Robię to po raz pierwszy. Po raz pierwszy pomyślałam o czymś
w praktyczny sposób zanim się do tego zabrałam; po raz pierwszy postanowiłam
dokładnie spisać każdy etap przygotowań w ich trakcie, a nie po powrocie próbować
sobie przypomnieć co, jak i za ile (w 90% z raczej marnym skutkiem). Po raz
pierwszy postanowiłam zawczasu zebrać wszystko do przysłowiowej kupy, by potem
nie plątać się w zeznaniach, kiedy znajomi zapytają ile kasy pożarł wyjazd,
gdzie wypożyczony został samochód i ile jedzenia wypada wziąć ze sobą.
Dziękuję mózgowi operacji aka Zuzie za fantastyczne (choć
nie zawsze cenzuralne) notatki i wyliczenia!
Zatem od początku, czyli od wstępnych założeń poczynionych
jeszcze przed podróżą.
Założenia wstępne
Na Islandii mieliśmy być przez równy tydzień. Mieliśmy, czyli ja, Zuza i Jesse – mój poznany przed laty kolega z Singapuru. Wymyśliliśmy sobie, że wynajmiemy samochód, by w ciągu tych siedmiu dni zobaczyć jak najwięcej. Od samego początku planowaliśmy typowy roadtrip: spanie w samochodzie i gotowanie we własnym zakresie, by możliwie ograniczyć koszty. Wymyśliliśmy wstępną trasę, oszacowaliśmy ilość kilometrów, które chcemy zrobić (przy zaokrągleniu w górę wyszło 2000 km) i koszty paliwa. Początkowo chcieliśmy objechać wyspę dookoła drogą nr 1, jednak ostatecznie uznaliśmy, że – biorąc pod uwagę, że to zima i warunki drogowe mogą być różne – mamy zbyt mało czasu. Ograniczyliśmy się więc do zwiedzenia zachodu i północy, aż po jezioro Mývatn.
Nasza trójka była pewniakiem
od samego początku. Przez długi czas (praktycznie niemal do końca) szukaliśmy
czwartej osoby, by koszty lepiej się rozłożyły, jednak z kiepskim skutkiem. Bo
słaby czas, bo studia, bo praca, bo brak funduszy... Jeszcze trzy dni przed
wyjazdem dostaliśmy kilka wiadomości z Couchsurfingu od osób chętnych do nas
dołączyć, jednak ostatecznie nic z tego nie wyszło – poróżniły nas plany
zwiedzania i ograniczenia czasowe.
Poniższy kosztorys jest w przeliczeniu na trzy osoby.
Wiadomo, że nie wydaliśmy dokładnie po tyle samo – przede wszystkich lecieliśmy
z różnych miejsc, spotykając się dopiero w Reykjaviku. Zakupy spożywcze
robiłyśmy osobno we dwie, Jesse swoje jedzenie kupił już na Islandii. Mieliśmy
różne potrzeby: ktoś musiał koniecznie kupić bułkę na stacji benzynowej, a ja
na przykład potrzebowałam bardzo wielu pocztówek. Postaram się jednak opisać
wszystko w jak najprostszy, najjaśniejszy sposób!
Transport
Ja i Zuza leciałyśmy z Irlandii, gdzie aktualnie mieszkamy. Początkowo miałyśmy kupić bilety do Londynu (Ryanair na trasie Dublin-Londyn i Cork-Londyn lata naprawdę za grosze), skąd widziałam bardzo tanie loty do Reykjaviku EasyJetem, jednak po dodaniu kosztów bagażu rejestrowanego do – suma summarum – aż czterech lotów uznałyśmy, że to zupełnie bez sensu. Niestety EasyJet nie lata z Irlandii, jednak coś mnie tknęło, by sprawdzić, czy lata z Irlandii Północnej – w końcu to brytyjski przewoźnik, więc było to całkiem prawdopodobne. I okazało się, że to strzał w dziesiątkę: bilety na trasie Belfast – Reykjavik były w całkiem niezłej cenie! Mieszkałyśmy jeszcze wtedy na północy Irlandii, w Sligo, skąd do Belfastu jest tylko 200 km, więc po ustaleniu terminów z Jessem kupiłyśmy bilety. Właśnie wtedy sprawa nieco się pokomplikowała, bo okazało się, że czeka nas przeprowadzka na południe kraju – do Youghal. A z Youghal do Belfastu jest już 400 km… Niby bez tragedii, jednak żeby dostać się z Youghal do Belfastu, nasza trasa musiała wyglądać następująco:
Ja i Zuza leciałyśmy z Irlandii, gdzie aktualnie mieszkamy. Początkowo miałyśmy kupić bilety do Londynu (Ryanair na trasie Dublin-Londyn i Cork-Londyn lata naprawdę za grosze), skąd widziałam bardzo tanie loty do Reykjaviku EasyJetem, jednak po dodaniu kosztów bagażu rejestrowanego do – suma summarum – aż czterech lotów uznałyśmy, że to zupełnie bez sensu. Niestety EasyJet nie lata z Irlandii, jednak coś mnie tknęło, by sprawdzić, czy lata z Irlandii Północnej – w końcu to brytyjski przewoźnik, więc było to całkiem prawdopodobne. I okazało się, że to strzał w dziesiątkę: bilety na trasie Belfast – Reykjavik były w całkiem niezłej cenie! Mieszkałyśmy jeszcze wtedy na północy Irlandii, w Sligo, skąd do Belfastu jest tylko 200 km, więc po ustaleniu terminów z Jessem kupiłyśmy bilety. Właśnie wtedy sprawa nieco się pokomplikowała, bo okazało się, że czeka nas przeprowadzka na południe kraju – do Youghal. A z Youghal do Belfastu jest już 400 km… Niby bez tragedii, jednak żeby dostać się z Youghal do Belfastu, nasza trasa musiała wyglądać następująco:
Youghal – Cork, Cork – Dublin, Dublin – Belfast
centrum, Belfast centrum – Belfast INT
O ile do Cork obiecał podrzucić nas samochodem współlokator,
tak cała reszta podróży to autobusy. Mając lot o godzinie 16 musiałyśmy
wyjechać z Youghal dokładnie 12 godzin wcześniej.
Koszty transportu
(w przeliczeniu na jedną osobę):
- Youghal –
Cork 0€
- Cork –
Dublin 12€ (Aircoach)
- Dublin –
Belfast centrum 10€
- Belfast
centrum – Belfast lotnisko – Belfast centrum
10,5£ (Translink; bilet tam i
z powrotem)
- Belfast
centrum – Dublin 8£ (Translink)
- Dublin –
Cork 17€ (Aircoach)
- Cork –
Youghal 0€
- Belfast –
Reykjavik 18,74£
- Reykjavik
– Belfast 38,49£
- dodatkowy bagaż rejestrowany w dwie strony 23£
Wygląda drogo i skomplikowanie, jednak wciąż opłaciło się to
bardziej niż lot z Londynu po doliczeniu bagażu rejestrowanego.
Po przeliczeniu całkowity koszt transportu tam i z powrotem to
641 zł na osobę.
Wynajem samochodu
Zdecydowaliśmy się na firmę Blue Car Rental. Wydała nam się o tyle sensowna, że w cenę wynajmu wliczone były wszystkie możliwe ubezpieczenia (oprócz SAAP – ubezpieczenia na wypadek wybuchu wulkanu i uszkodzenia auta na skutek kontaktu z pyłami, jednak, jak powiedział nam później pan z ichniego biura, takie ryzyko istnieje w zasadzie tylko na południu wyspy). Dodatkowo samochód, który wybraliśmy miał wliczonego w cenę GPS.
Zdecydowaliśmy się na Dacię
Duster 4x4 w dieslu z manualną skrzynią biegów. Jest to druga kategoria:
czyli nie te całkiem małe samochody, którymi nie można wjeżdżać na drogi F, ale
też nie te wielkie, siedmioosobowe, za miliony monet.
Warto podkreślić, że wypożyczalnia nie pokrywa szkód takich jak:
Warto podkreślić, że wypożyczalnia nie pokrywa szkód takich jak:
- uszkodzenia dachu - jeśli po nim skaczesz i zrobisz mu krzywdę, płacisz
za to samodzielnie
- uszkodzenia podwozia na skutek offroadu lub przejeżdżania
przez rzeki - offroad tą kategorią auta jest niedozwolony, a przekraczanie rzek
latem jest możliwe na własne ryzyko; zimą natomiast jest to całkowicie
zabronione ze względu na wysoki stan wód
- uszkodzenia opon lub kół - najbardziej prawdopodobne na
skutek offroadu, więc to chyba jasne
- wyrwanie drzwi przez wiatr - śmiechy śmiechami, ale kto na
Islandii był, ten wie jak tam potrafi wiać! Wyrwanie drzwi wcale nie jest takim
rzadkim przypadkiem.
Wynajem samochodu na tydzień kosztował nas 491€, co daje około 725 zł na osobę.
Ostatecznie pod koniec podróży dodaliśmy kilka rzeczy do
naszej trasy, przez co zamiast
zakładanych 2000 km zrobiliśmy ich dokładnie 2548. Spalanie na trasie
wynosiło średnio 6l/100km, a
zaokrąglona cena paliwa to 1,6€/1l.
Po skomplikowanych obliczeniach, podzieleniu kosztów na trzy osoby i konwersji
kwoty na złotówki dało nam to 428 zł na
osobę za całą trasę 2548 km. Uważam, że to całkiem niezły wynik.
Robiąc research na temat wypożyczalni znalazłam kod zniżkowy
rzekomo działający w Blue Car Rental. Zamawiając samochód wpisałyśmy go dla
próby i okazało się, że działa – kto w najbliższym czasie się wybiera, polecam
wypróbować :)
Na pewno dało się to zrobić taniej. Przede wszystkim bardzo
pomogłaby nam obecność czwartej osoby, jednak jak się nie ma co się lubi, to
się ma co się nie lubi. I tak nie są to ceny z kosmosu, biorąc pod uwagę, że
samochód miał być naszym domem na cały tydzień; mieliśmy tam w końcu spędzać
niemal 24 godziny na dobę. Przede wszystkim jestem naprawdę zadowolona z usług
Blue Car Rental. Ich infolinia działa 24/7 (miałyśmy problemy z kartą przy
rezerwacji samochodu; była godzina 21, ale napisałyśmy do nich maila z
nadzieją, że odbiorą go rano. Odpowiedź przyszła po dwudziestu minutach),
pracownicy są przemili i bardzo cierpliwi. Sam samochód również sprawdził nam
się świetnie! Mimo wrodzonej niechęci Zuzy do Dacii, po prowadzeniu jej przez
większość trasy sama przyznała, że się do niej przekonała. Sprawowała się
bardzo dzielnie (Dacia, nie Zuza, choć Zuza trochę też), odpaliła za pierwszym
razem po hardkorowej nocy w szczerym polu przy naprawdę niskiej temperaturze,
przeżyła zakopanie w zaspie śnieżnej i wyciąganie z niej na haku (true story),
przeżyła również przejechanie przez całkiem głębokie gorące źródło (true story,
choć nie jesteśmy z tej sytuacji specjalnie dumni; coś się co prawda trochę
odgięło przy kole i chrobotało przy cofaniu, ale dogięłyśmy to z powrotem i
było już ok).
Robiąc kosztorys postanowiłyśmy podzielić wszystko, w co
musiałyśmy zaopatrzyć się przed wyjazdem na dwie kategorie: przygotowania i
jedzenie. A zatem…
Przygotowania
...czyli wszystko, co było potrzebne, a nie da się tego zjeść!
Część rzeczy, które miałyśmy już wcześniej, ale nieumyślnie
pozostawiałyśmy w domach, jedni i drudzy rodzice wysłali nam z Polski. Mam na
myśli głównie palnik turystyczny, wodo/wiatroodporne spodnie, grube kurtki itp.
Całą resztą trzeba się było niestety zająć na miejscu.
Przede wszystkim, chcąc spać w samochodzie, potrzebowałyśmy
grubych śpiworów. Gdy byłyśmy jeszcze w Sligo, któregoś dnia po pracy coś mnie
tknęło, żeby wejść do sklepu sportowego i zrobić rekonesans. A tam
niespodzianka – promocja na śpiwory! Komfort podstawowy od 4 do -1 stopni
przeceniony o prawie połowę. Długo się nie zastanawiałyśmy.
Co prawda śpiwór to akurat inwestycja na dłuższy czas niż
jeden wyjazd, jednak postanowiłam go tu wliczyć. Myślałam o grubszym już od
dawna, jakkolwiek myślę, że gdyby nie ten wyjazd, odkładałabym jego kupno
jeszcze przez długi czas.
Co jeszcze mam na myśli mówiąc o przygotowaniach?
- śpiwór 40€
- żulówki – wszak wychodzę z założenia, że siatek i
siateczek w podróży nigdy za wiele! Na śmieci, na stopy, na jedzenie, na brudne
skarpetki… 0,99€
- chusteczki higieniczne (15 paczek) 1,69€
- chusteczki nawilżane (2 paczki) 1,18€
- żel antybakteryjny do rąk (2 buteleczki)
1,38€
- pomadka ochronna (3-pak)
1,59€
- worki na śmieci 0,95€
- talerze plastikowe (20 stuk) 2,75€
- sztućce plastikowe (nie pamiętam ile sztuk) 0,7€
- patelnia (marki Tesco)
4,5€
- garnek (marki Chiński Sklep na Rogu) 3€
- gąbki do mycia (siebie, nie naczyń; 3-pak) 3€
- duża łyżka plastikowa (marki Chiński Sklep na Rogu) 1,5€
- butla z gazem do palnika (kupiona na miejscu; na trzy
osoby) 11,38€
Po zrobieniu czary-mary otrzymujemy łączny koszt 55,41€ czyli około 232,87 zł na osobę. Pokrywkę
do garnka pożyczyłyśmy od współlokatora.
Jedzenie
- wzięte z Irlandii
O ile Jesse postanowił uzupełniać zapasy na bieżąco na
Islandii, my wolałyśmy zrobić duże zakupy w Irlandii i dokupić bagaż
rejestrowany, żeby je przetransportować. Może i brzmi to jak powtarzany przez
wielu frazes, ale na Islandii jest drogo.
Ale naprawdę drogo. Mam wrażenie, że
o wiele bardziej opłaciło nam się dorzucić do ceny jedzenia te 46€ za bagaż w
dwie strony, niż kupować wszystko na miejscu.
Mam odwieczny problem z szacowaniem ilości jedzenia. Jestem
przyzwyczajona, że w domu jest nas czwórka, więc zasadniczo wiem ile czego
potrzeba, by zrobić obiad dla czterech osób. Nawet 3,5 roku studiów nie
nauczyły mnie odpowiedniej proporcji dla innej ilości osób – zawsze gotuję za
mało albo za dużo. Dlatego też muszę przyznać, że robiłyśmy te zakupy totalnie
w ciemno.
Przygotowałyśmy wcześniej jakąś wstępną listę, jednak już w sklepie żonglowałyśmy ilością na zasadzie:
Przygotowałyśmy wcześniej jakąś wstępną listę, jednak już w sklepie żonglowałyśmy ilością na zasadzie:
- Myślisz, że
wystarczy tyle groszku?
- A bo ja wiem… Ile to
gramów?
- Tyle i tyle.
- W sumie i tak mi to
nic nie mówi, weź, najwyżej zostanie/zabraknie.
Byłam w naprawdę ciężkim szoku, gdy ostatniego dnia okazało
się, że kupiłyśmy praktycznie idealną
ilość wszystkiego. Prawdopodobnie chcąc jeść więcej niż 1/2 ciepłe posiłki
dziennie i porządne śniadania byłoby tego wszystkiego trochę za mało, jednak
fakt faktem, odżywialiśmy się raczej śmieciowo. Z drugiej strony, czego się
spodziewać mając niespełna 6 godzin światła dziennie.
Śniadania staraliśmy się robić jeszcze po ciemku, w drodze; przeważnie była to kanapka czy dwie z masłem orzechowym lub czekoladą. Czasami udawało nam się zjeść coś ciepłego jak zupka chińska mniej więcej koło 14-15, ale tylko jeśli nie było zbyt zimno – duży mróz oznaczał, że woda będzie się gotować całe lata świetlne. Wtedy szkoda nam było na to czasu i woleliśmy zwiedzać niedojedzeni lub zapchać się w międzyczasie płatkami śniadaniowymi na sucho. Chyba że w międzyczasie udało nam się zdobyć wrzątek na stacji benzynowej – w takiej sytuacji wszystko szło nieco sprawniej, a zupkę zalewaliśmy w kilkuminutowej przerwie na podziwianie widoków.
Śniadania staraliśmy się robić jeszcze po ciemku, w drodze; przeważnie była to kanapka czy dwie z masłem orzechowym lub czekoladą. Czasami udawało nam się zjeść coś ciepłego jak zupka chińska mniej więcej koło 14-15, ale tylko jeśli nie było zbyt zimno – duży mróz oznaczał, że woda będzie się gotować całe lata świetlne. Wtedy szkoda nam było na to czasu i woleliśmy zwiedzać niedojedzeni lub zapchać się w międzyczasie płatkami śniadaniowymi na sucho. Chyba że w międzyczasie udało nam się zdobyć wrzątek na stacji benzynowej – w takiej sytuacji wszystko szło nieco sprawniej, a zupkę zalewaliśmy w kilkuminutowej przerwie na podziwianie widoków.
Tak naprawdę jedyny porządny posiłek jedliśmy wieczorem: gdy
udało się już znaleźć dogodne miejsce na nocleg, mogliśmy bawić się w szefów
kuchni. Zbawienny okazał się kuskus, który smakuje dobrze cokolwiek się do
niego doda. My przed wyjazdem zainwestowałyśmy jeszcze w paczkę kostek
rosołowych, by nie zalewać go samą wodą – zawsze dodaje to trochę smaku.
Jadłyśmy go zwykle z sosem pomidorowym ze słoika i kukurydzą/tuńczykiem z
puszki/groszkiem. O dziwo, po tygodniu nawet mi się ten kuskus nie znudził.
Miałyśmy też paczkę makaronu błyskawicznego, który
zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Może byłoby lepiej, gdybyśmy zalewały go
wrzątkiem, a nie ledwo ciepłą wodą; może trochę mniej zgrzytałby później w
zębach.
Strzałem w dziesiątkę okazały się zupy w proszku. Miałyśmy
grzybową i warzywną i trochę żałuję, że nie kupiłyśmy więcej. Można je było
zrobić do termosu i popijać w kryzysowych chwilach.
Ważna wskazówka: przed zaopatrzeniem się w taką zupę należy sprawdzić, czy na pewno dodaje się do niej tylko wodę. Grzybowa była pyszna, ale warzywną należało robić na mleku, którego nie miałyśmy. No ale co, my nie damy rady? Pffff, nie takie rzeczy się jadło! Była PASKUDNA. Jak cienki bulion wymieszany z płynem do mycia naczyń. Nie polecam.
Ważna wskazówka: przed zaopatrzeniem się w taką zupę należy sprawdzić, czy na pewno dodaje się do niej tylko wodę. Grzybowa była pyszna, ale warzywną należało robić na mleku, którego nie miałyśmy. No ale co, my nie damy rady? Pffff, nie takie rzeczy się jadło! Była PASKUDNA. Jak cienki bulion wymieszany z płynem do mycia naczyń. Nie polecam.
Bardzo fajnym i praktycznym pomysłem okazało się kupienie
wrapów. Już w Reykjaviku szarpnęłyśmy się na opakowanie sera i w wolnej chwili
poukładałyśmy go ładnie na plackach, te złożyłyśmy, wszystko trochę
podpiekłyśmy na patelni i schowałyśmy na
czarną godzinę. Ta co prawda przyszła szybko (tak już jest jak twoje życie
kręci się wokół jedzenia), ale równie szybko ten fantastyczny wynalazek
zaspokoił nasz głód.
Oprócz rzeczy tak oczywistych jak kawa i herbata wzięłyśmy
też trochę tzw. zapychaczy typu
właśnie płatki śniadaniowe czy inne krakersy.
Poniżej znajduje się pełna lista jedzenia, które ze sobą
wzięłyśmy.
SUCHY PROWIANT
|
ILOŚĆ
|
„MOKRE” ŻARCIE
|
ILOŚĆ
|
chleb
zupy w proszku
herbata
kuskus
zupki chińskie
nachosy
czekolada
tortilla – wrapy
krakersy
płatki śniadaniowe
makaron błyskawiczny
wafle ryżowe
ciastka
kostki rosołowe
sos serowy w proszku
kawa
|
2
2
2
1
4
1
2
1
1
1
1
2
1
1
1
1
|
sos w słoiku
dżem
czekolada do smarowania
masło orzechowe
kukurydza (puszka)
groszek (puszka)
tuńczyk (puszka)
pasztet
|
2
1
1
1
3
1
2
2
|
Rzeczy, których nie wykorzystałyśmy, zostawiłyśmy na
lotnisku w Keflaviku dla kolejnych autostopowiczów planujących odwiedzić w
najbliższym czasie Islandię.
W starannie schowanym worku na śmieci znalazły się:
- resztka kuskusa (miałyśmy kilogram, została ilość idealna
dla 1-2 osób)
- cukier w saszetkach
- puszka kukurydzy
- 3 kostki rosołowe
A jako, że był to nasz ostatni dzień, dorzuciłyśmy w bonusie
garnek i resztę gazu.
Starałyśmy się wykorzystywać maksymalnie rzeczy, które mamy.
Nie miałyśmy potrzeby kupować żadnych obiadopodobnych rzeczy na miejscu
(zrobiłyśmy to jedynie tuż przed wylotem, w sumie trochę z głodu, a trochę z
nudów).
Nie będę bawić się w wypisywanie cen za poszczególne
produkty, jednak zakupy wyniosły nas 15,16€
na osobę, co daje po 110,16zł.
- kupione na Islandii
Uważam, że mogłyśmy sobie odpuścić niektóre rzeczy. Miałyśmy
przecież swoją kawę i herbatę, ale z drugiej strony w momencie, kiedy
chcieliśmy posiedzieć pół godziny na stacji, żeby się zagrzać, czy wchodziliśmy
tam rano, żeby wziąć szybki prysznic w umywalce, aż głupio było czasem nic nie
kupić. Kawa czy herbata to akurat nie taki znowu majątek!
Ostatecznie na miejscu wydałyśmy pieniądze na takie rzeczy jak:
Ostatecznie na miejscu wydałyśmy pieniądze na takie rzeczy jak:
- kawę 12,96€ (to nie cena za jedną, aż tak
szalone nie jesteśmy)
- herbatę 2,12 €
- ser 2,85€
- pringlesy 4,57€
- ciastka 2,09€
- ciastka 2 1,06€
- Skyr 1,8€
- sok 1,63€
- sok2 1,3€
- makaron 1,63€
- pesto 2,44€
- chipsy (to akurat żeby wódki na sucho nie pić) 1,63€
- kawy, ale na innej stacji 6,2€
- kawy, ale na jeszcze innej 4,82€
- herbata całkowicie inna
4,49€
- cola 1 2,36€
- cola 2 2,45€
- śmieci w KFC przed wylotem 12,3€
- jedzenie na lotnisku w Belfaście 4,59€
- gorąca woda* 2,39€
Po zsumowaniu i podzieleniu na dwa daje nam to 37,84€ na osobę, czyli w przybliżeniu 159,27zł.
Po pierwsze: gorąca
woda. Wiele razy prosiliśmy o nią na stacjach i raz, jeden jedyny raz ktokolwiek
kazał nam za nią płacić. Było -11 stopni i byliśmy naprawdę zdesperowani, by wreszcie
coś zjeść, więc z bólem serca zapłaciliśmy te grube miliony za dwa termosy
wrzątku, jednak jestem tym zaskoczona i oburzona.
Po drugie: czy da się
taniej? No pewnie! Jak można wywnioskować, nie liczyliśmy każdego
wydawanego grosza. Wyszłam z założenia, że skoro sobie na tę podróż zarobiłam,
założyłam jakiś konkretny budżet i byłam w stanie odłożyć tyle hajsu bez
większych strat, nie chcę być sknerą i totalną cebulą. I tak już trochę jestem
i ten poziom chyba wystarczy ;)
Patrząc teraz na tę listę myślę: a po cholerę nam była chociażby ta cola? Po czym przypominam sobie:
no tak, po tygodniu picia wody na zmianę
z zimną herbatą byłam skłonna dać się pokroić za cokolwiek do picia, co smakuje
inaczej.
Przytaczałam kiedyś historię o gościu, który pojechał na
Woodstock i zapomniał zabrać swojej ulubionej podróżnej poduszki. Po dwóch
nocach w namiocie był tak zdesperowany, że jako poduszki używał bochenka chleba
(nie wiem czemu nie wykorzystał w tym celu ręcznika czy kurtki, nie pytajcie; to
jest Woodstock, nie zawsze myśli się logicznie). Zawsze w podróży przychodzi
podobny moment – możesz zapierać się rękami i nogami, że bez problemu
wytrzymasz miesiąc bez prysznica, myjąc się tylko w dworcowych umywalkach. Po
jakimś (dłuższym bądź krótszym, zależy od człowieka i kilku innych czynników)
czasie na słowo prysznic będziesz
reagować ślinotokiem, a gdy trafi się okazja, że za trzy euro będziesz mógł się
umyć, przestaniesz przeliczać ile chleba czy browarów można za to kupić i
wydasz te pieniądze bez mrugnięcia okiem. Nawet nie tyle dla efektu, co dla
komfortu psychicznego.
Wstępy, bilety, opłaty
Nie było tego wcale tak znowu dużo.
Dwa razy musieliśmy
zapłacić za parking: raz pod Seljalandfoss (5,71€), drugi raz przy
Thingvellir (4,08€).
Raz zdarzyła nam się opłata
za drogę (8,16€; do teraz zadaję sobie pytanie jak to się stało, bo jestem
niemal pewna, że gdy jechaliśmy tą samą drogą w przeciwnym kierunku, nic
takiego się nie wydarzyło).
Płatne było też wejście na szlak prowadzący do krateru Kerið (6,54€ za dwie osoby). Bardzo chciałam tam pojechać już przy poprzedniej wizycie na Islandii, jednak ostatecznie tego nie zrobiliśmy (nawet nie pamiętam dlaczego). Dlatego tym razem nie mogłam sobie odpuścić; może to trochę przez moje akustyczne zboczenie, no ale kurczę, jak już pisałam o nim w mojej pracy inżynierskiej, byłoby mi wstyd być tak blisko, a nie stanąć na zamarzniętej tafli jeziora i nie sprawdzić czasu pogłosu! Moim zdaniem to miejsce całkowicie warte swojej ceny. Robi jeszcze większe wrażenie wcześnie rano, kiedy wokół nie ma prawie nikogo więcej.
Raz zaszaleliśmy i zainwestowaliśmy w wejście na basen (14,68€ za dwie osoby) – raz, że mieliśmy nieziemską ochotę w końcu się umyć, a dwa że chcieliśmy po prostu pójść na basen z widokiem, żeby nie spędzić znów porannych godzin ciemności na jechaniu.
Płatne było też wejście na szlak prowadzący do krateru Kerið (6,54€ za dwie osoby). Bardzo chciałam tam pojechać już przy poprzedniej wizycie na Islandii, jednak ostatecznie tego nie zrobiliśmy (nawet nie pamiętam dlaczego). Dlatego tym razem nie mogłam sobie odpuścić; może to trochę przez moje akustyczne zboczenie, no ale kurczę, jak już pisałam o nim w mojej pracy inżynierskiej, byłoby mi wstyd być tak blisko, a nie stanąć na zamarzniętej tafli jeziora i nie sprawdzić czasu pogłosu! Moim zdaniem to miejsce całkowicie warte swojej ceny. Robi jeszcze większe wrażenie wcześnie rano, kiedy wokół nie ma prawie nikogo więcej.
Raz zaszaleliśmy i zainwestowaliśmy w wejście na basen (14,68€ za dwie osoby) – raz, że mieliśmy nieziemską ochotę w końcu się umyć, a dwa że chcieliśmy po prostu pójść na basen z widokiem, żeby nie spędzić znów porannych godzin ciemności na jechaniu.
Basen to zachcianka, ale nie żałuję jej ani trochę!
Wejściówka była na czas nieokreślony , mogliśmy tam siedzieć do woli, oba
baseny były praktycznie tylko do naszej dyspozycji (spotkaliśmy jeszcze dwójkę
przemiłych Amerykanów), mieliśmy klif, fiord, góry i wschód słońca. Jakby
trzeba było, to zapłaciłabym i więcej :)
Ostateczna kwota w przeliczeniu na osobę wyniosła nas około 16,6€ czyli jakieś 70 zł.
Dodatki, czyli rzeczy nie do końca potrzebne
To będzie (mam nadzieję) krótka piłka.
- pocztówki 15,56€
Było ich dokładnie 24. Dla Zuzy znajomych, dla moich
znajomych, dla wspólnych znajomych, do domów. Teoretycznie mogłabym to olać i
nie wysłać pocztówki nikomu, ale praktycznie… jak bym tak mogła, skoro parę lat
temu rozpoczęłam tradycję wysyłania rodzicom i siostrze z każdej podróży
najbrzydszej kartki, jaką potrafię znaleźć? Jestem totalnie nieasertywna pod tym
względem, bo zawsze gdy przed wyjazdem rozmawiam z kimś bliskim i słyszę Jezuuuu jak ci dobrze, strasznie zazdroszczę
tego wyjazdu!, to zanim się zastanowię, z moich ust wychodzi bezwiedne A chcesz kartkę? A potem je liczę w
dziesiątkach. Nie umiem niewysyłać pocztówek!
- magnesy 10,52€
Jako drobne upominki w ramach dodatku do prezentów
świątecznych.
- wódka 6,52€
Współlokator był chwilami przejęty naszym wyjazdem bardziej
niż my same. Zresztą wstał o 3 nad ranem, żeby zawieźć nas do Cork, a tydzień
później rano specjalnie przyjechał nas odebrać, więc drobny prezent jak
najbardziej mu się należał!
- cukierki 6,52€
Do pracy! Skoro już wyprosiłyśmy to wolne, to chciałyśmy
poczęstować wszystkich po powrocie czymś islandzkim.
Te (niepotrzebne) wydatki dały razem sumę 19,56€, czyli 82,2 zł na osobę.
Podsumowanie
Łączna kwota wydana na tę podróż to jakieś 2450 zł na osobę. Nie umiem powiedzieć czy to dużo czy mało. Wydaje mi się, że rozsądnie – przynajmniej jak na moją kieszeń w tym momencie. Dałoby się oczywiście taniej: mogliśmy zrezygnować z kupienia niektórych rzeczy, odpuścić sobie basen czy miejsca, w których trzeba było zapłacić za parking. W ogóle mogliśmy nie wypożyczać samochodu i oszczędzić tym samym 1153 zł. Mogliśmy jeździć stopem – jasne, czemu nie! Raz na stacji benzynowej spotkaliśmy dwóch chłopaków: Polacy, przyjechali na Islandię na 10 dni, jeździli stopem, spali w namiocie, dawali sobie jak najbardziej radę. Szacuneczek! Ja jednak nie będę oszukiwać ani nikogo ani tym bardziej siebie: nie lubię zimna. Nie chciałabym spać w namiocie w śniegu po kolana (dawno dawno temu skoczyłam sobie na weekend w Bieszczady pod namiot i myślałam, że umrę w nocy przy lekkim przymrozku) ani zamarzać przy drodze. Zależało mi, żeby w ciągu tego tygodnia zobaczyć jak najwięcej: Jesse nie chciał opuszczać więcej niż tygodnia uczelni, a my nie mogłyśmy pozwolić sobie na więcej urlopu, tym bardziej, że w grudniu czeka nas jeszcze jedna podróż. Nie chciałam znów odwiedzać dokładnie tych samych miejsc co dwa lata temu tylko dlatego, że blisko, więc da się obskoczyć stopem. Mimo deklarowanej wieloletniej miłości do autostopu zwyczajnie nie miałam na niego tym razem ochoty.
Myślę, że cieplejsza pora roku też wiele by tu zdziałała i
pomogła trochę oszczędzić. Ale bo ja wiem gdzie będę za 2-3 miesiące? Czasem
myślę, że może znów na południu, a za chwilę zmieniam zdanie i chcę na północ.
Cokolwiek z tego wyniknie, nie wiem czy będę znów mieć wyrozumiałego szefa, który
pozwoli mi wyjechać sobie na tydzień i jeszcze będzie się tym jarał bardziej
niż ja.
Jak bede sie wybierał tam to na pewno tu wróce. Dzieki! Rób tak dalej!
OdpowiedzUsuń<3 dzięęęki! :)
UsuńŚwietnie sie to czyta. Więcej zdjec mile widziane.
OdpowiedzUsuńDzięki! :) Zdjęć więcej będzie na pewno - wciąż czekam aż Jesse prześle mi wszystkie, które zrobił aparatem, bo są o nieeebo lepsze niż telefonowe :)
Usuńa co to był za basen?
OdpowiedzUsuńMiejscowość Hofsós na północy - jak wpiszesz w internety "Hofsós infinity pool" to powinien się pojawić właśnie on :)
UsuńIslandia jest chyba najpiękniejszym miejscem na świecie. Udało mi się w końcu tak wybrać na wakacje. Dostałem pożyczkę z https://taktofinanse.pl/szybka-pozyczka-pozabankowa-przez-internet-na-raty i spędziłem chyba najbardziej aktywne wakacje w życiu
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawie to zostało opisane.
OdpowiedzUsuń