Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przerwa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przerwa. Pokaż wszystkie posty

sobota, 12 sierpnia 2017

[91] ...i może nie wiem czego chcę, ale czego nie chcę wiem!


Nawet nie wiem od czego zacząć. Od dłuższego czasu miałam w głowie pomysł na ten tekst; tekst podsumowujący ostatnie pół roku mojego życia. Pół roku, podczas którego poznałam wspaniałych ludzi, odwiedziłam wiele pięknych, nowych miejsc, zakochałam się w mieście, które czuję, że mogłoby stać się moim domem na dłużej. Chciałabym to wszystko opisać i opowiedzieć wszystkim po raz enty, ale chyba nie potrafię. A może nawet nie do końca chcę. Zresztą, nawet gdybym bardzo się postarała, jak przelać na papier emocje, wspomnienia i przyjaźnie zgromadzone podczas kilku miesięcy w taki sposób, żeby odbiorca poczuł je z taką samą mocą jak ja? Nie da się. Po prostu się nie da.

Nie chcę, żeby brzmiało to pompatycznie. Tak szczerze mówiąc, czasami w ogóle zastanawiam się po co cokolwiek piszę. Obiektywnie patrząc, moje podróże nie są dalekie i niesamowite. Nie robię niczego wyjątkowego, a to, że zdecydowaną większość wyjazdów odbywam autostopem, przestaje być czymś niezwykłym. Robi to coraz więcej osób, tak samo jak coraz więcej zaczyna czuć potrzebę dzielenia się swoimi opowieściami w Internecie. Nie jestem w tym przecież specjalnie wyjątkowa i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. A to, że najczęściej mam dziwne szczęście do napotkanych ludzi i abstrakcyjnych sytuacji… Cóż, zdarza się. Nie tylko mi.

Nie łudzę się, że swoją paplaniną zmienię czyjeś życie i będę miała wpływ na cudze decyzje. Bawię się w to wszystko dlatego, że sprawia mi to niesamowitą frajdę. A gdy dostaję później wiadomość o treści: Chcę ci podziękować, bo dzięki tobie odważyłem/am się wybrać w pierwszą podróż autostopem/wyjechać w nieznane/zaryzykować, jest mi strasznie, strasznie miło. Że może ktoś jednak od czasu do czasu czuje się choć trochę zmotywowany i odważony.

Nie jestem pierwszą, ani tym bardziej ostatnią osobą, która olała wszystko i wyjechała w Bieszczady – tak bym chciała napisać, ale z Bieszczad przecież jestem, więc trochę głupio by wyszło. Poznałam w życiu wiele osób, które robiły bardziej hardkorowe rzeczy niż rok przerwy między studiami i wyjazd do obcego kraju, nie mając tam niczego. I żyją. I mają się dobrze, i wszystko ułożyło im się najlepiej jak mogło.

Przed wyjazdem cykałam się jak szalona. Przecież wszystko miało być nowe, z daleka od rodziny, przyjaciół, bezpiecznej przystani, którą był dom. Z tyłu głowy wciąż miałam myśl: czy to aby na pewno dobra decyzja? Czy nie będę żałować? Może lepiej byłoby iść na te studia, jak wszyscy, i nie komplikować sobie życia? Nawet pisząc wtedy, niemal miesiąc przed wyjazdem, że przecież nie muszę mieć planu na życie już teraz, nie byłam ich do końca pewna. Inaczej – wierzyłam, a nawet wiedziałam, że to co piszę jest prawdą, jednak czułam obawę. Po prostu.

Liczyłam na to, że dając sobie możliwość wyjazdu i zmiany otoczenia, trochę poukłada mi się w głowie. Że po pierwszym miesiącu albo będę pewna, że tak, chcę kontynuować edukację w kierunku, w którym ją zaczęłam, albo nowy plan na życie spadnie na mnie jak grom z jasnego nieba. Jak bardzo się myliłam! Po pierwszym miesiącu miałam maksymalną sieczkę w głowie. A później wcale nie było lepiej.

Z całych sił zazdroszczę osobom, które od wczesnych lat wiedzą, co chcą robić w życiu. I mam tu na myśli stricte zawodową ścieżkę – hej Wy, przyszli lekarze, prawnicy, nauczyciele, artyści! Strasznie Wam zazdroszczę, wiecie? Świadomość siebie i czucie powołania do czegoś musi być rzeczą, która bardzo ułatwia życie.


Ja wiem tylko tyle, że nie chcę stać bezczynnie. Chcę odkrywać świat i poznawać ludzi, chcę pomieszkać jeszcze w kilku miejscach na ziemi zanim znajdę to, w którym będę potrafiła przystanąć, rozejrzeć się i powiedzieć: tu chcę zostać na kolejne 30 lat. Chcę pisać o głupotach, a czasem i o rzeczach trochę poważniejszych; chcę móc dać upust kreatywności, która czasami kotłuje się we mnie jak szalona. Chcę nauczyć się dobrze grać na ukulele, chcę nauczyć się jeszcze jakiegoś języka (bądź dwóch) w stopniu co najmniej tak dobrym, w jakim znam angielski. Chcę robić coś z niczego. A później chcę mieć z tego satysfakcję.

Nie chcę być przykuta do jednego miejsca. Nie chcę zawężać swoich horyzontów myślowych. Nie chcę być nietolerancyjna, narzekająca, zmęczona codziennością. Nie chcę bać się obcych ludzi i nieznanych miejsc. Nie chcę nienawidzić swojej pracy. Nie chcę traktować niczego jako przykrą konieczność i żyć w przekonaniu, że nie mogę tej konieczności zmienić!

Może to właśnie miało być zadanie gap year; może na początku po prostu źle je interpretowałam. Myślałam, że nagle dostanę olśnienia. Ot, pstryknięcie palcami i wszystko staje się jasne. Właściwie dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, ile rzeczy stało się dla mnie przed ten czas jasnych, choć na pierwszy rzut oka wciąż nie mają określonego kształtu i nazwy.

Pierwsze pół roku przerwy było piękne. Na początku ciężkie i stresujące, ale piękne. Nie lubiłam naszej pracy, ale cieszyłam się, że ją mamy. Uwielbiałam (i dalej uwielbiam!) naszych współlokatorów i każdego dnia doceniałam, że trafiłam właśnie na takich ludzi. Nie mogłam szaleć z kasą, ale wystarczało jej na mniejsze, portugalskie podróże. Zobaczyłam Azory, czego na pewno nie zrobiłabym mieszkając w Polsce! Poznałam wiele inspirujących historii znajomych i mniej znajomych mi ludzi. Teraz chętniej rozmawiam z obcymi ludźmi, którzy zaczepią mnie na przystanku autobusowych. Nie denerwuję się tak stojąc w długiej kolejce w spożywczaku.; w ogóle mniej przejmuję się stresującymi sytuacjami. Wreszcie mogę powiedzieć, że lubię rozmawiać przez telefon po angielsku (warto dodać, że nie przepadałam za tym nigdy nawet po polsku, a rozmowa w obcym języku była dla mnie okrutnie stresująca; nawet jeśli przy rozmowie w cztery oczy nie miałam żadnych problemów).


Nie żałuję. To był piękny czas i wiem, że kolejne pół roku będzie równie dobre. Poznam nowych, fantastycznych ludzi, odwiedzę nowe miejsca, zyskam nową perspektywę. Jeszcze nie wiem gdzie wyląduję i co będę robić, ale powoli przestaję się tego obawiać. Pół roku temu postanowiłam dać sobie czas dla siebie. Czas, który będę mogła wykorzystać jak chcę i wyciągnąć z niego to, czego potrzebuję. Póki co poszło całkiem nieźle. Dzisiaj mogę z dumą powiedzieć, że gap year był jedną z najlepszych decyzji, jakie podjęłam w życiu.

 I jestem więcej niż pewna, że będzie tylko lepiej.


* tytuł posta jest fragmentem tekstu utworu Piotra Bukartyka - Z tylu chmur


środa, 1 lutego 2017

[80] Nie decyduj się na gap year - to najgłupszy pomysł świata!



I don’t think you could go wrong, wherever you pick – skwitował jakiś czas temu moje życiowe dylematy dobry kolega.

W sumie to się cieszę, że jedziesz. Po co mi nieszczęśliwy magister w domu? Jeśli to cię uszczęśliwi, jedź. Bardziej mi zależy na tym, żebyś była szczęśliwa, niż żebyś skończyła studia wtedy co wszyscy – podsumowała moja mama.

You don’t have to be there, babe
You don’t have to be scared, babe
You don’t need a plan of what you wanna do!
– zaśpiewał w jednej z piosenek George Ezra.

Przez 3,5 roku studiów miałam mnóstwo pomysłów. Na samym początku chciałam je skończyć od razu – oba stopnie. Później wymyśliłam sobie rok przerwy między inżynierem a magistrem, ale był to dosyć mglisty plan. Może się obronię, popracuję przez parę miesięcy, mieszkając w akademiku – wiadomo, żeby ciąć koszty. A potem może sobie gdzieś pojadę… Może, może, może. Nie byłam ani trochę zdecydowana. Właściwie po niedługim czasie z niego zrezygnowałam; nawet nie wiem czemu. Chyba zdałam sobie sprawę, że zbyt wiele energii kosztowałoby mnie wdrożenie go w życie.
Kolejnym pomysłem było pójście na pierwszy semestr magisterki i wzięcie urlopu dziekańskiego na rok. Podobno student bez dziekanki to jak żołnierz bez karabinu; żal nie skorzystać z możliwości. Zaczęłam jednak intensywnie myśleć i uznałam, że chyba nie odważyłabym się na ten krok. Przede wszystkim, szkoda byłoby mi zostawić ludzi, z którymi studiowałam. Paradoksalnie, wydawało mi się wtedy, że mniej przeżyłabym stratę robiąc przerwę po inżynierce… Postanowiłam jednak być rozsądna. Żadne przerwy, żadne dziekanki. Skończę studia jak dojrzały, rozgarnięty człowiek. I tej myśli się trzymałam. Przynajmniej przez jakiś czas.

Coś we mnie pękło podczas zeszłorocznego pobytu na Workaway w Grecji. Szczególnie przemówiły do mnie dwie historie.

T., Amerykanka. Była śpiewaczka operowa obdarzona pięknym, czystym sopranem. Lat 29. Po dziesięciu latach pracy w operze stwierdziła, że nie ma ochoty bawić się jeszcze w dorosłe życie. Rzuciła pracę, wzięła wszystkie oszczędności z konta i kupiła bilet w jedną stronę do Europy. Tu po raz pierwszy poznała uroki autostopu, spania na dziko i jedzenia na obiad kanapek z pasztetem.

T., Amerykanka o greckich korzeniach. Kiedy ją poznałam, od kilku tygodni włóczyła się po Europie; od Workaway do Workaway, a jej plan obejmował jeszcze co najmniej kilka następnych miesięcy tułaczki. Pewnego dnia zapytałam dlaczego właściwie zdecydowała się na tę podróż. T. zaplątała się nieco we własnej odpowiedzi, jednak zakończyła ją słowami: No bo wiesz… W pewnym momencie życia zorientowałam się, że właściwie nigdy nie pozwoliłam sobie na gap year. A kiedy jak nie teraz?

Przez ostatnie lata poznałam naprawdę mnóstwo osób. Polaków, obcokrajowców; na Couchsurfingu, podczas podróży. Usłyszałam tysiące historii: zarówno tych od kierowców, z którymi miałam przyjemność jechać stopem, jak i od couchsurferów czy całkowicie przypadkowo spotkanych ludzi. Wiele z tych historii zaczynało się od słów Potrzebowałem/am zmiany, więc wyjechałem/am za granicę. Żadna nigdy nie skończyła się słowem żałuję.

Po powrocie do Polski podjęłam decyzję. Wracam do planu, jakim była przerwa po obronieniu inżyniera.

Możecie mi wierzyć, że przez te pół roku, do czasu obrony, nasłuchałam się tyle złotych rad, że wystarczy mi na najbliższe lata. Że to głupi pomysł; że na pewno nie wrócę na tę zakichaną magisterkę; że lepiej rekrutować się teraz i wziąć za pół roku dziekankę; że najlepiej w ogóle skończyć studia, a potem mogę sobie wyjeżdżać gdzie chcę. Że nie zdaję sobie sprawy co na siebie biorę; że wyprowadzka to nie hop-siup; że nowe miejsce, szukanie mieszkania i pracy to nie na moje nerwy; że szkoda zachodu.

Ale też że zazdroszczę, że podziwiam, że też bym tak chciał, ale brak mi odwagi.

Nie chcę czekać, aż skończę studia. Wtedy usłyszę: zwariowałaś? Wyjechać? Po co? Szukaj pracy, póki jesteś ze wszystkim na bieżąco, zdobądź doświadczenie, wtedy wyjeżdżaj. A później usłyszę: zwariowałaś? Masz dobrą pracę, od czego chcesz robić sobie przerwę? Zakładaj rodzinę. I tak dalej, dalej, dalej. A mi się zwyczajnie nie chce tego słuchać. Tak samo jak nie mam ochoty żałować za rok, że miałam idealną okazję i sprzyjający czas na zmianę, ale nie wykorzystałam szansy, bo posłuchałam kogoś, kto po prostu ma inne marzenia niż ja.

[W tym momencie tekst może stać się nieco bardziej chaotyczny, gdyż kilka minut temu kliknęłam KUPUJĘ]

Decyzja zapadła. Wyjeżdżamy – razem z Zuzą. Całe szczęście, bo bardziej niż problemów z ogarnięciem mieszkania i pracy (których przecież nie będzie, no ej!) boję się tego, że będę cholernie tęsknić, za wszystkimi. A będę na pewno; obie będziemy.

Po co w takim razie w ogóle wychodzić z tej strefy komfortu? W Polsce mamy gdzie mieszkać, co jeść, mamy blisko rodzinę, przyjaciół, niczego nam nie brakuje. Może właśnie to jest powód. Chcę rzucić się na głęboką wodę i spróbować życia w miejscu, gdzie nie mam wszystkiego pod ręką; w kraju, którego języka nie znam (a to przecież fantastyczna okazja, żeby się go nauczyć!), gdzie nie znam nikogo. Ba! – gdzie nigdy nie byłam. I to też jest jeden z powodów, dla których chcę wyjechać. Wybrałyśmy kraj, do którego chciałam pojechać od dobrych paru lat, ale zawsze było nie po drodze. Za daleko, by pojechać tam na tydzień czy dwa, a więcej czasu zwykle nie miałam. Poza tym bilety, a już szczególnie w dwie strony, są zwyczajnie drogie. Dlatego na zwiedzenie tego miejsca dajemy sobie teraz nieco więcej czasu – co najmniej pół roku.

Może to wszystko wygląda tak kolorowo tylko w mojej wyobraźni. Może będę tęsknić bardziej niż mi się wydaje, może okaże się, że stać mnie tylko na jedzenie gruzu i wrócę do domu po miesiącu, z podkulonym ogonem. Ale nie dowiem się, póki nie spróbuję. Nie takie rzeczy ludzie robili; nie jest to ostatecznie nic wyjątkowego, nawet mimo faktu, że piję właśnie trzecią melisę, żeby uspokoić trochę to szaleńczo bijące serce i trzęsące się ręce. Mały krok dla ludzkości, ale wielki krok dla mnie. 

Trzymajcie kciuki, żeby był krokiem na dobrej, nieodkrytej jeszcze drodze.

Kości zostały rzucone. Bilety w jedną stronę zostały kupione. 

Następny post z naszego nowego domu w Lizbonie.


Do usłyszenia!