piątek, 22 grudnia 2017

[105] To nie jest kolejne podsumowanie mijającego roku

Nie robię noworocznych postanowień, bo mi się nie chce. Nie uważam, że pod koniec roku trzeba koniecznie sobie zrobić podsumowanie tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, bo wychodzę z założenia, że dowolny okres życia mogę sobie zamknąć kiedy mi się podoba, nie musi to być grudzień.

A jednak ten rok przyniósł tyle zmian, że potrzebuję je sobie uporządkować. Tak sama dla siebie.

W styczniu pożegnałam się z uczelnią; i to tak dosadnie, że kaca leczyłam przez kolejne trzy dni. Decyzję o wyjeździe podjęłam jeszcze wcześniej – w dniu obrony bilet w jedną stronę był już kupiony. Była to jedna z lepszych decyzji jakie podjęłam wżyciu, a jednocześnie chyba najbardziej nierozsądna, jaką podjąć mogłam. Bez pracy, rozeznania, bez niczego. Więcej osób odradzało mi tę całą szopkę niż uważało, że to dobry pomysł (w tym przypadku cieszę się, że jestem z tych, które nie posłuchają dobrej rady, tylko zrobią dokładnie odwrotnie niż jest to polecane) – bo potem na pewno nie wrócę na tę magisterkę i w ogóle będę żreć gruz w tej Portugalii. Cóż mogę powiedzieć – trochę racji mieli!

Portugalia nauczyła mnie, że choćbym nie wiem jaką optymistką była, nie mogę brać zawsze absolutnie wszystkiego za pewniaka. Szukanie pracy przez miesiąc (i serio prawie jedzenie tego gruzu) trochę mnie pod tym względem utemperowało.

Przekonałam się, że na południu czuję się lepiej niż gdziekolwiek indziej. Bez pamięci zakochałam się w Lizbonie i przyrzekam – wiem, że znalazłam swoje miejsce na ziemi właśnie tam. Jestem przekonana, że kiedyś wrócę na dłużej; ale takie prawdziwe dłużej, liczone w latach, nie miesiącach.


W pełni zrozumiałam to całe gadanie o tym, jak ważnym jest lubić swoją pracę. Czas w Portugalii wspominam przepięknie, ale praca… Do dziś miewam o niej koszmary. To okropne: wstawać codziennie i musieć iść do miejsca, którego się nie lubi, robić rzeczy, których się nie lubi, obcować z ludźmi, których się nawet czasem lubi, ale też z innymi, którzy bywają okrutnie denerwujący. Mam nadzieję, że życiowe okoliczności nigdy więcej nie zmuszą mnie do pracy w gastronomii.

Okazało się, że umiem radzić sobie z tęsknotą lepiej niż myślałam. Dopóki mam wokół ludzi, jest naprawdę dobrze! No i przekonałam się, że święta poza domem wcale nie muszą być takie straszne jakby się mogło wydawać. Ba! – super jest czasem celebrować je zupełnie nietradycyjnie.

Po raz kolejny potwierdziło się, że nie lubię półśrodków – nie dla mnie małe miasteczka. Albo duże miasto, w którym da się dużo robić, albo całkowity brak cywilizacji i piękna przyroda dookoła. Dlatego cieszę się, że udało mi się odwiedzić Azory! Czegoś takiego jak miasteczka prawie tam nie ma, za to wokół mnóstwo zieleni, gór, jezior, oceanu, pól geotermalnych, lasów i kwiatów. Raj na ziemi!


Lipiec to tydzień autostopowej podróży do domu i niespodziewane zwiedzanie po drodze. Dzięki Adrianowi – kenijskiemu kierowcy, którego złapałyśmy na południu Portugalii – dojechałyśmy złotym strzałem z Algarve aż pod Marsylię. Cztery dni, ponad 2200 wspólnych kilometrów, a po drodze zwiedzanie Sewilli, Madrytu, Barcelony i Andory, która okazała się odkryciem roku! Fantastyczne widoki, kręte drogi, supermarkety z próbkami dosłownie każdego znalezionego na półce produktu spożywczego (cebula alert: oczywiście jak to zobaczyliśmy, to wszyscy troje skorzystaliśmy i jedliśmy te sery, szynki i czekolady; a my dwie załapałyśmy się jeszcze na degustację wódki, bo jakżeby inaczej!). No i nigdy wcześniej nie spałam w namiocie w przydrożnym rowie w Pirenejach!

Po raz kolejny przekonałam się, że warto żyć z myślą, że ludzie są dobrzy; wtedy właśnie takich spotyka się na swojej drodze. Najpierw Adrian, potem najlepsi na świecie polscy kierowcy ciężarówek, którzy najpierw przygarnęli nas na parkingu pod Lyonem, poczęstowali piwem, podzielili się obiadem, którego i dla siebie za wiele nie mieli, a potem zorganizowali najbardziej optymalną podwózkę do domu. Trasa Lyon – Wojnicz zleciała nam na byciu przerzucanymi z tira do tira, 28 godzin nieprzerwanej jazdy.

Znów się okazało, że człowiek w podróży potrafi więcej niż kiedy pozostaje w swojej własnej strefie komfortu.


Sierpień to Polska – trochę dom, trochę Kraków, trochę Wrocław, trochę Kostrzyn nad Odrą. Przyjaciele, spotkania, prezenty, dłuuuuuugie rozmowy.


Z początkiem września kolejna przeprowadzka – tym razem do Irlandii. Tym razem wszystko ogarnięte było wcześniej, jednak jak się okazało, nie było to wcale najlepsze z możliwych wyjść. Morał z tych wszystkich wydarzeń mam tylko jeden: jedyna osoba, na którą mogę liczyć zawsze i wszędzie to ja sama.

W Irlandii nie czuję się dobrze. Jest ciemno, zimno, nudno, wieczne small talki, ziemniaki z groszkiem i piwo za 4 euro. Nie jest jednak totalnie źle: mam spoko pracę, sama wymyślam sobie dużo zajęć, żeby zająć czymś czas. I całkiem nieźle mi to wychodzi! Jakkolwiek nie chce mi się już uśmiechać i kiwać głową na pytania, czy mi się tu podoba. Nie podoba. Ponownie jestem pewna jednego – o ile okoliczności życiowe mnie do tego nie zmuszą, na pewno nie wrócę ani tu, ani do UK na dłużej.

Przekonałam się na własnej skórze jak ważnym jest czuć się dobrze w miejscu, w którym mieszkasz. Naprawdę wydawało mi się, że to kwestia odrobinę drugorzędna; jednak kiedy codziennie mijasz okolicę, która ci się nie podoba, a ludzie denerwują cię swoim stylem bycia, nie poczujesz się tam dobrze choćby nie wiem co. Tak przynajmniej myślę. A wcale nie chodzi mi w życiu o to, żeby czuć się źle.


Dlatego też niedługo po przyjeździe do Irlandii kupiłam bilety na Islandię i do Lizbony. Dwa dni po powrocie z Lizbony przyjechał do nas na święta przyjaciel, a w dniu jego wyjazdu przyjeżdżają kolejni znajomi i zostają jeszcze na parę dni po Nowym Roku.

Mówię o Irlandii trochę w czasie przeszłym dlatego, że w dniu powrotu z Lizbony pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wejściu do domu było kupienie biletu powrotnego do Polski. Dzień zero w połowie lutego i naprawdę, naprawdę nie mogę się już doczekać.


Myślę, że dużo się przez miniony rok nauczyłam. Portugalia, oprócz rzeczy wypisanych wyżej, nauczyła mnie, że czas to bardzo względne pojęcie. Zawsze wolałam umawiać się ze znajomymi na konkretną godzinę w konkretnym miejscu; południowy styl życia szybko mnie tego oduczył. Wieczne do zobaczenia wieczorem, zgadamy się, a potem usiłowanie ustalenia godziny; oczywiście z co najmniej dwugodzinnym marginesem na spóźnienie. Do teraz trochę mi to zostało.

Nauczyłam się podchodzić do sytuacji z większym dystansem. Tak już mam, że tu śmieszkuję, a tak naprawdę (zbyt) wiele rzeczy mocno do mnie trafia i potem się martwię, czy komuś nie jest przeze mnie przykro, albo czy mogłam rozwiązać jakąś sprawę lepiej niż to zrobiłam. Portugalia nauczyła mnie mniej się przejmować.

Irlandia z kolei nauczyła mnie, że jak gdzieś wychodzę, to lepiej zabrać ze sobą czapkę niż jej nie zabrać.

W tym roku siedziałam w samolocie jakieś dziesięć razy. Przeprowadzałam się razy siedem. Nie zmieniłam swojego sceptycznego (żeby nie powiedzieć, że raczej agresywnego) nastawienia do pakowania się, za to z przeprowadzki na przeprowadzkę mam coraz mniej rzeczy. A nawet tej garstki, którą mam ze sobą, nie używam w całości.

Mam za to wrażenie, że moje nastawienie do latania trochę się zmieniło. Tak jakbym na starość robiła się bardziej niespokojna z każdym kolejnym lotem. Na szczęście wciąż nie na tyle, żeby miało mnie to powstrzymać przed kupowaniem kolejnych biletów.

Poza tym, po 23 latach życia, przeprosiłam się z brukselką! Szok i niedowierzanie; co prawda miłość to to nie jest, ale zaczęłyśmy się tolerować.

To nasza tegoroczna brukselkowa choinka; czy tylko ja
nie wiedziałam, że brukselki tak śmiesznie rosną?!

Nigdy nie byłam fanką małży; jakiś miesiąc temu uznałam, że w zasadzie są całkiem spoko (w smaku, mam na myśli).

Wciąż nie umiem podejmować decyzji, za dużo nad nimi myślę i najczęściej wolę powierzyć ostateczne zdanie monecie.

Po powrocie z Woodstocku przestałam jeść mięso. Portugalia i (zwykle) wieprzowina dwa razy dziennie codziennie przez pół roku skutecznie mi je obrzydziła – zwyczajnie mi się znudziło. Dokopałam sobie Woodstockiem i żarciem surowych parówek.

Zrobiłam w końcu od dawna planowany tatuaż (dopiero wtedy uwierzyłam w słowa znajomych, jak bardzo jest to uzależniające; siedząc na fotelu i patrząc jak igła rysuje mi ślady na ręce już myślałam o kolejnym. Wydawało mi się, że wytrzymam przynajmniej rok zanim zrealizuję następny pomysł, ale coś czuję, że przy okazji pobytu w Polsce w lutym pokłuję się znowu!) i rozczesałam czteroletnie dredy, czego z kolei zupełnie nie planowałam. Ot, tak mnie jakoś naszło pewnego ranka, więc stwierdziłam – dobra, okej, no to robimy.


To był bardzo dziwny rok. Mnóstwo się działo, nie zawsze było kolorowo; właściwie na pierwszy rzut oka powiedziałabym, że był dosyć ciężki. Ale mimo wszystko świetnie się bawiłam!

Nie musiałam co prawda jeść gruzu, jak wróżyli znajomi, za to nie wrócę. Na pewno nie teraz i na pewno nie na tę magisterkę. W międzyczasie nieco zrewidowałam swoje plany, choć tak po prawdzie to ciężko tu o planach mówić. Od kiedy wyjechałam na początku tego roku, bardzo mnie to męczyło. Byłam zła sama na siebie, że w sumie nie wiem co chcę robić w życiu, że mam za mało punktów zaczepienia. Kryzys przyszedł po przyjeździe do Irlandii, jednak im bliżej było do wyjazdu na Islandię, tym spokojniejsza się robiłam. I na ten moment mogę chyba powiedzieć, że oswoiłam się z tym, że nie wiem. Po dwóch miesiącach naprawdę podłego nastroju wróciłam do tego co zawsze: do bycia optymistką (czasem do przesady), mówienia głośno o tym, czego chcę, a czego nie chcę, ograniczając jednocześnie wszelkie zmartwienia. Będzie przecież dobrze! Nigdy w życiu nie byłam tak bardzo podekscytowana myślą, że nie wiem do końca czego chcę czy oczekuję, jak jestem teraz. Mogę próbować. Mogę eksperymentować. Mogę wyjechać w dowolne miejsce, pomieszkać tam trochę i zobaczyć czy czuję się dobrze. A jeśli uznam, że nie, mogę je zmienić. Mogę iść na kurs stolarstwa, spróbować żeglugi śródlądowej albo zacząć hodować nutrie. Mogę realizować te miliony pomysłów, które codziennie – zupełnie nie wiem skąd! – pojawiają się w mojej głowie. Mogę testować i sprawdzać, smakować i przekonywać się na własnej skórze, czy coś jest dla mnie dobre czy złe. Tak strasznie mnie to kręci!!!

Nie mam planów na nadchodzący rok (no, może oprócz tej dziary, i pewnie jeszcze co najmniej jednej kolejnej). Nie chcę zostać prezydentem ani dokonać żadnego fantastycznego odkrycia. Chciałabym tylko znaleźć miejsce, w którym będzie mi na tyle dobrze, że zdecyduję się zostać na dłużej. Uwielbiam zmiany i uważam, że one nakręcają życiową radość, ale z całą tą miłością do nich muszę przyznać, że czasem są strasznie męczące. Nie mam siły znów pakować całego dobytku (nawet mimo tego, że nie jest jakiś duży) i przeprowadzać się z nim co i rusz. Nie chce mi się. Chcę sobie gdzieś cichutko przysiąść, zająć się swoimi rzeczami, realizować swoje pomysły.


I może pisać trochę więcej niż w tym roku.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

[104] Tydzień na Islandii - CAŁKOWITY kosztorys podróży!


Robię to po raz pierwszy. Po raz pierwszy pomyślałam o czymś w praktyczny sposób zanim się do tego zabrałam; po raz pierwszy postanowiłam dokładnie spisać każdy etap przygotowań w ich trakcie, a nie po powrocie próbować sobie przypomnieć co, jak i za ile (w 90% z raczej marnym skutkiem). Po raz pierwszy postanowiłam zawczasu zebrać wszystko do przysłowiowej kupy, by potem nie plątać się w zeznaniach, kiedy znajomi zapytają ile kasy pożarł wyjazd, gdzie wypożyczony został samochód i ile jedzenia wypada wziąć ze sobą.

Dziękuję mózgowi operacji aka Zuzie za fantastyczne (choć nie zawsze cenzuralne) notatki i wyliczenia!

Zatem od początku, czyli od wstępnych założeń poczynionych jeszcze przed podróżą.


Założenia wstępne

Na Islandii mieliśmy być przez równy tydzień. Mieliśmy, czyli ja, Zuza i Jesse – mój poznany przed laty kolega z Singapuru. Wymyśliliśmy sobie, że wynajmiemy samochód, by w ciągu tych siedmiu dni zobaczyć jak najwięcej. Od samego początku planowaliśmy typowy roadtrip: spanie w samochodzie i gotowanie we własnym zakresie, by możliwie ograniczyć koszty. Wymyśliliśmy wstępną trasę, oszacowaliśmy ilość kilometrów, które chcemy zrobić (przy zaokrągleniu w górę wyszło 2000 km) i koszty paliwa. Początkowo chcieliśmy objechać wyspę dookoła drogą nr 1, jednak ostatecznie uznaliśmy, że – biorąc pod uwagę, że to zima i warunki drogowe mogą być różne – mamy zbyt mało czasu. Ograniczyliśmy się więc do zwiedzenia zachodu i północy, aż po jezioro Mývatn.


To taka trasa plus-minus, choć bardziej na minus

Nasza trójka była pewniakiem od samego początku. Przez długi czas (praktycznie niemal do końca) szukaliśmy czwartej osoby, by koszty lepiej się rozłożyły, jednak z kiepskim skutkiem. Bo słaby czas, bo studia, bo praca, bo brak funduszy... Jeszcze trzy dni przed wyjazdem dostaliśmy kilka wiadomości z Couchsurfingu od osób chętnych do nas dołączyć, jednak ostatecznie nic z tego nie wyszło – poróżniły nas plany zwiedzania i ograniczenia czasowe.

Poniższy kosztorys jest w przeliczeniu na trzy osoby. Wiadomo, że nie wydaliśmy dokładnie po tyle samo – przede wszystkich lecieliśmy z różnych miejsc, spotykając się dopiero w Reykjaviku. Zakupy spożywcze robiłyśmy osobno we dwie, Jesse swoje jedzenie kupił już na Islandii. Mieliśmy różne potrzeby: ktoś musiał koniecznie kupić bułkę na stacji benzynowej, a ja na przykład potrzebowałam bardzo wielu pocztówek. Postaram się jednak opisać wszystko w jak najprostszy, najjaśniejszy sposób!



Transport

Ja i Zuza leciałyśmy z Irlandii, gdzie aktualnie mieszkamy. Początkowo miałyśmy kupić bilety do Londynu (Ryanair na trasie Dublin-Londyn i Cork-Londyn lata naprawdę za grosze), skąd widziałam bardzo tanie loty do Reykjaviku EasyJetem, jednak po dodaniu kosztów bagażu rejestrowanego do – suma summarum – aż czterech lotów uznałyśmy, że to zupełnie bez sensu. Niestety EasyJet nie lata z Irlandii, jednak coś mnie tknęło, by sprawdzić, czy lata z Irlandii Północnej – w końcu to brytyjski przewoźnik, więc było to całkiem prawdopodobne. I okazało się, że to strzał w dziesiątkę: bilety na trasie Belfast – Reykjavik były w całkiem niezłej cenie! Mieszkałyśmy jeszcze wtedy na północy Irlandii, w Sligo, skąd do Belfastu jest tylko 200 km, więc po ustaleniu terminów z Jessem kupiłyśmy bilety. Właśnie wtedy sprawa nieco się pokomplikowała, bo okazało się, że czeka nas przeprowadzka na południe kraju – do Youghal. A z Youghal do Belfastu jest już 400 km… Niby bez tragedii, jednak żeby dostać się z Youghal do Belfastu, nasza trasa musiała wyglądać następująco:


Youghal – Cork, Cork – Dublin, Dublin – Belfast centrum, Belfast centrum – Belfast INT

O ile do Cork obiecał podrzucić nas samochodem współlokator, tak cała reszta podróży to autobusy. Mając lot o godzinie 16 musiałyśmy wyjechać z Youghal dokładnie 12 godzin wcześniej.

Koszty transportu (w przeliczeniu na jedną osobę):

- Youghal – Cork   0€
- Cork – Dublin   12€ (Aircoach)
- Dublin – Belfast centrum   10€
- Belfast centrum – Belfast lotnisko – Belfast centrum   10,5£ (Translink; bilet tam i z powrotem)
- Belfast centrum – Dublin   (Translink)
- Dublin – Cork   17€ (Aircoach)
- Cork – Youghal   0€
- Belfast – Reykjavik   18,74£
- Reykjavik – Belfast 38,49£
- dodatkowy bagaż rejestrowany w dwie strony   23£

Wygląda drogo i skomplikowanie, jednak wciąż opłaciło się to bardziej niż lot z Londynu po doliczeniu bagażu rejestrowanego.

Po przeliczeniu całkowity koszt transportu tam i z powrotem to 641 zł na osobę.



Wynajem samochodu

Zdecydowaliśmy się na firmę Blue Car Rental. Wydała nam się o tyle sensowna, że w cenę wynajmu wliczone były wszystkie możliwe ubezpieczenia (oprócz SAAP – ubezpieczenia na wypadek wybuchu wulkanu i uszkodzenia auta na skutek kontaktu z pyłami, jednak, jak powiedział nam później pan z ichniego biura, takie ryzyko istnieje w zasadzie tylko na południu wyspy). Dodatkowo samochód, który wybraliśmy miał wliczonego w cenę GPS.


Zdecydowaliśmy się na Dacię Duster 4x4 w dieslu z manualną skrzynią biegów. Jest to druga kategoria: czyli nie te całkiem małe samochody, którymi nie można wjeżdżać na drogi F, ale też nie te wielkie, siedmioosobowe, za miliony monet.

Warto podkreślić, że wypożyczalnia nie pokrywa szkód takich jak:

- uszkodzenia dachu -  jeśli po nim skaczesz i zrobisz mu krzywdę, płacisz za to samodzielnie
- uszkodzenia podwozia na skutek offroadu lub przejeżdżania przez rzeki - offroad tą kategorią auta jest niedozwolony, a przekraczanie rzek latem jest możliwe na własne ryzyko; zimą natomiast jest to całkowicie zabronione ze względu na wysoki stan wód
- uszkodzenia opon lub kół - najbardziej prawdopodobne na skutek offroadu, więc to chyba jasne
- wyrwanie drzwi przez wiatr - śmiechy śmiechami, ale kto na Islandii był, ten wie jak tam potrafi wiać! Wyrwanie drzwi wcale nie jest takim rzadkim przypadkiem.

Wynajem samochodu na tydzień kosztował nas 491€, co daje około 725 zł na osobę.

Ostatecznie pod koniec podróży dodaliśmy kilka rzeczy do naszej trasy, przez co zamiast zakładanych 2000 km zrobiliśmy ich dokładnie 2548. Spalanie na trasie wynosiło średnio 6l/100km, a zaokrąglona cena paliwa to 1,6€/1l. Po skomplikowanych obliczeniach, podzieleniu kosztów na trzy osoby i konwersji kwoty na złotówki dało nam to 428 zł na osobę za całą trasę 2548 km. Uważam, że to całkiem niezły wynik.

Bonus – kod zniżkowy!

Robiąc research na temat wypożyczalni znalazłam kod zniżkowy rzekomo działający w Blue Car Rental. Zamawiając samochód wpisałyśmy go dla próby i okazało się, że działa – kto w najbliższym czasie się wybiera, polecam wypróbować :)

Na pewno dało się to zrobić taniej. Przede wszystkim bardzo pomogłaby nam obecność czwartej osoby, jednak jak się nie ma co się lubi, to się ma co się nie lubi. I tak nie są to ceny z kosmosu, biorąc pod uwagę, że samochód miał być naszym domem na cały tydzień; mieliśmy tam w końcu spędzać niemal 24 godziny na dobę. Przede wszystkim jestem naprawdę zadowolona z usług Blue Car Rental. Ich infolinia działa 24/7 (miałyśmy problemy z kartą przy rezerwacji samochodu; była godzina 21, ale napisałyśmy do nich maila z nadzieją, że odbiorą go rano. Odpowiedź przyszła po dwudziestu minutach), pracownicy są przemili i bardzo cierpliwi. Sam samochód również sprawdził nam się świetnie! Mimo wrodzonej niechęci Zuzy do Dacii, po prowadzeniu jej przez większość trasy sama przyznała, że się do niej przekonała. Sprawowała się bardzo dzielnie (Dacia, nie Zuza, choć Zuza trochę też), odpaliła za pierwszym razem po hardkorowej nocy w szczerym polu przy naprawdę niskiej temperaturze, przeżyła zakopanie w zaspie śnieżnej i wyciąganie z niej na haku (true story), przeżyła również przejechanie przez całkiem głębokie gorące źródło (true story, choć nie jesteśmy z tej sytuacji specjalnie dumni; coś się co prawda trochę odgięło przy kole i chrobotało przy cofaniu, ale dogięłyśmy to z powrotem i było już ok).


Robiąc kosztorys postanowiłyśmy podzielić wszystko, w co musiałyśmy zaopatrzyć się przed wyjazdem na dwie kategorie: przygotowania i jedzenie. A zatem…



Przygotowania

...czyli wszystko, co było potrzebne, a nie da się tego zjeść!


Część rzeczy, które miałyśmy już wcześniej, ale nieumyślnie pozostawiałyśmy w domach, jedni i drudzy rodzice wysłali nam z Polski. Mam na myśli głównie palnik turystyczny, wodo/wiatroodporne spodnie, grube kurtki itp. Całą resztą trzeba się było niestety zająć na miejscu.

Przede wszystkim, chcąc spać w samochodzie, potrzebowałyśmy grubych śpiworów. Gdy byłyśmy jeszcze w Sligo, któregoś dnia po pracy coś mnie tknęło, żeby wejść do sklepu sportowego i zrobić rekonesans. A tam niespodzianka – promocja na śpiwory! Komfort podstawowy od 4 do -1 stopni przeceniony o prawie połowę. Długo się nie zastanawiałyśmy.

Co prawda śpiwór to akurat inwestycja na dłuższy czas niż jeden wyjazd, jednak postanowiłam go tu wliczyć. Myślałam o grubszym już od dawna, jakkolwiek myślę, że gdyby nie ten wyjazd, odkładałabym jego kupno jeszcze przez długi czas.

Co jeszcze mam na myśli mówiąc o przygotowaniach?

- śpiwór   40€
- żulówki – wszak wychodzę z założenia, że siatek i siateczek w podróży nigdy za wiele! Na śmieci, na stopy, na jedzenie, na brudne skarpetki…   0,99€
- chusteczki higieniczne (15 paczek)   1,69€
- chusteczki nawilżane (2 paczki)   1,18€
- żel antybakteryjny do rąk (2 buteleczki)   1,38€
- pomadka ochronna (3-pak)   1,59€
- worki na śmieci   0,95€
- talerze plastikowe (20 stuk)   2,75€
- sztućce plastikowe (nie pamiętam ile sztuk)   0,7€
- patelnia (marki Tesco)   4,5€
- garnek (marki Chiński Sklep na Rogu)   3€
- gąbki do mycia (siebie, nie naczyń; 3-pak)   3€
- duża łyżka plastikowa (marki Chiński Sklep na Rogu)   1,5€
- butla z gazem do palnika (kupiona na miejscu; na trzy osoby)   11,38€

Po zrobieniu czary-mary otrzymujemy łączny koszt 55,41€ czyli około 232,87 zł na osobę. Pokrywkę do garnka pożyczyłyśmy od współlokatora.

przeciętne śniadanie; uprzedzając pytania - to masło orzechowe

Jedzenie
  • wzięte z Irlandii
O ile Jesse postanowił uzupełniać zapasy na bieżąco na Islandii, my wolałyśmy zrobić duże zakupy w Irlandii i dokupić bagaż rejestrowany, żeby je przetransportować. Może i brzmi to jak powtarzany przez wielu frazes, ale na Islandii jest drogo. Ale naprawdę drogo. Mam wrażenie, że o wiele bardziej opłaciło nam się dorzucić do ceny jedzenia te 46€ za bagaż w dwie strony, niż kupować wszystko na miejscu.

Mam odwieczny problem z szacowaniem ilości jedzenia. Jestem przyzwyczajona, że w domu jest nas czwórka, więc zasadniczo wiem ile czego potrzeba, by zrobić obiad dla czterech osób. Nawet 3,5 roku studiów nie nauczyły mnie odpowiedniej proporcji dla innej ilości osób – zawsze gotuję za mało albo za dużo. Dlatego też muszę przyznać, że robiłyśmy te zakupy totalnie w ciemno.
Przygotowałyśmy wcześniej jakąś wstępną listę, jednak już w sklepie żonglowałyśmy ilością na zasadzie:

- Myślisz, że wystarczy tyle groszku?
- A bo ja wiem… Ile to gramów?
- Tyle i tyle.
- W sumie i tak mi to nic nie mówi, weź, najwyżej zostanie/zabraknie.

Byłam w naprawdę ciężkim szoku, gdy ostatniego dnia okazało się, że kupiłyśmy praktycznie idealną ilość wszystkiego. Prawdopodobnie chcąc jeść więcej niż 1/2 ciepłe posiłki dziennie i porządne śniadania byłoby tego wszystkiego trochę za mało, jednak fakt faktem, odżywialiśmy się raczej śmieciowo. Z drugiej strony, czego się spodziewać mając niespełna 6 godzin światła dziennie.
Śniadania staraliśmy się robić jeszcze po ciemku, w drodze; przeważnie była to kanapka czy dwie z masłem orzechowym lub czekoladą. Czasami udawało nam się zjeść coś ciepłego jak zupka chińska mniej więcej koło 14-15, ale tylko jeśli nie było zbyt zimno – duży mróz oznaczał, że woda będzie się gotować całe lata świetlne. Wtedy szkoda nam było na to czasu i woleliśmy zwiedzać niedojedzeni lub zapchać się w międzyczasie płatkami śniadaniowymi na sucho. Chyba że w międzyczasie udało nam się zdobyć wrzątek na stacji benzynowej – w takiej sytuacji wszystko szło nieco sprawniej, a zupkę zalewaliśmy w kilkuminutowej przerwie na podziwianie widoków.

Tak naprawdę jedyny porządny posiłek jedliśmy wieczorem: gdy udało się już znaleźć dogodne miejsce na nocleg, mogliśmy bawić się w szefów kuchni. Zbawienny okazał się kuskus, który smakuje dobrze cokolwiek się do niego doda. My przed wyjazdem zainwestowałyśmy jeszcze w paczkę kostek rosołowych, by nie zalewać go samą wodą – zawsze dodaje to trochę smaku. Jadłyśmy go zwykle z sosem pomidorowym ze słoika i kukurydzą/tuńczykiem z puszki/groszkiem. O dziwo, po tygodniu nawet mi się ten kuskus nie znudził.

Miałyśmy też paczkę makaronu błyskawicznego, który zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Może byłoby lepiej, gdybyśmy zalewały go wrzątkiem, a nie ledwo ciepłą wodą; może trochę mniej zgrzytałby później w zębach.

Strzałem w dziesiątkę okazały się zupy w proszku. Miałyśmy grzybową i warzywną i trochę żałuję, że nie kupiłyśmy więcej. Można je było zrobić do termosu i popijać w kryzysowych chwilach.
Ważna wskazówka: przed zaopatrzeniem się w taką zupę należy sprawdzić, czy na pewno dodaje się do niej tylko wodę. Grzybowa była pyszna, ale warzywną należało robić na mleku, którego nie miałyśmy. No ale co, my nie damy rady? Pffff, nie takie rzeczy się jadło! Była PASKUDNA. Jak cienki bulion wymieszany z płynem do mycia naczyń. Nie polecam.

Bardzo fajnym i praktycznym pomysłem okazało się kupienie wrapów. Już w Reykjaviku szarpnęłyśmy się na opakowanie sera i w wolnej chwili poukładałyśmy go ładnie na plackach, te złożyłyśmy, wszystko trochę podpiekłyśmy na patelni i schowałyśmy na czarną godzinę. Ta co prawda przyszła szybko (tak już jest jak twoje życie kręci się wokół jedzenia), ale równie szybko ten fantastyczny wynalazek zaspokoił nasz głód.

Oprócz rzeczy tak oczywistych jak kawa i herbata wzięłyśmy też trochę tzw. zapychaczy typu właśnie płatki śniadaniowe czy inne krakersy.

Poniżej znajduje się pełna lista jedzenia, które ze sobą wzięłyśmy.

SUCHY PROWIANT
ILOŚĆ
„MOKRE” ŻARCIE
ILOŚĆ
chleb
zupy w proszku
herbata
kuskus
zupki chińskie
nachosy
czekolada
tortilla – wrapy
krakersy
płatki śniadaniowe
makaron błyskawiczny
wafle ryżowe
ciastka
kostki rosołowe
sos serowy w proszku
kawa
2
2
2
1
4
1
2
1
1
1
1
2
1
1
1
1
sos w słoiku
dżem
czekolada do smarowania
masło orzechowe
kukurydza (puszka)
groszek (puszka)
tuńczyk (puszka)
pasztet
2
1
1
1
3
1
2
2

Rzeczy, których nie wykorzystałyśmy, zostawiłyśmy na lotnisku w Keflaviku dla kolejnych autostopowiczów planujących odwiedzić w najbliższym czasie Islandię.

W starannie schowanym worku na śmieci znalazły się:

- resztka kuskusa (miałyśmy kilogram, została ilość idealna dla 1-2 osób)
- cukier w saszetkach
- puszka kukurydzy
- 3 kostki rosołowe

A jako, że był to nasz ostatni dzień, dorzuciłyśmy w bonusie garnek i resztę gazu.
Starałyśmy się wykorzystywać maksymalnie rzeczy, które mamy. Nie miałyśmy potrzeby kupować żadnych obiadopodobnych rzeczy na miejscu (zrobiłyśmy to jedynie tuż przed wylotem, w sumie trochę z głodu, a trochę z nudów).

Nie będę bawić się w wypisywanie cen za poszczególne produkty, jednak zakupy wyniosły nas 15,16€ na osobę, co daje po 110,16zł.



  • kupione na Islandii
Uważam, że mogłyśmy sobie odpuścić niektóre rzeczy. Miałyśmy przecież swoją kawę i herbatę, ale z drugiej strony w momencie, kiedy chcieliśmy posiedzieć pół godziny na stacji, żeby się zagrzać, czy wchodziliśmy tam rano, żeby wziąć szybki prysznic w umywalce, aż głupio było czasem nic nie kupić. Kawa czy herbata to akurat nie taki znowu majątek!

Ostatecznie na miejscu wydałyśmy pieniądze na takie rzeczy jak:

- kawę   12,96€ (to nie cena za jedną, aż tak szalone nie jesteśmy)
- herbatę   2,12 €
- ser   2,85€
- pringlesy   4,57€
- ciastka   2,09€
- ciastka 2   1,06€
- Skyr   1,8€
- sok   1,63€
- sok2   1,3€
- makaron   1,63€
- pesto   2,44€
- chipsy (to akurat żeby wódki na sucho nie pić)   1,63€
- kawy, ale na innej stacji   6,2€
- kawy, ale na jeszcze innej   4,82€
- herbata całkowicie inna   4,49€
- cola 1   2,36€
- cola 2   2,45€
- śmieci w KFC przed wylotem   12,3€
- jedzenie na lotnisku w Belfaście   4,59€
- gorąca woda*   2,39€

Po zsumowaniu i podzieleniu na dwa daje nam to 37,84€ na osobę, czyli w przybliżeniu 159,27zł.

Po pierwsze: gorąca woda. Wiele razy prosiliśmy o nią na stacjach i raz, jeden jedyny raz ktokolwiek kazał nam za nią płacić. Było -11 stopni i byliśmy naprawdę zdesperowani, by wreszcie coś zjeść, więc z bólem serca zapłaciliśmy te grube miliony za dwa termosy wrzątku, jednak jestem tym zaskoczona i oburzona.

Po drugie: czy da się taniej? No pewnie! Jak można wywnioskować, nie liczyliśmy każdego wydawanego grosza. Wyszłam z założenia, że skoro sobie na tę podróż zarobiłam, założyłam jakiś konkretny budżet i byłam w stanie odłożyć tyle hajsu bez większych strat, nie chcę być sknerą i totalną cebulą. I tak już trochę jestem i ten poziom chyba wystarczy ;)

Patrząc teraz na tę listę myślę: a po cholerę nam była chociażby ta cola? Po czym przypominam sobie: no tak, po tygodniu picia wody na zmianę z zimną herbatą byłam skłonna dać się pokroić za cokolwiek do picia, co smakuje inaczej.

Przytaczałam kiedyś historię o gościu, który pojechał na Woodstock i zapomniał zabrać swojej ulubionej podróżnej poduszki. Po dwóch nocach w namiocie był tak zdesperowany, że jako poduszki używał bochenka chleba (nie wiem czemu nie wykorzystał w tym celu ręcznika czy kurtki, nie pytajcie; to jest Woodstock, nie zawsze myśli się logicznie). Zawsze w podróży przychodzi podobny moment – możesz zapierać się rękami i nogami, że bez problemu wytrzymasz miesiąc bez prysznica, myjąc się tylko w dworcowych umywalkach. Po jakimś (dłuższym bądź krótszym, zależy od człowieka i kilku innych czynników) czasie na słowo prysznic będziesz reagować ślinotokiem, a gdy trafi się okazja, że za trzy euro będziesz mógł się umyć, przestaniesz przeliczać ile chleba czy browarów można za to kupić i wydasz te pieniądze bez mrugnięcia okiem. Nawet nie tyle dla efektu, co dla komfortu psychicznego.



Wstępy, bilety, opłaty

Nie było tego wcale tak znowu dużo.


Dwa razy musieliśmy zapłacić za parking: raz pod Seljalandfoss (5,71€), drugi raz przy Thingvellir (4,08€).

Raz zdarzyła nam się opłata za drogę (8,16€; do teraz zadaję sobie pytanie jak to się stało, bo jestem niemal pewna, że gdy jechaliśmy tą samą drogą w przeciwnym kierunku, nic takiego się nie wydarzyło).

Płatne było też wejście na szlak prowadzący do krateru Kerið (6,54€ za dwie osoby). Bardzo chciałam tam pojechać już przy poprzedniej wizycie na Islandii, jednak ostatecznie tego nie zrobiliśmy (nawet nie pamiętam dlaczego). Dlatego tym razem nie mogłam sobie odpuścić; może to trochę przez moje akustyczne zboczenie, no ale kurczę, jak już pisałam o nim w mojej pracy inżynierskiej, byłoby mi wstyd być tak blisko, a nie stanąć na zamarzniętej tafli jeziora i nie sprawdzić czasu pogłosu! Moim zdaniem to miejsce całkowicie warte swojej ceny. Robi jeszcze większe wrażenie wcześnie rano, kiedy wokół nie ma prawie nikogo więcej.

Raz zaszaleliśmy i zainwestowaliśmy w wejście na basen (14,68€ za dwie osoby) – raz, że mieliśmy nieziemską ochotę w końcu się umyć, a dwa że chcieliśmy po prostu pójść na basen z widokiem, żeby nie spędzić znów porannych godzin ciemności na jechaniu.

Basen to zachcianka, ale nie żałuję jej ani trochę! Wejściówka była na czas nieokreślony , mogliśmy tam siedzieć do woli, oba baseny były praktycznie tylko do naszej dyspozycji (spotkaliśmy jeszcze dwójkę przemiłych Amerykanów), mieliśmy klif, fiord, góry i wschód słońca. Jakby trzeba było, to zapłaciłabym i więcej :)

Ostateczna kwota w przeliczeniu na osobę wyniosła nas około 16,6€ czyli jakieś 70 zł.



Dodatki, czyli rzeczy nie do końca potrzebne

To będzie (mam nadzieję) krótka piłka.


- pocztówki   15,56€

Było ich dokładnie 24. Dla Zuzy znajomych, dla moich znajomych, dla wspólnych znajomych, do domów. Teoretycznie mogłabym to olać i nie wysłać pocztówki nikomu, ale praktycznie… jak bym tak mogła, skoro parę lat temu rozpoczęłam tradycję wysyłania rodzicom i siostrze z każdej podróży najbrzydszej kartki, jaką potrafię znaleźć? Jestem totalnie nieasertywna pod tym względem, bo zawsze gdy przed wyjazdem rozmawiam z kimś bliskim i słyszę Jezuuuu jak ci dobrze, strasznie zazdroszczę tego wyjazdu!, to zanim się zastanowię, z moich ust wychodzi bezwiedne A chcesz kartkę? A potem je liczę w dziesiątkach. Nie umiem niewysyłać pocztówek!


- magnesy   10,52€

Jako drobne upominki w ramach dodatku do prezentów świątecznych.


- wódka   6,52€

Współlokator był chwilami przejęty naszym wyjazdem bardziej niż my same. Zresztą wstał o 3 nad ranem, żeby zawieźć nas do Cork, a tydzień później rano specjalnie przyjechał nas odebrać, więc drobny prezent jak najbardziej mu się należał!


- cukierki   6,52€

Do pracy! Skoro już wyprosiłyśmy to wolne, to chciałyśmy poczęstować wszystkich po powrocie czymś islandzkim.

Te (niepotrzebne) wydatki dały razem sumę 19,56€, czyli 82,2 zł na osobę.


Podsumowanie


Łączna kwota wydana na tę podróż to jakieś 2450 zł na osobę. Nie umiem powiedzieć czy to dużo czy mało. Wydaje mi się, że rozsądnie – przynajmniej jak na moją kieszeń w tym momencie. Dałoby się oczywiście taniej: mogliśmy zrezygnować z kupienia niektórych rzeczy, odpuścić sobie basen czy miejsca, w których trzeba było zapłacić za parking. W ogóle mogliśmy nie wypożyczać samochodu i oszczędzić tym samym 1153 zł. Mogliśmy jeździć stopem – jasne, czemu nie! Raz na stacji benzynowej spotkaliśmy dwóch chłopaków: Polacy, przyjechali na Islandię na 10 dni, jeździli stopem, spali w namiocie, dawali sobie jak najbardziej radę. Szacuneczek! Ja jednak nie będę oszukiwać ani nikogo ani tym bardziej siebie: nie lubię zimna. Nie chciałabym spać w namiocie w śniegu po kolana (dawno dawno temu skoczyłam sobie na weekend w Bieszczady pod namiot i myślałam, że umrę w nocy przy lekkim przymrozku) ani zamarzać przy drodze. Zależało mi, żeby w ciągu tego tygodnia zobaczyć jak najwięcej: Jesse nie chciał opuszczać więcej niż tygodnia uczelni, a my nie mogłyśmy pozwolić sobie na więcej urlopu, tym bardziej, że w grudniu czeka nas jeszcze jedna podróż. Nie chciałam znów odwiedzać dokładnie tych samych miejsc co dwa lata temu tylko dlatego, że blisko, więc da się obskoczyć stopem. Mimo deklarowanej wieloletniej miłości do autostopu zwyczajnie nie miałam na niego tym razem ochoty.


Myślę, że cieplejsza pora roku też wiele by tu zdziałała i pomogła trochę oszczędzić. Ale bo ja wiem gdzie będę za 2-3 miesiące? Czasem myślę, że może znów na południu, a za chwilę zmieniam zdanie i chcę na północ. Cokolwiek z tego wyniknie, nie wiem czy będę znów mieć wyrozumiałego szefa, który pozwoli mi wyjechać sobie na tydzień i jeszcze będzie się tym jarał bardziej niż ja.


Mam szczerą nadzieję, że te wypociny pomogą choć jednej osobie zaplanować swoją podróż! :)


niedziela, 10 grudnia 2017

[103] Islandia w pigułce - Aurora Reykjavik


Chyba najczęstszą pobudką turystów, by odwiedzić Islandię w zimie jest chęć zobaczenia zorzy polarnej. Taki był i nasz cel – szczęśliwie się udało, jednak mimo wszystko i tak postanowiłyśmy ostatniego dnia odwiedzić muzeum zorzy polarnej, lepiej znane pod nazwą Aurora Reykjavik.


Budynek na pierwszy rzut oka wydał mi się bardzo niepozorny, jednak nie mogłam mieć jeszcze wtedy pojęcia co czeka mnie w środku.

Pierwsze wrażenie – wystawa jest bardzo prosta i estetyczna. Przede wszystkim nie opiera się jedynie na zdjęciach zorzy – czego na początku trochę się obawiałam. Stworzenie ciekawego muzeum o tej tematyce wydało mi się niezbyt łatwe, a jednak pomysłodawcy poradzili sobie z tym świetnie.


Sale połączone są ciemnymi korytarzami, których każdy odcinek zapełniony jest tablicami z różnorakimi informacjami. Spacer zaczyna się od tematyki zorzy polarnej w różnych wierzeniach północnych ludów: indiańskich, grenlandzkich i skandynawskich. Ten fragment korytarza kończy się pomieszczeniem z informacjami bardziej naukowymi: jak właściwie tworzy się zorza, od czego zależy jej kolor itp. Można obejrzeć pięciominutowy film stworzony przez uniwersytet w Oslo z bardzo jasną i obrazową animacją przedstawiającą fizyczne aspekty formowania się zorzy. Jest też to, co lubię w takich miejscach najbardziej, czyli część interaktywna - w tym przypadku wielkie lampy podwieszone pod sufitem i panel sterujący do każdej z nich. Obok rozpisana jest skala kolorów zorzy w zależności od wysokości na jakiej się formuje. Jeżdżąc po nim palcem można zmieniać kolor żarówek. No po prostu jakbym znów miała osiem lat! Do tego są też interaktywne zdjęcia zorzy 360o, które można sobie przesuwać na ekranie.




W muzeum jest też sala w całości poświęcona praktycznym aspektom: jak czytać prognozy zorzy? Co oznacza skala KP? Gdzie najlepiej się udać, by zmaksymalizować swoje szanse jej zobaczenia? Jak uchwycić zorzę na zdjęciu? Temu ostatniemu zagadnieniu poświęcony jest osobny kącik z całkowicie ciemną salą, w której powieszone jest zdjęcie zorzy. Po przeczytaniu fotograficznych wskazówek można spróbować swoich sił w robieniu zdjęć.






Dwie najlepsze atrakcje zostawiam na koniec. Pierwsza z nich to obrotowy fotel. Można na nim usiąść, założyć na głowę okulary wirtualnej rzeczywistości i obejrzeć kilkuminutowy film z najpiękniejszymi ujęciami zorzy z Islandii, kręcąc się przy tym i krzycząc co chwilę Oooooo tu! Ooooo nawet gwiazda spada!!! Uwierzcie, wcale nie jest łatwo się powstrzymać, choć przyznam, że z perspektywy obserwatora wygląda to niezwykle komicznie!


Druga – i śmiem twierdzić, że moja absolutnie ulubiona – atrakcja to całkowicie ciemna sala. Jest w niej kilka krzeseł, na ziemi rozłożone są dywany i kilka wieeeeeelkich puf, takich do leżenia. W tle cicho gra spokojna muzyka, a na ścianach wyświetlane są filmy z podniebnym tańcem zorzy. Czy byliście kiedyś w muzeum, w którym w połowie zwiedzania można się po prostu położyć w ciemności, posłuchać muzyki i obejrzeć piękne rzeczy, bez kiwnięcia palcem? Ja nigdy wcześniej! A do teraz jestem tym pomysłem absolutnie zachwycona.


Nie muszę chyba dodawać, że darmowa kawa dodała do ogólnej oceny muzeum jakieś +50 punktów? ;)



Z ręką na sercu przyrzekam – Aurora Reykjavik to absolutnie najlepsze, najmniej nudne muzeum, w jakim kiedykolwiek byłam! Nie znalazłam tam ani jednej nieprzydatnej czy nieciekawej informacji, niemal wszystkie przepiękne zdjęcia (jak powiedziała mi Giorgia, przemiła dziewczyna pracująca w muzeum) są wykonane specjalnie na potrzeby placówki przez współpracujących z nią fotografów.

Nam akurat udało się zobaczyć fantastyczną zorzę na żywo (o tym osobny wpis niebawem), jednak sądzę, że gdybym nie miała takiego szczęścia, wizyta w muzeum zrekompensowałaby mi to w naprawdę dużej mierze!


Tekst powstał we współpracy z Aurora Reykjavik        


Wszystkie zdjęcia objęte są prawami autorskimi.


sobota, 9 grudnia 2017

[102] Islandia w pigułce - Volcano House

źródło: hiticeland.com

Mało jest na świecie rzeczy, które przerażają mnie bardziej niż klęski żywiołowe. To jedna z niewielu rzeczy, na które człowiek nie ma absolutnie żadnego wpływu. I to właśnie mrozi krew w moich żyłach – fakt, że kaprys natury w postaci tsunami, trzęsienia ziemi czy wybuchu wulkanu to coś, czego nie jesteśmy w stanie powstrzymać ani temu zapobiec. Możemy jedynie próbować to przewidzieć, by zminimalizować tragiczne skutki.

Ten tekst będzie właśnie o tej ostatniej z wymienionych przeze mnie sytuacji – o wybuchach wulkanów. Pamiętam jak podróżując po Islandii dwa lata temu zupełnym przypadkiem trafiliśmy do maleńkiego muzeum poświęconego wybuchowi wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 roku. Wyszłam stamtąd zdruzgotana: dopiero wtedy dotarła do mnie skala zniszczeń, które wyrządziła erupcja. Wspominałam tamtą wizytę bardzo dobrze, toteż tym razem przed wyjazdem postanowiliśmy zrobić porządny research i tym sposobem dotarliśmy do Volcano House w Reykjaviku.


Po przemiłym (polskim! :) ) powitaniu rozpoczęła się pierwsza część zwiedzania, czyli godzinny seans. Film dotyczył dwóch znaczących we współczesnej historii Islandii erupcji wulkanów: Eldfell leżącego na wyspie Heimaey (1973 rok) oraz właśnie Eyjafjallajökull (2010). Poczułam się dokładnie tak jak te dwa lata temu – przerażona, a jednocześnie skrajnie zafascynowana. Ku mojemu zaskoczeniu, seans praktycznie w ogóle się nie dłużył! (A biorąc pod uwagę, że szczyt moich możliwości jeśli chodzi o wszelką kinematografię to 20-minutowy odcinek serialu, bo potem zaczyna mi się nudzić, jest to całkiem niezły wynik.)


Pamiętacie, gdy byliście mali i razem z wycieczką szkolną odwiedzaliście muzeum? Pamiętacie tę nieodpartą chęć dotknięcia wszystkich eksponatów i wyraźne zakazy nauczycielki i prawdopodobnie wszystkich pracowników placówki, że nie można niczego dotykać? Mnie to denerwowało jak nie wiem. Może dlatego w Volcano House poczułam się tak dobrze!

Po wyjściu z sali kinowej przeszłyśmy z Zuzą do sali z eksponatami. Stałam przez kilka sekund nieco przymulona, usiłując przyzwyczaić się na nowo do światła, kiedy usłyszałam głośne:

- Ej stara! TUTAJ MOŻNA DOTYKAĆ RZECZY!!!

Może dla większości z Was nie jest to nic nadzwyczajnego, jednak ja poczułam się jakbym była znów na wycieczce szkolnej w podstawówce. Wystawa składa się w większości z przepięknych skał wulkanicznych w dosłownie każdym możliwym kolorze i kształcie. I każdą z nich można wziąć do ręki! Chodziłam jak w amoku, dotykając wszystkiego; łącznie z rysowaniem wzorków w pojemnikach z pyłami z różnych etapów erupcji Eldfell i Eyjafjallajökull. Każdy z eksponatów jest krótko i treściwie opisany, jednak robi to wszystko o wiele, wiele większe wrażenie w momencie, kiedy ogląda się je z bliska i można samodzielnie sprawdzić palcami ich fakturę.















Tak, możliwość dotykania eksponatów to niewątpliwie to, co ujęło mnie tu najbardziej! :)



Tekst powstał we współpracy z Volcano House        

Wszystkie zdjęcia objęte są prawami autorskimi.