A jednak ten rok przyniósł tyle zmian, że potrzebuję je
sobie uporządkować. Tak sama dla siebie.
W styczniu pożegnałam się z uczelnią; i to tak dosadnie, że
kaca leczyłam przez kolejne trzy dni. Decyzję o wyjeździe podjęłam jeszcze
wcześniej – w dniu obrony bilet w jedną stronę był już kupiony. Była to jedna z lepszych decyzji jakie podjęłam wżyciu, a jednocześnie chyba najbardziej nierozsądna, jaką podjąć mogłam.
Bez pracy, rozeznania, bez niczego. Więcej osób odradzało mi tę całą szopkę niż
uważało, że to dobry pomysł (w tym przypadku cieszę się, że jestem z tych,
które nie posłuchają dobrej rady,
tylko zrobią dokładnie odwrotnie niż jest to polecane) – bo potem na pewno nie
wrócę na tę magisterkę i w ogóle będę żreć gruz w tej Portugalii. Cóż mogę
powiedzieć – trochę racji mieli!
Portugalia nauczyła mnie, że choćbym nie wiem jaką
optymistką była, nie mogę brać zawsze
absolutnie wszystkiego za pewniaka. Szukanie pracy przez miesiąc (i serio
prawie jedzenie tego gruzu) trochę mnie pod tym względem utemperowało.
Przekonałam się, że na
południu czuję się lepiej niż gdziekolwiek indziej. Bez pamięci zakochałam
się w Lizbonie i przyrzekam – wiem, że
znalazłam swoje miejsce na ziemi właśnie tam. Jestem przekonana, że kiedyś
wrócę na dłużej; ale takie prawdziwe dłużej, liczone w latach, nie miesiącach.
W pełni zrozumiałam to całe gadanie o tym, jak ważnym jest lubić swoją pracę. Czas
w Portugalii wspominam przepięknie, ale praca… Do dziś miewam o niej koszmary. To
okropne: wstawać codziennie i musieć iść do miejsca, którego się nie lubi, robić
rzeczy, których się nie lubi, obcować z ludźmi, których się nawet czasem lubi,
ale też z innymi, którzy bywają okrutnie denerwujący. Mam nadzieję, że życiowe
okoliczności nigdy więcej nie zmuszą mnie do pracy w gastronomii.
Okazało się, że umiem
radzić sobie z tęsknotą lepiej niż myślałam. Dopóki mam wokół ludzi, jest naprawdę dobrze! No i
przekonałam się, że święta poza domem
wcale nie muszą być takie straszne jakby się mogło wydawać. Ba! – super
jest czasem celebrować je zupełnie nietradycyjnie.
Po raz kolejny potwierdziło się, że nie lubię półśrodków – nie dla mnie małe miasteczka. Albo duże
miasto, w którym da się dużo robić, albo całkowity brak cywilizacji i piękna
przyroda dookoła. Dlatego cieszę się, że udało
mi się odwiedzić Azory! Czegoś takiego jak miasteczka prawie tam nie ma, za
to wokół mnóstwo zieleni, gór, jezior, oceanu, pól geotermalnych, lasów i
kwiatów. Raj na ziemi!
Lipiec to tydzień autostopowej podróży do domu i
niespodziewane zwiedzanie po drodze. Dzięki Adrianowi – kenijskiemu kierowcy,
którego złapałyśmy na południu Portugalii – dojechałyśmy złotym strzałem z
Algarve aż pod Marsylię. Cztery dni, ponad 2200 wspólnych kilometrów, a po
drodze zwiedzanie Sewilli, Madrytu, Barcelony i Andory, która okazała się
odkryciem roku! Fantastyczne widoki, kręte drogi, supermarkety z próbkami
dosłownie każdego znalezionego na półce produktu spożywczego (cebula alert: oczywiście jak to
zobaczyliśmy, to wszyscy troje skorzystaliśmy i jedliśmy te sery, szynki i
czekolady; a my dwie załapałyśmy się jeszcze na degustację wódki, bo jakżeby
inaczej!). No i nigdy wcześniej nie spałam w namiocie w przydrożnym rowie w
Pirenejach!
Po raz kolejny przekonałam się, że warto żyć z myślą, że
ludzie są dobrzy; wtedy właśnie takich spotyka się na swojej drodze. Najpierw
Adrian, potem najlepsi na świecie polscy
kierowcy ciężarówek, którzy najpierw przygarnęli nas na parkingu pod
Lyonem, poczęstowali piwem, podzielili się obiadem, którego i dla siebie za
wiele nie mieli, a potem zorganizowali najbardziej optymalną podwózkę do domu.
Trasa Lyon – Wojnicz zleciała nam na byciu przerzucanymi z tira do tira, 28
godzin nieprzerwanej jazdy.
Znów się okazało, że
człowiek w podróży potrafi więcej niż kiedy pozostaje w swojej własnej strefie
komfortu.
Sierpień to Polska – trochę dom, trochę Kraków, trochę
Wrocław, trochę Kostrzyn nad Odrą. Przyjaciele, spotkania, prezenty,
dłuuuuuugie rozmowy.
Z początkiem września kolejna przeprowadzka – tym razem do
Irlandii. Tym razem wszystko ogarnięte było wcześniej, jednak jak się okazało,
nie było to wcale najlepsze z możliwych wyjść. Morał z tych wszystkich wydarzeń
mam tylko jeden: jedyna osoba, na którą
mogę liczyć zawsze i wszędzie to ja sama.
W Irlandii nie czuję się dobrze. Jest ciemno, zimno, nudno,
wieczne small talki, ziemniaki z groszkiem i piwo za 4 euro. Nie jest jednak totalnie
źle: mam spoko pracę, sama wymyślam sobie dużo zajęć, żeby zająć czymś czas. I
całkiem nieźle mi to wychodzi! Jakkolwiek nie chce mi się już uśmiechać i kiwać
głową na pytania, czy mi się tu podoba. Nie podoba. Ponownie jestem pewna
jednego – o ile okoliczności życiowe
mnie do tego nie zmuszą, na pewno nie wrócę ani tu, ani do UK na dłużej.
Przekonałam się na własnej skórze jak ważnym jest czuć się dobrze w miejscu, w którym mieszkasz. Naprawdę
wydawało mi się, że to kwestia odrobinę drugorzędna; jednak kiedy codziennie
mijasz okolicę, która ci się nie podoba, a ludzie denerwują cię swoim stylem
bycia, nie poczujesz się tam dobrze choćby nie wiem co. Tak przynajmniej myślę.
A wcale nie chodzi mi w życiu o to, żeby
czuć się źle.
Dlatego też niedługo po przyjeździe do Irlandii kupiłam
bilety na Islandię i do Lizbony. Dwa dni po powrocie z Lizbony przyjechał do
nas na święta przyjaciel, a w dniu jego wyjazdu przyjeżdżają kolejni znajomi i
zostają jeszcze na parę dni po Nowym Roku.
Mówię o Irlandii trochę w czasie przeszłym dlatego, że w
dniu powrotu z Lizbony pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wejściu do domu było
kupienie biletu powrotnego do Polski. Dzień zero w połowie lutego i naprawdę,
naprawdę nie mogę się już doczekać.
Myślę, że dużo się przez miniony rok nauczyłam. Portugalia,
oprócz rzeczy wypisanych wyżej, nauczyła mnie, że czas to bardzo względne pojęcie. Zawsze wolałam umawiać się ze
znajomymi na konkretną godzinę w konkretnym miejscu; południowy styl życia szybko
mnie tego oduczył. Wieczne do zobaczenia
wieczorem, zgadamy się, a potem usiłowanie ustalenia godziny; oczywiście z
co najmniej dwugodzinnym marginesem na spóźnienie. Do teraz trochę mi to
zostało.
Nauczyłam się podchodzić
do sytuacji z większym dystansem. Tak już mam, że tu śmieszkuję, a tak
naprawdę (zbyt) wiele rzeczy mocno do mnie trafia i potem się martwię, czy
komuś nie jest przeze mnie przykro, albo czy mogłam rozwiązać jakąś sprawę
lepiej niż to zrobiłam. Portugalia nauczyła mnie mniej się przejmować.
Irlandia z kolei
nauczyła mnie, że jak gdzieś wychodzę, to lepiej zabrać ze sobą czapkę niż jej
nie zabrać.
W tym roku siedziałam w samolocie jakieś dziesięć razy.
Przeprowadzałam się razy siedem. Nie zmieniłam swojego sceptycznego (żeby nie
powiedzieć, że raczej agresywnego) nastawienia do pakowania się, za to z
przeprowadzki na przeprowadzkę mam coraz mniej rzeczy. A nawet tej garstki,
którą mam ze sobą, nie używam w całości.
Mam za to wrażenie, że moje nastawienie do latania trochę
się zmieniło. Tak jakbym na starość robiła się bardziej niespokojna z każdym
kolejnym lotem. Na szczęście wciąż nie na tyle, żeby miało mnie to powstrzymać
przed kupowaniem kolejnych biletów.
Poza tym, po 23 latach życia, przeprosiłam się z brukselką!
Szok i niedowierzanie; co prawda miłość to to nie jest, ale zaczęłyśmy się tolerować.
To nasza tegoroczna brukselkowa choinka; czy tylko ja nie wiedziałam, że brukselki tak śmiesznie rosną?! |
Nigdy nie byłam fanką małży; jakiś miesiąc temu uznałam, że
w zasadzie są całkiem spoko (w smaku, mam na myśli).
Wciąż nie umiem podejmować decyzji, za dużo nad nimi myślę i
najczęściej wolę powierzyć ostateczne zdanie monecie.
Po powrocie z Woodstocku przestałam jeść mięso. Portugalia i
(zwykle) wieprzowina dwa razy dziennie codziennie przez pół roku skutecznie mi
je obrzydziła – zwyczajnie mi się znudziło. Dokopałam sobie Woodstockiem i
żarciem surowych parówek.
Zrobiłam w końcu od dawna planowany tatuaż (dopiero wtedy
uwierzyłam w słowa znajomych, jak bardzo jest to uzależniające; siedząc na
fotelu i patrząc jak igła rysuje mi ślady na ręce już myślałam o kolejnym. Wydawało
mi się, że wytrzymam przynajmniej rok zanim zrealizuję następny pomysł, ale coś
czuję, że przy okazji pobytu w Polsce w lutym pokłuję się znowu!) i rozczesałam
czteroletnie dredy, czego z kolei zupełnie nie planowałam. Ot, tak mnie jakoś
naszło pewnego ranka, więc stwierdziłam – dobra, okej, no to robimy.
To był bardzo dziwny rok. Mnóstwo się działo, nie zawsze
było kolorowo; właściwie na pierwszy rzut oka powiedziałabym, że był dosyć
ciężki. Ale mimo wszystko świetnie się
bawiłam!
Nie musiałam co prawda jeść gruzu, jak wróżyli znajomi, za
to nie wrócę. Na pewno nie teraz i na
pewno nie na tę magisterkę. W międzyczasie nieco zrewidowałam swoje plany, choć
tak po prawdzie to ciężko tu o planach mówić. Od kiedy wyjechałam na początku
tego roku, bardzo mnie to męczyło. Byłam zła sama na siebie, że w sumie nie
wiem co chcę robić w życiu, że mam za mało punktów zaczepienia. Kryzys
przyszedł po przyjeździe do Irlandii, jednak im bliżej było do wyjazdu na
Islandię, tym spokojniejsza się robiłam. I na ten moment mogę chyba powiedzieć,
że oswoiłam się z tym, że nie wiem. Po
dwóch miesiącach naprawdę podłego nastroju wróciłam do tego co zawsze: do bycia
optymistką (czasem do przesady), mówienia głośno o tym, czego chcę, a czego nie
chcę, ograniczając jednocześnie wszelkie zmartwienia. Będzie przecież dobrze! Nigdy w życiu nie byłam tak bardzo
podekscytowana myślą, że nie wiem do końca czego chcę czy oczekuję, jak jestem
teraz. Mogę próbować. Mogę eksperymentować. Mogę wyjechać w dowolne miejsce,
pomieszkać tam trochę i zobaczyć czy czuję się dobrze. A jeśli uznam, że nie,
mogę je zmienić. Mogę iść na kurs stolarstwa, spróbować żeglugi śródlądowej
albo zacząć hodować nutrie. Mogę realizować te miliony pomysłów, które
codziennie – zupełnie nie wiem skąd! – pojawiają się w mojej głowie. Mogę
testować i sprawdzać, smakować i przekonywać się na własnej skórze, czy coś
jest dla mnie dobre czy złe. Tak strasznie mnie to kręci!!!
Nie mam planów na nadchodzący rok (no, może oprócz tej
dziary, i pewnie jeszcze co najmniej jednej kolejnej). Nie chcę zostać
prezydentem ani dokonać żadnego fantastycznego odkrycia. Chciałabym tylko
znaleźć miejsce, w którym będzie mi na tyle dobrze, że zdecyduję się zostać na
dłużej. Uwielbiam zmiany i uważam, że
one nakręcają życiową radość, ale z całą tą miłością do nich muszę
przyznać, że czasem są strasznie męczące. Nie mam siły znów pakować całego
dobytku (nawet mimo tego, że nie jest jakiś duży) i przeprowadzać się z nim co i
rusz. Nie chce mi się. Chcę sobie gdzieś cichutko przysiąść, zająć się swoimi rzeczami,
realizować swoje pomysły.
I może pisać trochę
więcej niż w tym roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz