Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzea w Reykjaviku. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzea w Reykjaviku. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 grudnia 2017

[103] Islandia w pigułce - Aurora Reykjavik


Chyba najczęstszą pobudką turystów, by odwiedzić Islandię w zimie jest chęć zobaczenia zorzy polarnej. Taki był i nasz cel – szczęśliwie się udało, jednak mimo wszystko i tak postanowiłyśmy ostatniego dnia odwiedzić muzeum zorzy polarnej, lepiej znane pod nazwą Aurora Reykjavik.


Budynek na pierwszy rzut oka wydał mi się bardzo niepozorny, jednak nie mogłam mieć jeszcze wtedy pojęcia co czeka mnie w środku.

Pierwsze wrażenie – wystawa jest bardzo prosta i estetyczna. Przede wszystkim nie opiera się jedynie na zdjęciach zorzy – czego na początku trochę się obawiałam. Stworzenie ciekawego muzeum o tej tematyce wydało mi się niezbyt łatwe, a jednak pomysłodawcy poradzili sobie z tym świetnie.


Sale połączone są ciemnymi korytarzami, których każdy odcinek zapełniony jest tablicami z różnorakimi informacjami. Spacer zaczyna się od tematyki zorzy polarnej w różnych wierzeniach północnych ludów: indiańskich, grenlandzkich i skandynawskich. Ten fragment korytarza kończy się pomieszczeniem z informacjami bardziej naukowymi: jak właściwie tworzy się zorza, od czego zależy jej kolor itp. Można obejrzeć pięciominutowy film stworzony przez uniwersytet w Oslo z bardzo jasną i obrazową animacją przedstawiającą fizyczne aspekty formowania się zorzy. Jest też to, co lubię w takich miejscach najbardziej, czyli część interaktywna - w tym przypadku wielkie lampy podwieszone pod sufitem i panel sterujący do każdej z nich. Obok rozpisana jest skala kolorów zorzy w zależności od wysokości na jakiej się formuje. Jeżdżąc po nim palcem można zmieniać kolor żarówek. No po prostu jakbym znów miała osiem lat! Do tego są też interaktywne zdjęcia zorzy 360o, które można sobie przesuwać na ekranie.




W muzeum jest też sala w całości poświęcona praktycznym aspektom: jak czytać prognozy zorzy? Co oznacza skala KP? Gdzie najlepiej się udać, by zmaksymalizować swoje szanse jej zobaczenia? Jak uchwycić zorzę na zdjęciu? Temu ostatniemu zagadnieniu poświęcony jest osobny kącik z całkowicie ciemną salą, w której powieszone jest zdjęcie zorzy. Po przeczytaniu fotograficznych wskazówek można spróbować swoich sił w robieniu zdjęć.






Dwie najlepsze atrakcje zostawiam na koniec. Pierwsza z nich to obrotowy fotel. Można na nim usiąść, założyć na głowę okulary wirtualnej rzeczywistości i obejrzeć kilkuminutowy film z najpiękniejszymi ujęciami zorzy z Islandii, kręcąc się przy tym i krzycząc co chwilę Oooooo tu! Ooooo nawet gwiazda spada!!! Uwierzcie, wcale nie jest łatwo się powstrzymać, choć przyznam, że z perspektywy obserwatora wygląda to niezwykle komicznie!


Druga – i śmiem twierdzić, że moja absolutnie ulubiona – atrakcja to całkowicie ciemna sala. Jest w niej kilka krzeseł, na ziemi rozłożone są dywany i kilka wieeeeeelkich puf, takich do leżenia. W tle cicho gra spokojna muzyka, a na ścianach wyświetlane są filmy z podniebnym tańcem zorzy. Czy byliście kiedyś w muzeum, w którym w połowie zwiedzania można się po prostu położyć w ciemności, posłuchać muzyki i obejrzeć piękne rzeczy, bez kiwnięcia palcem? Ja nigdy wcześniej! A do teraz jestem tym pomysłem absolutnie zachwycona.


Nie muszę chyba dodawać, że darmowa kawa dodała do ogólnej oceny muzeum jakieś +50 punktów? ;)



Z ręką na sercu przyrzekam – Aurora Reykjavik to absolutnie najlepsze, najmniej nudne muzeum, w jakim kiedykolwiek byłam! Nie znalazłam tam ani jednej nieprzydatnej czy nieciekawej informacji, niemal wszystkie przepiękne zdjęcia (jak powiedziała mi Giorgia, przemiła dziewczyna pracująca w muzeum) są wykonane specjalnie na potrzeby placówki przez współpracujących z nią fotografów.

Nam akurat udało się zobaczyć fantastyczną zorzę na żywo (o tym osobny wpis niebawem), jednak sądzę, że gdybym nie miała takiego szczęścia, wizyta w muzeum zrekompensowałaby mi to w naprawdę dużej mierze!


Tekst powstał we współpracy z Aurora Reykjavik        


Wszystkie zdjęcia objęte są prawami autorskimi.


sobota, 9 grudnia 2017

[102] Islandia w pigułce - Volcano House

źródło: hiticeland.com

Mało jest na świecie rzeczy, które przerażają mnie bardziej niż klęski żywiołowe. To jedna z niewielu rzeczy, na które człowiek nie ma absolutnie żadnego wpływu. I to właśnie mrozi krew w moich żyłach – fakt, że kaprys natury w postaci tsunami, trzęsienia ziemi czy wybuchu wulkanu to coś, czego nie jesteśmy w stanie powstrzymać ani temu zapobiec. Możemy jedynie próbować to przewidzieć, by zminimalizować tragiczne skutki.

Ten tekst będzie właśnie o tej ostatniej z wymienionych przeze mnie sytuacji – o wybuchach wulkanów. Pamiętam jak podróżując po Islandii dwa lata temu zupełnym przypadkiem trafiliśmy do maleńkiego muzeum poświęconego wybuchowi wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 roku. Wyszłam stamtąd zdruzgotana: dopiero wtedy dotarła do mnie skala zniszczeń, które wyrządziła erupcja. Wspominałam tamtą wizytę bardzo dobrze, toteż tym razem przed wyjazdem postanowiliśmy zrobić porządny research i tym sposobem dotarliśmy do Volcano House w Reykjaviku.


Po przemiłym (polskim! :) ) powitaniu rozpoczęła się pierwsza część zwiedzania, czyli godzinny seans. Film dotyczył dwóch znaczących we współczesnej historii Islandii erupcji wulkanów: Eldfell leżącego na wyspie Heimaey (1973 rok) oraz właśnie Eyjafjallajökull (2010). Poczułam się dokładnie tak jak te dwa lata temu – przerażona, a jednocześnie skrajnie zafascynowana. Ku mojemu zaskoczeniu, seans praktycznie w ogóle się nie dłużył! (A biorąc pod uwagę, że szczyt moich możliwości jeśli chodzi o wszelką kinematografię to 20-minutowy odcinek serialu, bo potem zaczyna mi się nudzić, jest to całkiem niezły wynik.)


Pamiętacie, gdy byliście mali i razem z wycieczką szkolną odwiedzaliście muzeum? Pamiętacie tę nieodpartą chęć dotknięcia wszystkich eksponatów i wyraźne zakazy nauczycielki i prawdopodobnie wszystkich pracowników placówki, że nie można niczego dotykać? Mnie to denerwowało jak nie wiem. Może dlatego w Volcano House poczułam się tak dobrze!

Po wyjściu z sali kinowej przeszłyśmy z Zuzą do sali z eksponatami. Stałam przez kilka sekund nieco przymulona, usiłując przyzwyczaić się na nowo do światła, kiedy usłyszałam głośne:

- Ej stara! TUTAJ MOŻNA DOTYKAĆ RZECZY!!!

Może dla większości z Was nie jest to nic nadzwyczajnego, jednak ja poczułam się jakbym była znów na wycieczce szkolnej w podstawówce. Wystawa składa się w większości z przepięknych skał wulkanicznych w dosłownie każdym możliwym kolorze i kształcie. I każdą z nich można wziąć do ręki! Chodziłam jak w amoku, dotykając wszystkiego; łącznie z rysowaniem wzorków w pojemnikach z pyłami z różnych etapów erupcji Eldfell i Eyjafjallajökull. Każdy z eksponatów jest krótko i treściwie opisany, jednak robi to wszystko o wiele, wiele większe wrażenie w momencie, kiedy ogląda się je z bliska i można samodzielnie sprawdzić palcami ich fakturę.















Tak, możliwość dotykania eksponatów to niewątpliwie to, co ujęło mnie tu najbardziej! :)



Tekst powstał we współpracy z Volcano House        

Wszystkie zdjęcia objęte są prawami autorskimi.


piątek, 8 grudnia 2017

[101] Islandia w pigułce - Muzeum Penisów


Wpisując w wyszukiwarkę hasło najdziwniejsze muzea świata wyskakuje całkiem pokaźne zestawienie. Muzeum asfaltu, tanich win, pojazdów pogrzebowych, psich obroży, zupek chińskich, słoniny, pojemników śniadaniowych… Oraz znajdujące się w samiutkim centrum Reykjaviku muzeum penisów, które miałam okazję odwiedzić podczas podróży po Islandii.



Jest to prawdopodobnie jedyne takie muzeum na świecie, a już na pewno jedyne z tak pokaźną kolekcją – znajdziecie tam ponad 280 eksponatów należących do niemal wszystkich wodnych i lądowych zwierząt, które można spotkać na Islandii. Z zewnątrz wygląda całkiem niepozornie – niewielki budynek z wejściem wprost z ulicy. Może to taka cecha charakterystyczna islandzkich muzeów, bo w środku – choć fantastycznie zorganizowane – też jest całkiem niewielkie, jednak wciąż na tyle spore, by pomieścić prawie 300 zwierzęcych penisów.

Właściwie to co ciekawego może być w muzeum penisów? – można by zadać sobie pytanie. Czy chodzenie pomiędzy słoikami wypełnionymi formaliną, w której pływają zwierzęce przyrodzenia może być ciekawe? Da się w ogóle zwiedzić tak absurdalne miejsce z poważną miną?


Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać, tymczasem The Icelandic Phallological Museum okazało się prześwietnym miejscem! Naprawdę nie przychodzi mi do głowy żadna inna okazja, przy której można zobaczyć penisy wieloryba, foki, wiewiórki czy islandzkiego trolla (!!!) w jednym miejscu. Zero nudnych informacji i pseudonaukowych wymądrzań – same konkrety w postaci eksponatów. A możecie uwierzyć, że niektóre z nich są naprawdę imponujące!







Główna sala to przede wszystkim penisy w formalinie, ale na tym się nie kończy! Z pomieszczenia można przejść do kilku innych, w których znajdziecie wszystko co z fallusami związane – i mam namyśli DOSŁOWNIE wszystko. Obrazy, książki, rzeźby, komiksy, a nawet biżuterię zrobioną z kości prącia wiewiórek czy innych malutkich gryzoniów. Jest też osobna półka na talizmany w kształcie penisów – m. in. starożytni Rzymianie wierzyli, że posiadacz takowego amuletu nie musi martwić się o swoją płodność.






Bardzo lubię miejsca, które urządzone są w charakterystycznym stylu kontrolowanego chaosu. Dobrze czuję się w kawiarniach, gdzie każdy stół, krzesło i płytka na ścianie są z zupełnie innej parafii. W trochę podobnym stylu urządzone jest to muzeum – ostatnia rzecz, jaką można o nim powiedzieć, to że jest nudne. Na ścianach między eksponatami znajdziecie krótkie humorystyczne wierszyki (w temacie oczywiście), tak zwane fun facty czy rysunki.

Podoba mi się to, że ogólny klimat muzeum jest idealnie wyważony. Nie jest to miejsce ani superpoważne, ani nastawione na przysłowiową bekę. Jest trochę śmiesznie, ale też ciekawie i interesująco. Fakty, o których nie usłyszycie nigdzie indziej leżą dosłownie na wyciągnięcie ręki – wystarczy po nie sięgnąć. Nie jest ani patetycznie ani prześmiewczo, co – uważam – jest nie lada wyczynem przy tego typu muzeum. Wielki ukłon w stronę pomysłodawcy za to, że nie bał się tematyki!












Gdybym znów miała okazję wybrać się do muzeum penisów, zrobiłabym to bez wahania. To niewątpliwie najbardziej oryginalne tego typu miejsce, jakie kiedykolwiek odwiedziłam. Na tyle interesujące, że po wizycie naszła mnie ochota na odwiedzenie innych muzeów z listy tych najdziwniejszych na świecie. Na przykład takie muzeum asfaltu – czy to nie brzmi równie zachęcająco? :)

Tekst powstał we współpracy z The Icelandic Phallological Museum      

Wszystkie zdjęcia objęte są prawami autorskimi.