpada na to, że najbardziej usatysfakcjonuje Cię duża stacja benzynowa. Często swoją językową bezradność chce Ci później zrekompensować darami losu w postaci jabłek z własnego ogrodu lub butelki zimnej coli. Doskonale rozumie słowo „dziękuję”, więc nie zapomnij go użyć.

środa, 30 grudnia 2015

[62] Do zobaczenia w przyszłym roku, 2015

Zdążyłam prawie zupełnie zapomnieć, że 1. stycznia tego roku cokolwiek napisałam, a już tym bardziej, że były to całkiem ładne życzenia dla samej mnie. I wiecie co? Prawie w całości się spełniły. Często brzydko drwię z robienia rocznych podsumowań, ale pomyślałam, że ten rok był na tyle różnorodny, że może jednak mu się należy?

W styczniu zaczęło się moje zafascynowanie Islandią, co okazało się dobrym znakiem – chwilę później Wizzair uruchomił bezpośrednie loty z Gdańska do Reykjaviku, a potem już wszystko poszło jak z płatka :) Pierwszy wpis zserii inspiracji tutaj.

W lutym kupiłam wreszcie bilety do Hiszpanii, nad czym się długo zastanawiałam i rozważałam wszelkie za i przeciw. Ucierpiała na tym co prawda odrobinę moja sesja egzaminacyjna, ale mimo wszystko z czystym sumieniem mogę powiedzieć – było absolutnie warto! Pierwsza dalsza samotna podróż, podczas której miałam być sobie jedynym towarzyszem i rozrywką kiedy trzeba było czekać kilka godzin na lotnisku czy dworcu, a tymczasem przekonałam się, że podróżowanie solo sprzyja nawiązywaniu znajomości. Spędziłam trochę czasu sama ze sobą, przeżyłam porządny przypał na lotnisku w Madrycie i udowodniłam sobie, że jak się postaram, to jestem w stanie przekonać do swoich racji nawet hiszpańską policję. Mogłam gubić się do woli w uliczkach Granady, najadłam się na zapas pysznego tapas i wygrzałam w nieśmiałym wiosennym słońcu. Dokładnie tego potrzebowałam w lutym.


W marcu było trochę wizyt w Krakowie: rodzeństwa, przyjaciele, couchsurferzy. W międzyczasie biegałam po lekarzach z moim nieszczęsnym kolanem, a także zrobiłyśmy z Magdą dosyć głupią (tak się wydawało tylko na początku) rzecz, czyli pojechałyśmy stopem do Czechowic po ogroooooooomną pufę. Chociaż zmuszone byłyśmy targać ją potem w nocy wzdłuż autostrady, było warto. Wciąż jest ulubionym meblem w naszym mieszkaniu.


Kwiecień przywitałam operacją kolana, podczas której lekarz opowiadał mi kawały – bo przecież prima aprilis. Trzy dni w szpitalu były chyba najdłuższymi w moim życiu, ale wtedy postanowiłam sobie, że choćby nie wiem co, za trzy tygodnie mam być spionizowana i sprawna na tyle, żeby zorganizować najfajniejszą majówkę w życiu. Tym sposobem po powrocie do Krakowa błyskawicznie kupiłyśmy z Magdą bilety w jedną stronę do Kopenhagi. Nie spodziewałyśmy się, że ten wyjazd będzie tak udany i owocny. Poznałyśmy mnóstwo życzliwych ludzi, smażyłyśmy się na kopenhaskiej plaży, odwiedziłyśmy przyjaciół w niemieckim Bochum, zwiedziłyśmy piękne Drezno… Krótko mówiąc, kwiecień zakończył się bardzo intensywnie.


A maj jeszcze intensywniej zaczął. Dzień po powrocie z Danii uznałam, że moje kolano czuje się już na tyle dobrze, by zabrać je na rower; zaowocowało to porządnym wypadkiem i plaskaczem twarzą o beton, a w rezultacie wieczorem na SORze, złamanym nosem, kilkoma ranami ciętymi, obitą głową i paroma bliznami. Na szczęście wszelkie fizyczne dyskomforty zaleczone zostały Juwenaliami, mnóstwem koncertów i odwiedzinami kolejnych couchsurferów.

Czerwiec nie był dobry. Bardzo dużo stresu okołosesyjnego, nerwów, irytacji i niewyspania.

Ale w lipcu byłam w Karkonoszach, które niezmiennie zachwycają. Wchodziłam boso do strumyków, robiłam mnóstwo zdjęć, przeczytałam dużo książek i powoli przygotowywałam się psychicznie do Woodstocku i kolejnego autostopowego wyjazdu.


Z początkiem sierpnia przyszedł najpiękniejszy festiwal świata, razem z całym swoim błotem, niedojadaniem, zimnymi nocami, rzadkim myciem i ogromem fantastycznych ludzi i koncertów. Trochę wszyscy popłakiwaliśmy pakując namioty w drogę powrotną do domu, ale ja jednocześnie odrobinę się cieszyłam – parę dni później ruszyłyśmy z Agą w podróż. Miała być Szwajcaria i Francja; marzyło nam się w końcu Lazurowe Wybrzeże. Ostatecznie nie zobaczyłyśmy tych krajów na oczy i wylądowałyśmy na dwa tygodnie we Włoszech. W gorących, pachnących pizzą Włoszech, gdzie poznałyśmy znów mnóstwo świetnych ludzi, z którymi cały czas utrzymujemy kontakt. Ten wyjazd był jedną wielką abstrakcją – pierwszy raz miałam tyle styczności z policją co wtedy, pierwszy raz niektóre noclegi na dziko naprawdę przyprawiały nas o ciarki. Było super.



We wrześniu spotkała mnie pierwsza w karierze studenckiej kampania wrześniowa. Nie ma tego złego – między jednym a drugim egzaminem kupiliśmy bilety na upragnioną Islandię.

W październiku było wielkie odliczanie do wylotu. W międzyczasie po raz kolejny przekonałam się, że mam nieocenionych przyjaciół, którzy potrafią pokonać pół Polski, by być ze mną w moje urodziny. A potem przyszedł dzień odlotu, islandzkie bezdroża i spełnienie jednego z większych marzeń – kolor miało zielony i pojawiło się na niebie.

W listopadzie żyłam Islandią; opowiadałam znajomym, rozdawałam przywieziony gruz, zaczynałam pisać relacje. W międzyczasie pojawiły się tanie bilety na Maltę, więc niewiele myśląc zebrałyśmy z Magdą chętnych i kupiłyśmy. Lecimy przedostatniego dnia lutego, na calutki tydzień, na całkowicie babską czteroosobową imprezę. Będzie super!

Grudzień był bardzo prezentowym, a jednocześnie dosyć pracowitym miesiącem. Uczelnia to jedno, ale w międzyczasie udało mi się zacząć jedną współpracę, o której – mam nadzieję – więcej pojawi się niebawem. :)


To był dobry rok. Trochę się boję, bo jeżeli następny ma być jeszcze lepszy, to mogę nie wytrzymać tego psychicznie. Na dobry początek życzę sobie, żeby Top Wszechczasów wypadł porządnie – w końcu jaki Top, taki cały rok.


Do usłyszenia w przyszłym!
Magda

sobota, 26 grudnia 2015

[61] Islandia: migawki #4

#Garður

Garður jest maleńką miejscowością położoną na samym końcu półwyspu Reykjanes. Lądujemy tam całkiem przypadkiem – trochę z braku laku, a trochę dlatego, ze stamtąd blisko do Keflaviku, skąd mamy lot powrotny.
Miasteczko wydaje się być wymarłe. Jedziemy więc na sam cypel, gdzie – ku naszej uciesze – całkowicie przypadkiem znajdujemy świetny (i darmowy!) camping. O tej porze roku jest oczywiście pusto, ale na miejscu znajduje się wszystko, czego właśnie w tym momencie potrzebujemy do pełni szczęścia: ogrzewana budka z toaletami, mały aneks kuchenny z bieżącą ciepłą wodą, w którym przy okazji można schronić się od wiatru, dwie latarnie morskie i kilka stojących na brzegu łodzi, co zapewnia nam rozrywkę.
Chociaż nie jest to może najlepsze miejsce na bazę wypadową podczas dłuższego wyjazdu, z pewnością rewelacyjnie nadaje się na kilkudniowy reset z przyjaciółmi z dala od cywilizacji.



 tak robiłyśmy zdjęcie z latarnią, że latarni nie widać


 e?




#Blue Lagoon

Błękitną lagunę chcemy zobaczyć jedynie w ramach ciekawostki, by przekonać się, czy faktycznie robi takie wrażenie. Wiemy, że ceny wstępu do części wydzielonej jako spa są bardzo wygórowane; jednak tuż obok jest dokładnie taka sama woda z takim samym leczniczym błotem, tyle tylko, że za darmo. Robimy sobie więc krótki spacer krajoznawczy.






#Reykjavik i…

W Reykjaviku jesteśmy kilka razy, jednak najwięcej zwiedzamy tam jednej, halloweenowej zresztą nocy. Po wspólnym piwie w barze rozdzielamy się – chłopaki idą szukać fajnych kadrów na zdjęcia, a Magda i ja skręcamy w każdą uliczkę, która nam się spodoba. Spotykamy po drodze dwie Polki i wdajemy się w śmieszną rozmowę ze starszym obcokrajowcem, nie pamiętam skąd. Udaje nam się znaleźć klub KEX – znane ze świetnych koncertów miejsce w Reykjaviku. Cały czas mam wrażenie, że życie w tym mieście toczy się tylko przy głównej ulicy; za każdym razem, gdy odchodzimy gdzieś na bok, jest niemal pusto.
Na noc jedziemy w okolice starego portu. Tam właśnie udaje nam się zobaczyć to, na co najbardziej czekamy przez cały wyjazd. Wszyscy znajomi, którym udało się być na Islandii przed nami twierdzili, że najpiękniejszą zorzę polarną zobaczyli nad Reykjavikiem. Cóż… chyba jednak coś w tym jest :).

Drugi spacer po stolicy ma miejsce dzień przed odlotem; to niedziela, więc bardzo chcemy pójść na pchli targ i kupić jakieś drobiazgi dla przyjaciół. Targowisko znajduje się w pobliżu Harpy – chyba najciekawszego budynku w Reykjaviku. Budynek jest ogromną salą koncertową stworzoną z geometrycznych tafli szkła w różnych kolorach; w zależności od tego pod jakim kątem się na niego patrzy, mieni się innymi odcieniami. Całkowicie kojarzy mi się z wielkim plastrem miodu. Wewnątrz Harpa (notabene: po islandzku znaczy to nic innego niż harfa) robi jeszcze większe wrażenie niż z zewnątrz. Jeśli będziesz w pobliżu, nie bądź trąba i nie przegap okazji – wejdź do środka!

 Harpa










 Na pchlim targu co drugie stoisko wyglądało właśnie tak - starsza pani
z drutami w ręce, robiąca wełniane swetry.

 Oficjalnie najbrzydsza i najdziwniejsza zarazem
ozdoba świąteczna, jaką widziałam.



Zdjęcia: Kuba Jaworski i Czarek Antolak