Nawet nie wiem od czego zacząć. Od dłuższego czasu miałam w
głowie pomysł na ten tekst; tekst podsumowujący ostatnie pół roku mojego życia.
Pół roku, podczas którego poznałam wspaniałych ludzi, odwiedziłam wiele
pięknych, nowych miejsc, zakochałam się w mieście, które czuję, że mogłoby stać
się moim domem na dłużej. Chciałabym to wszystko opisać i opowiedzieć wszystkim
po raz enty, ale chyba nie potrafię. A może nawet nie do końca chcę. Zresztą,
nawet gdybym bardzo się postarała, jak przelać na papier emocje, wspomnienia i
przyjaźnie zgromadzone podczas kilku miesięcy w taki sposób, żeby odbiorca
poczuł je z taką samą mocą jak ja? Nie da się. Po prostu się nie da.
Nie chcę, żeby brzmiało to pompatycznie. Tak szczerze
mówiąc, czasami w ogóle zastanawiam się po co cokolwiek piszę. Obiektywnie
patrząc, moje podróże nie są dalekie i niesamowite. Nie robię niczego wyjątkowego,
a to, że zdecydowaną większość wyjazdów odbywam autostopem, przestaje być czymś
niezwykłym. Robi to coraz więcej osób, tak samo jak coraz więcej zaczyna czuć
potrzebę dzielenia się swoimi opowieściami w Internecie. Nie jestem w tym
przecież specjalnie wyjątkowa i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. A to, że
najczęściej mam dziwne szczęście do napotkanych ludzi i abstrakcyjnych sytuacji…
Cóż, zdarza się. Nie tylko mi.
Nie łudzę się, że swoją paplaniną zmienię czyjeś życie i
będę miała wpływ na cudze decyzje. Bawię się w to wszystko dlatego, że sprawia
mi to niesamowitą frajdę. A gdy dostaję później wiadomość o treści: Chcę ci podziękować, bo dzięki tobie
odważyłem/am się wybrać w pierwszą podróż autostopem/wyjechać w
nieznane/zaryzykować, jest mi strasznie, strasznie miło. Że może ktoś
jednak od czasu do czasu czuje się choć trochę zmotywowany i odważony.
Nie jestem pierwszą, ani tym bardziej ostatnią osobą, która olała wszystko i wyjechała w Bieszczady –
tak bym chciała napisać, ale z Bieszczad przecież jestem, więc trochę głupio by
wyszło. Poznałam w życiu wiele osób, które robiły bardziej hardkorowe rzeczy
niż rok przerwy między studiami i wyjazd do obcego kraju, nie mając tam
niczego. I żyją. I mają się dobrze, i wszystko ułożyło im się najlepiej jak
mogło.
Przed wyjazdem cykałam się jak szalona. Przecież wszystko
miało być nowe, z daleka od rodziny, przyjaciół, bezpiecznej przystani, którą
był dom. Z tyłu głowy wciąż miałam myśl: czy to aby na pewno dobra decyzja? Czy
nie będę żałować? Może lepiej byłoby iść na te studia, jak wszyscy, i nie
komplikować sobie życia? Nawet pisząc wtedy, niemal miesiąc przed wyjazdem, że
przecież nie muszę mieć planu na życie już teraz, nie byłam ich do końca pewna.
Inaczej – wierzyłam, a nawet wiedziałam, że to co piszę jest prawdą, jednak
czułam obawę. Po prostu.
Liczyłam na to, że dając sobie możliwość wyjazdu i zmiany
otoczenia, trochę poukłada mi się w głowie. Że po pierwszym miesiącu albo będę
pewna, że tak, chcę kontynuować edukację w kierunku, w którym ją zaczęłam, albo
nowy plan na życie spadnie na mnie jak grom z jasnego nieba. Jak bardzo się
myliłam! Po pierwszym miesiącu miałam maksymalną sieczkę w głowie. A później
wcale nie było lepiej.
Z całych sił zazdroszczę osobom, które od wczesnych lat wiedzą,
co chcą robić w życiu. I mam tu na myśli stricte zawodową ścieżkę – hej Wy,
przyszli lekarze, prawnicy, nauczyciele, artyści! Strasznie Wam zazdroszczę,
wiecie? Świadomość siebie i czucie powołania do czegoś musi być rzeczą, która
bardzo ułatwia życie.
Ja wiem tylko tyle, że nie chcę stać bezczynnie. Chcę
odkrywać świat i poznawać ludzi, chcę pomieszkać jeszcze w kilku miejscach na
ziemi zanim znajdę to, w którym będę potrafiła przystanąć, rozejrzeć się i
powiedzieć: tu chcę zostać na kolejne 30
lat. Chcę pisać o głupotach, a czasem i o rzeczach trochę poważniejszych;
chcę móc dać upust kreatywności, która czasami kotłuje się we mnie jak szalona.
Chcę nauczyć się dobrze grać na ukulele, chcę nauczyć się jeszcze jakiegoś
języka (bądź dwóch) w stopniu co najmniej tak dobrym, w jakim znam angielski.
Chcę robić coś z niczego. A później chcę mieć z tego satysfakcję.
Nie chcę być przykuta do jednego miejsca. Nie chcę zawężać swoich
horyzontów myślowych. Nie chcę być nietolerancyjna, narzekająca, zmęczona
codziennością. Nie chcę bać się obcych ludzi i nieznanych miejsc. Nie chcę
nienawidzić swojej pracy. Nie chcę traktować niczego jako przykrą konieczność i
żyć w przekonaniu, że nie mogę tej konieczności zmienić!
Może to właśnie miało być zadanie gap year; może na początku
po prostu źle je interpretowałam. Myślałam, że nagle dostanę olśnienia. Ot,
pstryknięcie palcami i wszystko staje się jasne. Właściwie dopiero niedawno
zdałam sobie sprawę z tego, ile rzeczy stało się dla mnie przed ten czas jasnych,
choć na pierwszy rzut oka wciąż nie mają określonego kształtu i nazwy.
Pierwsze pół roku przerwy było piękne. Na początku ciężkie i
stresujące, ale piękne. Nie lubiłam naszej pracy, ale cieszyłam się, że ją
mamy. Uwielbiałam (i dalej uwielbiam!) naszych współlokatorów i każdego dnia
doceniałam, że trafiłam właśnie na takich ludzi. Nie mogłam szaleć z kasą, ale
wystarczało jej na mniejsze, portugalskie podróże. Zobaczyłam Azory, czego na
pewno nie zrobiłabym mieszkając w Polsce! Poznałam wiele inspirujących historii
znajomych i mniej znajomych mi ludzi. Teraz chętniej rozmawiam z obcymi ludźmi,
którzy zaczepią mnie na przystanku autobusowych. Nie denerwuję się tak stojąc w
długiej kolejce w spożywczaku.; w ogóle mniej przejmuję się stresującymi
sytuacjami. Wreszcie mogę powiedzieć, że lubię
rozmawiać przez telefon po angielsku (warto dodać, że nie przepadałam za tym
nigdy nawet po polsku, a rozmowa w obcym języku była dla mnie okrutnie
stresująca; nawet jeśli przy rozmowie w cztery oczy nie miałam żadnych
problemów).
Nie żałuję. To był piękny czas i wiem, że kolejne pół roku
będzie równie dobre. Poznam nowych, fantastycznych ludzi, odwiedzę nowe miejsca,
zyskam nową perspektywę. Jeszcze nie wiem gdzie wyląduję i co będę robić, ale
powoli przestaję się tego obawiać. Pół roku temu postanowiłam dać sobie czas
dla siebie. Czas, który będę mogła wykorzystać jak chcę i wyciągnąć z niego to,
czego potrzebuję. Póki co poszło całkiem nieźle. Dzisiaj mogę z dumą
powiedzieć, że gap year był jedną z najlepszych decyzji, jakie podjęłam w
życiu.
I jestem więcej niż
pewna, że będzie tylko lepiej.
* tytuł posta jest fragmentem tekstu utworu Piotra Bukartyka - Z tylu chmur
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz