niedziela, 7 stycznia 2018

[106] Polowanie na zorzę polarną - poradnik dla laika!

Na samym początku podkreślam: nie jestem znawcą. Ten tekst jest zbiorem wskazówek dotyczących obserwacji zorzy polarnej, które przetestowałam osobiście i w moim przypadku dało to oczekiwany efekt. Poniższe rady są utrzymane w konwencji jak zrobić, żeby się nie narobić, a żeby się udało – u mnie się sprawdziły, u Ciebie niekoniecznie muszą. Ale zawsze warto spróbować :)


Po wysłaniu tekstu do Aurora Reykjavik dostałam przemiłego maila od jednego z pracowników – Polaka. Fragment wiadomości brzmiał następująco: (…) super, ze Ci się udało zobaczyć Zorzę Polarną!! Ludzie czasami przyjeżdżają po 2-3 razy żeby specjalnie ją zobaczyć i...NIC:( (…)
To prawda – mieliśmy wielkie szczęście! Choć pogoń za zorzą była jednym z naszych głównych celów podczas zeszłorocznej podróży na Islandię, zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy na nią absolutnie żadnego wpływu. To tylko kwestia szczęścia bycia w dobrym miejscu w dobrym czasie oraz trafienia na sprzyjające warunki. A tak po prawdzie, to z tymi warunkami też nie do końca zawsze prawda…

Pamiętam mój pierwszy pobyt na Islandii ponad dwa lata temu. Codziennie, gdy zatrzymywaliśmy się wieczorem w docelowym miejscu noclegu, obserwowaliśmy bacznie niebo. Sypialiśmy w całkiem dogodnych lokalizacjach: daleko od cywilizacji i świateł, często pośrodku niczego. Przez większość nocy spora część nieba była zupełnie niezachmurzona, a sama aktywność zorzy też nie była najgorsza – byliśmy na przełomie października i listopada, więc w teoretycznie najlepszym okresie, by złapać światła. I przez pierwszych pięć nocy nie zobaczyliśmy zupełnie nic. Ostatnią noc spędziliśmy wtedy w Reykjaviku; zaparkowaliśmy w starym porcie, za falochronem. Niebo było częściowo zachmurzone, dodatkowo raczej jasne przez światła miasta. A tu nagle zielona smuga na niebie! Gdzie sens, gdzie logika?

Pierwsza i najważniejsza rzecz – sensu i logiki za wiele tu nie ma. To znaczy: jasne, jest wiele skutecznych sposobów, żeby zwiększyć swoją szansę zobaczenia zorzy. Ale nigdy nie ma stuprocentowej pewności, że to się uda – nawet przy czystym niebie, w absolutnej ciemności na całkowitym odludziu, przy znaczącej aktywności.


Co to jest KP?

Mądrzy ludzie postanowili stworzyć skalę KP; tak zwany indeks planetarny. Opisuje ona zasięg występowania zorzy polarnej. Na mapie wygląda to mniej więcej tak:


Aktualne informacje na ten temat można monitorować na wielu stronach. Moje ulubione (czyli moim zdaniem najbardziej przejrzyste) to ta ze strony Aurora Service i Metcheck.

Jest też całkiem przyjemna aplikacja na telefon: 

Tylko że z tą skalą KP to też nie jest tak do końca prosto i przyjemnie. Logika podpowiada, że im większa cyferka, tym większe prawdopodobieństwo zobaczenia zorzy. To prawda. Ale też nie do końca.

Kiedy podczas tegorocznego wyjazdu zobaczyliśmy zorzę pierwszej nocy, aktywność plasowała się gdzieś między 2 a 3 – czyli tak zwane średnie prawdopodobieństwo. Światła tańczyły nad nami przez prawie dwie godziny i były naprawdę mocne. Poniżej zdjęcia robione przez Jessego: w stanie surowym, bez żadnej obróbki czy wyciągania koloru. Przesłał je nam prosto z aparatu jeszcze tej samej nocy.






Przez kolejne trzy dni aktywność zorzy wynosiła około KP 5. Jednej nocy faktycznie wisiała nad nami bardzo gruba warstwa chmur, przez którą światła nie miałyby szansy się przebić choćby i bardzo chciały. Jednak dwie pozostałe były zachmurzone raczej częściowo. A my i tak nie zobaczyliśmy zupełnie nic.

Natomiast jeszcze kolejnej nocy aktywność podobno znów spadła do 2 czy 3. Niebo było częściowo odsłonięte, my zaparkowaliśmy na noc blisko latarni (właściwie to jakieś pół metra od niej), a i tak na niebie pojawiła się zorza – co prawda bardzo blada i niemal nie do uchwycenia gołym okiem, ale jednak!

Jasne, że wysoka aktywność to nie wszystko. Jest jeszcze dużo innych czynników! Najczęściej większa wartość w skali pomaga w polowaniu na zorzę, niemniej dobrze mieć na uwadze, że nie jest to zasada. Może się zdarzyć, że przy KP 2 niebo będzie całe zielone, a przy KP 5 nie zobaczysz nic.





Rzeczy, o których prawdopodobnie nikt ci nigdy nie powiedział

  • Wiesz, że zorza nie zawsze musi mieć intensywny kolor?
Nie będę się bawić w naukowe wytłumaczenia; coś czytałam i coś kojarzę, a nie na tyle, żeby tłumaczyć to innym, bo jak mi się przytrafią jakieś farmazony, to będę mieć potem wyrzuty sumienia, że rozsiewam plotki. Ogólnie kolor zorzy zależy od wielu rzeczy (całkiem ciekawych, więc zainteresowanym polecam o tym poczytać!). Najłatwiej jednak jest trafić na światła w kolorze zielonym. Ale czy wiedzieliście, że zorza równie często przyjmuje kolor popielaty? Często w pierwszym stadium pojawia się na niebie jako sina smuga, która z czasem przechodzi w zielony. Jednak jeśli aktywność jest niewielka, może pozostać taka smętno-szara. Taka właśnie była nasza druga zorza podczas ostatniego pobytu – tak prawdę mówiąc, to nawet nie zorientowalibyśmy, że to nie jest chmura, gdyby Jesse nie sprawdził tego aparatem. To całkiem niezły sposób, kiedy nie jest się pewnym prawdziwości zorzy. Aparat widzi więcej – jeśli nie jesteś pewien, czy to chmura czy pojawiająca się zorza, zrób jej zdjęcie. Internet jest pełen przydatnych protipów jak fotografować zorzę.



  • Wiesz, że czasami zorzę nietrudno pomylić z chmurą?
Pamiętam, że kiedy pojechaliśmy na Islandię w 2015, to była jedna z moich największych obaw: co jeśli na niebie pojawi się zorza, a ja ją przegapię, bo się nie zorientuję i będę myśleć, że to chmura? Co prawda przy większej aktywności prawdopodobieństwo pomyłki nie jest aż tak duże, ale przy mniejszej naprawdę można się nabrać – szczególnie, kiedy światła dopiero pojawiają się na niebie i mają jeszcze bardzo blady, wpadający w popiel kolor.



  • Wiesz, że największa aktywność przypada zwykle między 11 a 2 w nocy?
Oczywiście nie jest to zasada, która sprawdza się w stu procentach przypadków, jednak zaryzykuję stwierdzenie, że dzieje się to częściej niż rzadziej. Próbowałam wyguglować dlaczego właściwie tak jest, jednak Internet zdradził mi tylko tyle, że w większości przypadków tak się właśnie zdarza. Znalazłam też inne (może i mądrzejsze) źródła, które mówią: no, między 11 a 2 jest najlepiej, ale w sumie to każda godzina między zachodem a wschodem słońca jest dobra, byle było ciemno.

I tej optymistycznej wersji się trzymajmy.

Jeszcze jedna rzecz apropos tej aktywności – nie wierz bezgranicznie liczbom i statystykom! Niektóre aplikacje (na przykład ta telefonowa, o której wcześniej wspomniałam) pokazują procent szansy na pojawienie się zorzy w Twojej aktualnej lokalizacji. Jest to fajne i przydatne, ale to wciąż tylko liczby. Rachunek prawdopodobieństwa jest użyteczny, ale gdyby polegać tylko na nim zawsze i wszędzie, to mogłoby być różnie. Po raz kolejny – zorza jest nieprzewidywalna. Kiedy ją zobaczyliśmy, prawdopodobieństwo wynosiło jakieś 25%. Powiedziałabym, że to raczej mało. Dwa dni później mieliśmy – jeśli dobrze pamiętam – około 50%, jeśli nie trochę więcej. I nic.


  •  Wiesz, że to nieprawda, że przy pełni nie zobaczysz zorzy?
Nie wiem czemu, ale Internet jest pełen takich informacji. A chwilę po ich wysypie pojawiło się drugie tyle informacji, że to nieprawda. Z tego wszystkiego wynikły też oczywiście małe i większe dyskusje, jednak to nie w nie chcę się wgłębiać. Chcę tylko powiedzieć, że nasza zorza pojawiła się na oko jakieś dwa dni przed pełnią. Księżyc był tak niesamowicie mocny, że nie pamiętam, kiedy ostatnio taki widziałam. A jednak światłom nie przeszkadzał ani trochę!



  • Wiesz ile trwa zorza?
Ja na przykład nie wiem. I jestem pewna, że wszystkich głęboko zaskoczy to stwierdzenie – to zależy. Może trwać kilka minut, może trwać prawie całą noc.


Praktyczne wskazówki, czyli jak to zrobić, żeby się nie narobić, a żeby się udało



  •  Wybierz dobry czas!
To jest w zasadzie raczej oczywista rada, ale wspomnę ten fakt tak na wszelki wypadek. Poczytaj w Internecie kiedy polowanie na zorzę w miejscu, które chcesz odwiedzić, ma największy sens.


  • Ubierz się ciepło!
Głupie? Może wcale nie aż tak! Największa aktywność zorzy przypada na okres między październikiem a marcem/kwietniem. Logicznym jest, że im bardziej na północ, tym większa szansa na światła, a tym samym im bardziej na północ, tym zimniej. A to niestety nie działa tak, że zorza się pojawia, wychodzisz z budynku/samochodu, patrzysz przez pięć minut, dobra, spoko, wystarczy, wracam do ciepła, nara. Nie nie nie – po tych pięciu minutach jesteś tak zahipnotyzowany kolorami na niebie, że nie w głowie ci wracanie do ciepła. A możecie mi wierzyć, że stanie przez pół godziny/godzinę/dwie w -15 stopniach i śniegu po kolana to nie lada wyzwanie. Każda para skarpetek, rękawiczek i każda dodatkowa bluza jest na wagę złota.

Jednocześnie warto podkreślić, że to mit, że by zobaczyć zorzę, musi być bardzo zimno. Trafiłam nawet na relację gościa, który twierdził, że udało mu się zobaczyć zorzę w sierpniu; stał i gapił się w niebo w tiszercie i sandałach.

Moja łopatologiczna teoria na temat powstania tego mitu o mrozie i zorzy jest następująca: żeby światła się pojawiły, niebo musi być czyste. A kiedy niebo (szczególnie w zimie) pokryte jest chmurami, temperatura zawsze jest trochę wyższa niż kiedy jest całkowicie bezchmurne. Może stąd wzięło się to mylne przekonanie.


  • Patrz na północ!
To jest jedna z rzeczy niby oczywistych, ale dla totalnego laika (patrz: na przykład mnie) może nie do końca taką być. Będąc na Islandii w 2015 w ogóle nie wpadłam na to, że odwrócenie się w odpowiednim kierunku może być pomocne. Jednak, jak się okazuje, jest – i to bardzo! A co się z tym wiąże… 


  • Nie patrz w górę!
Przynajmniej na początku to raczej zbyt wiele nie da. Im wyższa szerokość geograficzna, tym zorza teoretycznie powinna pojawić się w nieco wyższym punkcie sklepienia, jednak myślę, że większość z Was, czytających ten tekst, wybierze się polować na zorzę do któregoś z krajów skandynawskich, a nie na biegun północny.

Za każdym z trzech razy pojawiła mi się po północnej stronie nieba, trochę nad horyzontem; powiedzmy, że tak na wysokości wzroku. W górę rozrosła się dopiero po jakimś czasie.

(czwarty raz był z samolotu, więc ciężko mi tu określić kierunek, bo świeciła totalnie pod nami)


  • Znajdź ciemne miejsce!
Im dalej od świateł tym lepiej. Tu działa dokładnie ta sama zasada co przy wybieraniu miejsca do obserwowania gwiazd. Im dalej od miasta, tym większa szansa na ciemne niebo, a to właśnie ono jest w tym momencie twoim największym sprzymierzeńcem.


  • Bądź cierpliwy!
To nie jest tak, że mija godzina 11 i niebo robi się zielone. To nie jest też tak, że nagle zorza zacznie tańczyć nad tobą jak szalona. To może trochę potrwać – może być najpierw szaro, nijako i nawet trochę nudno. Ale daj temu czas! Przy odrobinie szczęścia trafisz na piękny spektakl. Ale tak na wszelki wypadek…


  • Zabierz ze sobą przyjaciół!
Wyznaję zasadę, że im więcej tym weselej. Co więcej, powiem szczerze, że gdybym miała sama siedzieć na tym ciemnym zadupiu w polu, śniegu i mrozie i gapić się w niebo, po dwudziestu minutach zaczęłoby mi się nudzić. Dzięki doborowemu towarzystwu czas się wcale nie dłużył – graliśmy sobie w karty, gadaliśmy o głupotach, a w międzyczasie na zmianę wychodziliśmy z samochodu na zewnątrz skontrolować niebo.

A już w ogóle idealnie jest, jeśli twój przyjaciel potrafi robić zdjęcia!



Wcielając w życie wszystkie powyższe wskazówki naprawdę zwiększysz swoje szanse na zobaczenie zorzy. Jakkolwiek to zabrzmi, tu jednocześnie nie ma zbyt wielkiej filozofii, ale zarazem nie jest to tak znowu dziecinnie proste. Nie ma gotowego, w stu procentach sprawdzonego przepisu, który zawsze daje oczekiwane rezultaty. Wojciech Mann w Trójkowej prognozie pogody, którą swego czasu zapowiadał w każdy piątek o 7 rano, zwykł mówić: Pogoda jest jaka jest. Albo będzie padać, albo nie będzie padać. Z zorzą jest dokładnie tak samo – albo się pojawi, albo nie. Ewentualnie pojawi się, ale będzie wyglądać jak chmura, jednak jak wspomniałam wyżej, jest sposób, żeby ją w takim przypadku zdiagnozować.


Jak to tak właściwie wygląda?

Zanim zobaczyłam zorzę, zastanawiałam się wiele razy jak to się odbywa. Czy pojawia się nagle i niespodziewanie, czy stopniowo i powoli, czy rusza się szybko, czy raczej na tyle wolno, że zmiany jej przemieszczenia są niemal niezauważalne gołym okiem. No i w końcu: czy to naprawdę taki big deal? Czy ta cała, rzekomo towarzysząca temu zjawisku magia, jest naprawdę wyczuwalna? Może wszyscy robimy z igły widły i tak naprawdę to nie ma szału?

Nauczyłam się jakiś czas temu robić na bieżąco notatki, kiedy spotyka mnie coś ciekawego, interesującego, dziwnego, przerażającego czy po prostu miłego i pięknego. Znalazłam taką jedną napisaną w nocy z 27 na 28 listopada zeszłego roku; pierwszej nocy po przylocie na Islandię. Myślę, że ona najlepiej odda to, co miałam w głowie, kiedy światła pojawiły się na niebie.

- Ej dobra, to jak idziemy w kimę, to ja jeszcze idę siku. – Była 23.30 i wcale nie chciało mi się wychodzić z zimnego samochodu na -15 stopni na zewnątrz. Staliśmy pośrodku ciemnego pola, w śniegu. Niebo było czyste jak łza, widać było dosłownie każdą gwiazdę.

- Jakbyś spotkała po drodze jakąś zorzę to daj znać! – usłyszałam w odpowiedzi.
Założyłam kurtkę na trzy bluzy, które miałam już na sobie i wyszłam. A tam…

- EJ CHODŹCIE TU!!!

Dopiero się pojawiła; była jeszcze względnie blada i nieśmiała. „Co jak co, ale z widokiem na zorzę to jeszcze nigdy nie sikałam” – pomyślałam sobie, trzęsąc się z zimna. I żadne z nas nie wiedziało wtedy, że najlepsze jeszcze przed nami.

W życiu nie widziałam czegoś tak pięknego. Przez kolejną godzinę światła tańczyły po całym niebie – od samego horyzontu po jego czubek. Z zimna nie czuliśmy już stóp ani dłoni, Jesse leżąc na dachu samochodu robił zdjęcia, a my stałyśmy bez słowa gapiąc się w górę. Czułam tylko co chwilę łzy na policzkach – sama już nie wiem czy to z zimna, czy ze szczęścia.

Zorza z 2015 była bardzo stabilna. Bardziej w formie smugi, przemieszczała się znikomo i niemal niezauważalnie. Zniknęła po jakichś dziesięciu minutach.

Ta sprzed półtora miesiąca była… ŁAŁ. Naprawdę nie spodziewałam się, że zobaczę kiedykolwiek coś takiego. Kiedy wyszłam z samochodu, nad horyzontem rozciągnięta była dłuuuuuuuuga, bladozielona smuga. Z każdą sekundą nabierała mocniejszego koloru, później zaczęła się delikatnie przemieszczać i jakby rozdzielać; nie umiem tego nawet do końca wytłumaczyć. Jednak po godzinie takich podchodów uderzyła z całą siłą! Pojawiło się mocniejsze epicentrum (jeśli mogę to tak określić), a od niego mnóstwo odnóg, które tańczyły tak szybko i intensywnie, że w zasadzie mieliśmy pełną dowolność jeśli chodzi o kierunek patrzenia – zenit, prawo, lewo, na wprost… Wszędzie było tak samo pięknie. Ku mojej uciesze, miejscami połyskiwała na bladoróżowo.

Jakkolwiek dziwacznie to zabrzmi, zorza skojarzyła mi się odrobinę z wizualizacją wiatru. Szczególnie ta tańcząca – falowała na niebie jak bardzo lekki materiał na dosyć mocnym wietrze.
Ten spektakl oglądaliśmy przez niemal dwie godziny.


Zastanawiając się nad tym w możliwe logiczny sposób, nie jestem w stanie powiedzieć co takiego jest w zorzy, że gdy zobaczy się ją raz, czuje się niedosyt. Za każdym razem, gdy zatrzymywaliśmy się na noc i patrzyliśmy w niebo, prowadziłam sama ze sobą w myślach dyskusje na temat tego, czy na ludziach mieszkających blisko koła podbiegunowego, gdzie zorza występuje często i gęsto, nadal robi ona wrażenie. Ciężko mi uwierzyć, że mogłaby nie robić, ale może właśnie tak jest? Nie mam pojęcia. Na mnie robi ogromne. Uważam, że miałam okazję zobaczyć w życiu naprawdę mnóstwo pięknych miejsc, miast, gór, szlaków, plaż, spadających gwiazd, wschodów i zachodów słońca, jezior, lasów, panoram. Tysiące razy w takich miejscach i sytuacjach myślałam sobie: kurczę, Magda, jakie ty masz szczęście, że jesteś tu i teraz, że widzisz, że doświadczasz dokładnie tego! I robiąc krótki rachunek sumienia z ostatnich kilku lat, myślę, że mogę wyodrębnić trzy szczególne noce, kiedy czułam wszechogarniające szczęście i absolutną jedność z naturą.

Pierwsza to 2015, sierpień, autostopowa podróż po Włoszech. Namiot rozbity nad Lago Maggiore, dookoła Alpy. To był czas największej tego roku aktywności Perseidów, a my – ja i Aga – miałyśmy szczęście trafić na absolutnie bezchmurne, za to gęsto usiane gwiazdami niebo. Było całkowicie ciemno i po pierwszej porządniejszej od paru dni kolacji usiadłyśmy na najbardziej wysuniętych w stronę wody skałach z butelką najtańszego wina z Tesco. Spędziłyśmy tak wiele godzin, rozmawiając i próbując liczyć spadające gwiazdy, jednak po dziesiątej nam się to znudziło (liczenie, bo na pewno nie patrzenie na nie!). Było przepięknie; nawet mimo gryzących jak szalone komarów.

Druga to 2016, sierpień, Workaway w Grecji. Wybraliśmy się w piątkę – trzy Polki i dwójka Kolumbijczyków – na weekend w okolice Kalamaty. Znaleźliśmy całkiem fajną, jednak nieco tłoczną plażę, więc postanowiliśmy poszukać jakiegoś pustego zakątka nieopodal. Paręset metrów dalej naszym oczom ukazał się niewysoki klif – delikatnie zalesiony, dosłownie kilka metrów od brzegu. Wdrapaliśmy się na niego, rozbiliśmy namiot, przygotowaliśmy miejsce na ognisko, ja rozwiesiłam mój hamak między dwoma drzewami rosnącymi nad samiuteńką skarpą; można było dosłownie odpychać się od brzegu nogami. Spędziliśmy tam przemiły, leniwy dzień, grając w karty i słuchając muzyki. Kiedy zaszło słońce i plaża się wyludniła, rozpaliliśmy ognisko, zrobiliśmy kolację, po czym zostawiliśmy cały dobytek na klifie i z kocem pod pachą ruszyliśmy na zwiady jeszcze kawałek dalej. Za dużymi skałami znaleźliśmy świetne miejsce, gdzie postanowiliśmy zrobić nasz punkt obserwacyjny. O ironio, na tę noc (ponownie) przypadała największa tego roku aktywność Perseidów. Położyliśmy się wszyscy obok siebie na kocu i w absolutnej ciszy patrzyliśmy w gwiazdy. A gdy nam się znudziło, wróciliśmy do naszego dzikiego obozu; dziewczyny postanowiły spać na dole, na plaży, Ivan z Nathalią poszli do namiotu, a ja zgarnęłam mój śpiwór i ulokowałam się na hamaku. Wiatr mnie delikatnie utulił do snu (modliłam się tylko, żeby w nocy nie rąbnąć z tego hamaka w dół, bo skały pode mną były dosyć ostre); nawet się nie zorientowałam kiedy zasnęłam. Poranek był tak samo piękny – obudziliśmy się o świcie i mieliśmy całą plażę tylko dla siebie.

Trzecia to 2017, ta między 27 a 28 listopada. Islandia, zadupie w pobliżu Borgarnes i niebo w kolorach, o których nie miałam pojęcia, że istnieją.

Jest takie lapońskie przysłowie, które mówi, że kto choć raz w życiu zobaczy zorzę, ten do końca swoich dni będzie szczęśliwy. Nie pamiętam co prawda za bardzo czasów, kiedy szczęśliwa nie byłam (mówię oczywiście w tym przypadku o tym permanentnym poczuciu szczęścia, bo weltzschmerz to normalna rzecz, która uderza po każdym powrocie z wyjazdu czy jak ktoś zje z rana mój jogurt, który sobie zostawiłam na śniadanie), ale miło jest mi ze świadomością, że teraz już nigdy nie może być źle!


Uważajcie jednak na siebie: apetyt rośnie w miarę jedzenia! Mój kolejny cel to czerwona zorza – podobno pojawia się średnio raz na dziesięć lat. Kto wie… :)


Wszystkie zdjęcia są autorstwa Jessego.

4 komentarze:

  1. Marzy mi się aby zobaczyć zorzę. W tym roku prawdopodobnie nie uda mi się na nią zapolować, ale mam nadzieję ze 2019 będzie mój :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też mam w planach zapolować na zorzę! Oby w następnym sezonie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mitem się okazało, że niby "zorza znika" i "2017 to ostatni moment, żeby ją zobaczyć" - na szczęście! Więc powodzeeeenia! :)

      Usuń