źródło: hiticeland.com |
Mało jest na świecie rzeczy, które przerażają mnie bardziej
niż klęski żywiołowe. To jedna z niewielu rzeczy, na które człowiek nie ma
absolutnie żadnego wpływu. I to właśnie mrozi krew w moich żyłach – fakt, że
kaprys natury w postaci tsunami, trzęsienia ziemi czy wybuchu wulkanu to coś,
czego nie jesteśmy w stanie powstrzymać ani temu zapobiec. Możemy jedynie
próbować to przewidzieć, by zminimalizować tragiczne skutki.
Ten tekst będzie właśnie o tej ostatniej z wymienionych
przeze mnie sytuacji – o wybuchach wulkanów. Pamiętam jak podróżując po
Islandii dwa lata temu zupełnym przypadkiem trafiliśmy do maleńkiego muzeum
poświęconego wybuchowi wulkanu Eyjafjallajökull
w 2010 roku. Wyszłam stamtąd zdruzgotana: dopiero wtedy dotarła do mnie
skala zniszczeń, które wyrządziła erupcja. Wspominałam tamtą wizytę bardzo
dobrze, toteż tym razem przed wyjazdem postanowiliśmy zrobić porządny research
i tym sposobem dotarliśmy do Volcano
House w Reykjaviku.
Po przemiłym (polskim! :) ) powitaniu rozpoczęła się
pierwsza część zwiedzania, czyli godzinny seans. Film dotyczył dwóch znaczących
we współczesnej historii Islandii erupcji wulkanów: Eldfell leżącego na wyspie Heimaey
(1973 rok) oraz właśnie Eyjafjallajökull
(2010). Poczułam się dokładnie tak jak te dwa lata temu – przerażona, a
jednocześnie skrajnie zafascynowana. Ku mojemu zaskoczeniu, seans praktycznie w
ogóle się nie dłużył! (A biorąc pod uwagę, że szczyt moich możliwości jeśli
chodzi o wszelką kinematografię to 20-minutowy odcinek serialu, bo potem
zaczyna mi się nudzić, jest to całkiem niezły wynik.)
Pamiętacie, gdy byliście mali i razem z wycieczką szkolną
odwiedzaliście muzeum? Pamiętacie tę nieodpartą chęć dotknięcia wszystkich
eksponatów i wyraźne zakazy nauczycielki i prawdopodobnie wszystkich
pracowników placówki, że nie można
niczego dotykać? Mnie to denerwowało jak nie wiem. Może dlatego w Volcano
House poczułam się tak dobrze!
Po wyjściu z sali kinowej przeszłyśmy z Zuzą do sali z
eksponatami. Stałam przez kilka sekund nieco przymulona, usiłując przyzwyczaić
się na nowo do światła, kiedy usłyszałam głośne:
- Ej stara! TUTAJ MOŻNA DOTYKAĆ RZECZY!!!
Może dla większości z Was nie jest to nic nadzwyczajnego,
jednak ja poczułam się jakbym była znów na wycieczce szkolnej w podstawówce.
Wystawa składa się w większości z przepięknych skał wulkanicznych w dosłownie
każdym możliwym kolorze i kształcie. I
każdą z nich można wziąć do ręki! Chodziłam jak w amoku, dotykając
wszystkiego; łącznie z rysowaniem wzorków w pojemnikach z pyłami z różnych
etapów erupcji Eldfell i Eyjafjallajökull. Każdy z eksponatów jest krótko i
treściwie opisany, jednak robi to wszystko o wiele, wiele większe wrażenie w
momencie, kiedy ogląda się je z bliska i można samodzielnie sprawdzić palcami
ich fakturę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz