Wpisując w wyszukiwarkę hasło najdziwniejsze muzea świata wyskakuje całkiem pokaźne zestawienie. Muzeum asfaltu, tanich win, pojazdów pogrzebowych, psich obroży, zupek chińskich, słoniny, pojemników śniadaniowych… Oraz znajdujące się w samiutkim centrum Reykjaviku muzeum penisów, które miałam okazję odwiedzić podczas podróży po Islandii.
Jest to prawdopodobnie jedyne takie muzeum na świecie, a już
na pewno jedyne z tak pokaźną kolekcją – znajdziecie tam ponad 280 eksponatów należących do niemal wszystkich wodnych i
lądowych zwierząt, które można spotkać na Islandii. Z zewnątrz wygląda całkiem
niepozornie – niewielki budynek z wejściem wprost z ulicy. Może to taka cecha
charakterystyczna islandzkich muzeów, bo w środku – choć fantastycznie
zorganizowane – też jest całkiem niewielkie, jednak wciąż na tyle spore, by
pomieścić prawie 300 zwierzęcych penisów.
Właściwie to co
ciekawego może być w muzeum penisów? – można by zadać sobie pytanie. Czy
chodzenie pomiędzy słoikami wypełnionymi formaliną, w której pływają zwierzęce
przyrodzenia może być ciekawe? Da się w ogóle zwiedzić tak absurdalne miejsce z
poważną miną?
Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać, tymczasem The Icelandic Phallological Museum
okazało się prześwietnym miejscem! Naprawdę nie przychodzi mi do głowy żadna
inna okazja, przy której można zobaczyć penisy wieloryba, foki, wiewiórki czy
islandzkiego trolla (!!!) w jednym miejscu. Zero nudnych informacji i
pseudonaukowych wymądrzań – same konkrety w postaci eksponatów. A możecie
uwierzyć, że niektóre z nich są naprawdę imponujące!
Główna sala to przede wszystkim penisy w formalinie, ale na
tym się nie kończy! Z pomieszczenia można przejść do kilku innych, w których
znajdziecie wszystko co z fallusami związane – i mam namyśli DOSŁOWNIE wszystko.
Obrazy, książki, rzeźby, komiksy, a nawet biżuterię zrobioną z kości prącia
wiewiórek czy innych malutkich gryzoniów. Jest też osobna półka na talizmany w
kształcie penisów – m. in. starożytni Rzymianie wierzyli, że posiadacz takowego
amuletu nie musi martwić się o swoją płodność.
Bardzo lubię miejsca, które urządzone są w
charakterystycznym stylu kontrolowanego
chaosu. Dobrze czuję się w kawiarniach, gdzie każdy stół, krzesło i płytka
na ścianie są z zupełnie innej parafii. W trochę podobnym stylu urządzone jest to
muzeum – ostatnia rzecz, jaką można o nim powiedzieć, to że jest nudne. Na
ścianach między eksponatami znajdziecie krótkie humorystyczne wierszyki (w
temacie oczywiście), tak zwane fun facty czy
rysunki.
Podoba mi się to, że ogólny klimat muzeum jest idealnie
wyważony. Nie jest to miejsce ani superpoważne, ani nastawione na przysłowiową bekę. Jest trochę śmiesznie, ale też
ciekawie i interesująco. Fakty, o których nie usłyszycie nigdzie indziej leżą
dosłownie na wyciągnięcie ręki – wystarczy po nie sięgnąć. Nie jest ani
patetycznie ani prześmiewczo, co – uważam – jest nie lada wyczynem przy tego
typu muzeum. Wielki ukłon w stronę pomysłodawcy za to, że nie bał się tematyki!
Gdybym znów miała okazję wybrać się do muzeum penisów,
zrobiłabym to bez wahania. To niewątpliwie najbardziej oryginalne tego typu
miejsce, jakie kiedykolwiek odwiedziłam. Na tyle interesujące, że po wizycie
naszła mnie ochota na odwiedzenie innych muzeów z listy tych najdziwniejszych
na świecie. Na przykład takie muzeum asfaltu – czy to nie brzmi równie zachęcająco?
:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz