Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gap year. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gap year. Pokaż wszystkie posty

sobota, 12 sierpnia 2017

[91] ...i może nie wiem czego chcę, ale czego nie chcę wiem!


Nawet nie wiem od czego zacząć. Od dłuższego czasu miałam w głowie pomysł na ten tekst; tekst podsumowujący ostatnie pół roku mojego życia. Pół roku, podczas którego poznałam wspaniałych ludzi, odwiedziłam wiele pięknych, nowych miejsc, zakochałam się w mieście, które czuję, że mogłoby stać się moim domem na dłużej. Chciałabym to wszystko opisać i opowiedzieć wszystkim po raz enty, ale chyba nie potrafię. A może nawet nie do końca chcę. Zresztą, nawet gdybym bardzo się postarała, jak przelać na papier emocje, wspomnienia i przyjaźnie zgromadzone podczas kilku miesięcy w taki sposób, żeby odbiorca poczuł je z taką samą mocą jak ja? Nie da się. Po prostu się nie da.

Nie chcę, żeby brzmiało to pompatycznie. Tak szczerze mówiąc, czasami w ogóle zastanawiam się po co cokolwiek piszę. Obiektywnie patrząc, moje podróże nie są dalekie i niesamowite. Nie robię niczego wyjątkowego, a to, że zdecydowaną większość wyjazdów odbywam autostopem, przestaje być czymś niezwykłym. Robi to coraz więcej osób, tak samo jak coraz więcej zaczyna czuć potrzebę dzielenia się swoimi opowieściami w Internecie. Nie jestem w tym przecież specjalnie wyjątkowa i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. A to, że najczęściej mam dziwne szczęście do napotkanych ludzi i abstrakcyjnych sytuacji… Cóż, zdarza się. Nie tylko mi.

Nie łudzę się, że swoją paplaniną zmienię czyjeś życie i będę miała wpływ na cudze decyzje. Bawię się w to wszystko dlatego, że sprawia mi to niesamowitą frajdę. A gdy dostaję później wiadomość o treści: Chcę ci podziękować, bo dzięki tobie odważyłem/am się wybrać w pierwszą podróż autostopem/wyjechać w nieznane/zaryzykować, jest mi strasznie, strasznie miło. Że może ktoś jednak od czasu do czasu czuje się choć trochę zmotywowany i odważony.

Nie jestem pierwszą, ani tym bardziej ostatnią osobą, która olała wszystko i wyjechała w Bieszczady – tak bym chciała napisać, ale z Bieszczad przecież jestem, więc trochę głupio by wyszło. Poznałam w życiu wiele osób, które robiły bardziej hardkorowe rzeczy niż rok przerwy między studiami i wyjazd do obcego kraju, nie mając tam niczego. I żyją. I mają się dobrze, i wszystko ułożyło im się najlepiej jak mogło.

Przed wyjazdem cykałam się jak szalona. Przecież wszystko miało być nowe, z daleka od rodziny, przyjaciół, bezpiecznej przystani, którą był dom. Z tyłu głowy wciąż miałam myśl: czy to aby na pewno dobra decyzja? Czy nie będę żałować? Może lepiej byłoby iść na te studia, jak wszyscy, i nie komplikować sobie życia? Nawet pisząc wtedy, niemal miesiąc przed wyjazdem, że przecież nie muszę mieć planu na życie już teraz, nie byłam ich do końca pewna. Inaczej – wierzyłam, a nawet wiedziałam, że to co piszę jest prawdą, jednak czułam obawę. Po prostu.

Liczyłam na to, że dając sobie możliwość wyjazdu i zmiany otoczenia, trochę poukłada mi się w głowie. Że po pierwszym miesiącu albo będę pewna, że tak, chcę kontynuować edukację w kierunku, w którym ją zaczęłam, albo nowy plan na życie spadnie na mnie jak grom z jasnego nieba. Jak bardzo się myliłam! Po pierwszym miesiącu miałam maksymalną sieczkę w głowie. A później wcale nie było lepiej.

Z całych sił zazdroszczę osobom, które od wczesnych lat wiedzą, co chcą robić w życiu. I mam tu na myśli stricte zawodową ścieżkę – hej Wy, przyszli lekarze, prawnicy, nauczyciele, artyści! Strasznie Wam zazdroszczę, wiecie? Świadomość siebie i czucie powołania do czegoś musi być rzeczą, która bardzo ułatwia życie.


Ja wiem tylko tyle, że nie chcę stać bezczynnie. Chcę odkrywać świat i poznawać ludzi, chcę pomieszkać jeszcze w kilku miejscach na ziemi zanim znajdę to, w którym będę potrafiła przystanąć, rozejrzeć się i powiedzieć: tu chcę zostać na kolejne 30 lat. Chcę pisać o głupotach, a czasem i o rzeczach trochę poważniejszych; chcę móc dać upust kreatywności, która czasami kotłuje się we mnie jak szalona. Chcę nauczyć się dobrze grać na ukulele, chcę nauczyć się jeszcze jakiegoś języka (bądź dwóch) w stopniu co najmniej tak dobrym, w jakim znam angielski. Chcę robić coś z niczego. A później chcę mieć z tego satysfakcję.

Nie chcę być przykuta do jednego miejsca. Nie chcę zawężać swoich horyzontów myślowych. Nie chcę być nietolerancyjna, narzekająca, zmęczona codziennością. Nie chcę bać się obcych ludzi i nieznanych miejsc. Nie chcę nienawidzić swojej pracy. Nie chcę traktować niczego jako przykrą konieczność i żyć w przekonaniu, że nie mogę tej konieczności zmienić!

Może to właśnie miało być zadanie gap year; może na początku po prostu źle je interpretowałam. Myślałam, że nagle dostanę olśnienia. Ot, pstryknięcie palcami i wszystko staje się jasne. Właściwie dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, ile rzeczy stało się dla mnie przed ten czas jasnych, choć na pierwszy rzut oka wciąż nie mają określonego kształtu i nazwy.

Pierwsze pół roku przerwy było piękne. Na początku ciężkie i stresujące, ale piękne. Nie lubiłam naszej pracy, ale cieszyłam się, że ją mamy. Uwielbiałam (i dalej uwielbiam!) naszych współlokatorów i każdego dnia doceniałam, że trafiłam właśnie na takich ludzi. Nie mogłam szaleć z kasą, ale wystarczało jej na mniejsze, portugalskie podróże. Zobaczyłam Azory, czego na pewno nie zrobiłabym mieszkając w Polsce! Poznałam wiele inspirujących historii znajomych i mniej znajomych mi ludzi. Teraz chętniej rozmawiam z obcymi ludźmi, którzy zaczepią mnie na przystanku autobusowych. Nie denerwuję się tak stojąc w długiej kolejce w spożywczaku.; w ogóle mniej przejmuję się stresującymi sytuacjami. Wreszcie mogę powiedzieć, że lubię rozmawiać przez telefon po angielsku (warto dodać, że nie przepadałam za tym nigdy nawet po polsku, a rozmowa w obcym języku była dla mnie okrutnie stresująca; nawet jeśli przy rozmowie w cztery oczy nie miałam żadnych problemów).


Nie żałuję. To był piękny czas i wiem, że kolejne pół roku będzie równie dobre. Poznam nowych, fantastycznych ludzi, odwiedzę nowe miejsca, zyskam nową perspektywę. Jeszcze nie wiem gdzie wyląduję i co będę robić, ale powoli przestaję się tego obawiać. Pół roku temu postanowiłam dać sobie czas dla siebie. Czas, który będę mogła wykorzystać jak chcę i wyciągnąć z niego to, czego potrzebuję. Póki co poszło całkiem nieźle. Dzisiaj mogę z dumą powiedzieć, że gap year był jedną z najlepszych decyzji, jakie podjęłam w życiu.

 I jestem więcej niż pewna, że będzie tylko lepiej.


* tytuł posta jest fragmentem tekstu utworu Piotra Bukartyka - Z tylu chmur


czwartek, 9 marca 2017

[83] Jak zorganizować gap year? - praktyczne wskazówki


Chociaż decyzja o wyprowadzce zapadła jeszcze w wakacje, na wcielenie planu w życie wcale nie miałyśmy aż tak dużo czasu. Głównym celem na ostatni semestr studiów było pisanie pracy inżynierskiej i to na tym byłyśmy skupione. Osobiście przysiadłam porządniej nad kwestiami dotyczącymi wyjazdu dopiero na tydzień przed obroną; dla sportu (i żeby przypadkiem za dużo się nie uczyć) przeglądałam Internet w poszukiwaniu natchnienia – począwszy od miejsca, do którego chcemy wyjechać (nie nie, wcale nie wiedziałyśmy od samego początku, że to będzie Portugalia; powiedziałabym nawet, że w mojej głowie przez dłuuuuugi, dłuuuuuuuuuuugi czas królował zgoła inny kierunek – całkowicie przeciwny), poprzez dziwaczne poradniki w stylu Dziesięć protipów jak przeprowadzić się za granicę i nie zbankrutować. W jedynym z takich właśnie artykułów znalazłam bardzo mądre zdanie: Czas to twój przyjaciel. Im więcej masz go na ogarnięcie wyjazdu, tym lepiej dla ciebie. Idealnie, jeśli jest to przynajmniej 6 miesięcy (lub więcej). Spojrzałam na kalendarz; był mniej więcej 20 stycznia. Wyjechać chciałyśmy maksymalnie na początku marca. No cóż… Jedno zmartwienie z głowy, przynajmniej nie będzie zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad bzdurnymi rzeczami – pomyślałam.

Z (już teraz) doświadczenia powiem: da się. Wszystko da się ogarnąć w czasie o wiele krótszym, niż mogłoby nam się wydawać. I to wcale nie tak, że dużo czasu nam sprzyja, a jego brak szkodzi. Powiedziałabym nawet, że czasami jest odwrotnie – my nie miałyśmy zbyt wiele czasu na przemyślenie kierunku, na zastanawianie się, czy kupić te bilety w jedną stronę czy nie. Pojawił się pomysł; ok, sprawdzamy; wydaje się spoko;  patrzymy na bilety; są; kupujemy. To wszystko wydarzyło się na przestrzeni kilku dni.

Pewnie gdyby czasu było więcej, przejrzałybyśmy dokładnie wszystkie znalezione w sieci rankingi w stylu Porównanie kosztów życia do średnich zarobków i, kierując się rozsądkiem i logiką, wybrałybyśmy miejsce, do którego najbardziej opłaciłoby się nam pojechać. Jeśli więc zarobki są czynnikiem, na którym zależy Ci najbardziej – proponuję zarezerwowanie dłuższego czasu niż miesiąc na rozpatrzenie wszelkich logistycznych kwestii.


Mieszkanie

Był to jeden z dwóch czynników, które spędzały nam sen z powiek. Rzecz, którą musiałyśmy ogarnąć – najlepiej w znośnym standardzie i dobrej (czytaj: niskiej) cenie. O ile na przykład na kurs językowy (o tym niżej) nie było mi w takim stopniu szkoda pieniędzy, bo wiedziałam, że to wydatek jednorazowy, tak jeśli chodzi o mieszkanie, zależało mi na czymś relatywnie tanim. Właśnie dlatego, że za czynsz trzeba płacić regularnie i bardzo nie chciałam wkopać się w mieszkanie, którego koszty mnie przerosną i z miesiąca na miesiąc będę zaciskać pasa, żeby nie skończyć jedząc pięć razy dziennie chleb z pasztetem.

Jak wiadomo, aktualnie najwięcej ofert związanych z czymkolwiek pojawia się nie gdzie indziej, jak na Fejsbuku. Najwygodniejszą opcją wydało mi się znalezienie grup dotyczących wynajmu mieszkań i pokoi w Lizbonie i śledzenie pojawiających się postów, a w międzyczasie napisanie ogłoszenia, że szukamy dwuosobowego pokoju bądź ludzi, którzy chcieliby poszukać razem z nami mieszkania. Tym sposobem trafiłyśmy na trzy osoby: Holenderkę, Francuza i Niemca. Szybko ustaliliśmy, że będziemy wspólnie przeglądać ogłoszenia. I właśnie wtedy, zupełnym przypadkiem, natrafiłam na ogłoszenie pewnej Węgierki, która miała to wynajęcia cztery pokoje w 8-osobowym mieszkaniu. Idealnie dla nas! Niestety, w międzyczasie wyszły pewne komplikacje, ostatecznie w mieszkaniu zostały tylko dwa wolne pokoje, do których wskoczyłyśmy my oraz Niemiec.
Inną (i pewnie niekiedy o wiele wygodniejszą) opcją szukania mieszkania zagranicą są agencje. W Portugalii prym wiedzie Uniplaces. Przeglądałyśmy również ich oferty, jednak prowizje były często bardzo wysokie – do 150 euro! Mieszkanie, na które trafiłyśmy, również okazało się być z agencji, jednak ich prowizja była o wiele tańsza (90 euro za pokój, co po rozłożeniu na dwie osoby jest kwotą do przeżycia), a warunki przyjemniejsze (przez warunki mam na myśli np. przyzwolenie na nocowanie gości, co w Uniplaces było raczej rzadkością). Tym sposobem zyskałyśmy niewielki, ale ładny, dwuosobowy pokój (z balkonem!), w przystępnej cenie, świetnej lokalizacji i z międzynarodowym towarzystwem.

Praktyczne wskazówki

Mój największy protip jest następujący: na początku zrób porządne rozeznanie. Porusz znajomości – może akurat siostra wujka psa sąsiada twojego znajomego z podstawówki wyjechała kiedyś na Erasmusa do kraju, który cię interesuje i może opowiedzieć ci trochę o tym, na co zwracać uwagę przy szukaniu lokum. Ja na przykład byłam zaskoczona tym, jak wiele znajomych miało kiedyś w życiu do czynienia z mieszkaniem w Lizbonie! Wypytałam więc na co patrzeć, na co się nie pisać, przyjmowałam wszystkie rady. Tym sposobem dowiedziałam się, że:

- szukając mieszkania / pokoju w Portugalii bezwzględnie powinnam zwracać uwagę tylko na te, które w cenę czynszu mają wliczone rachunki. Choć przy innych ofertach jest zwykle podkreślone, że media nie będą wynosić więcej niż 30-40 € miesięcznie, wystarczy, by zdarzyło się kilka chłodniejszych dni z podkręconym grzejnikiem czy dwa dłuższe prysznice, by się sfrajerować i za rachunki zapłacić fortunę.

- powinnam szukać kwatery w pobliżu stacji metra. Autobusy i tramwaje często jeżdżą jak chcą, a metro nigdy nie zawodzi.

Dzięki tej wiedzy nie traciłyśmy czasu na przeglądanie bzdurnych ogłoszeń, bo od razu miałyśmy określone warunki.

Gdzie szukać mieszkania w Portugalii?

Strony na Fejsbuku stronami na fejsbuku, ale jak mam je znaleźć, skoro nie znam języka? – to było na początku moje duże zmartwienie. Rozwiązanie okazało się proste – wystarczy zapytać kogoś co wpisać (po portugalsku) w wyszukiwarkę, żeby otrzymać pożądane rezultaty. Jeśli szukacie więc mieszkania w Portugalii, opcji do wklepania w niebieski portal społecznościowy jest co najmniej kilka:

- Quartos para arrendar em (miasto) / Casas para arrendar em (miasto)

 - grupy Erasmusowe: Erasmus (rok) (miasto) – nie dość, że jest tu zwykle sporo ogłoszeń stricte dotyczących mieszkań, to można łatwo znaleźć współlokatorów i… kupić po taniości drobne rzeczy do wyposażenia mieszkania, które sprzedają wracający do swoich krajów studenci

- Rooms for rent / Flats for rent / Erasmus rooms (flats) for rent – tu odpada przeważnie problem męczenia się z obcym językiem
- w Lizbonie działają jeszcze dwie świetne grupy: Lisbon International Friends i Lisbon International – Accomodation. Nie wiem, czy inne miasta mają coś podobnego (choć przypuszczam, że większe owszem), ale na pewno warto to sprawdzić.

Jeśli chodzi o agencje pomagające znaleźć mieszkanie, przeglądałam tylko Uniplaces, a ostatecznie zdecydowałam się na Erasmus Place Lisbon. Przy korzystaniu z agencji warto wcześniej dowiedzieć się, czy jest możliwość obejrzenia mieszkania przed zapłaceniem prowizji. W Uniplaces niestety takiej opcji nie ma – płacisz, oglądasz mieszkanie i jeśli uznasz, że jednak nie chcesz w nim mieszkać, twoja prowizja przepada bezpowrotnie. O jej zwrot można się ubiegać tylko w momencie, kiedy mieszkanie wygląda inaczej niż na zdjęciach na stronie.

Miałam pisać, że w Erasmus Place nie dość, że prowizja jest niższa, to istnieje możliwość obejrzenia mieszkania przed zapłatą, jednak… Szczerze mówiąc, to nie wiem czy oficjalnie można tak zrobić. Tak jak wspomniałam, nam to mieszkanie trafiło się poprzez ogłoszenie jednej z mieszkających już tam lokatorek. Pokoje poszła obejrzeć dla nas Holenderka, z którą pierwotnie mieliśmy mieszkać, jednak nie jestem pewna, czy wiedział o tym właściciel. Tak czy siak – jak widać, bardziej opłaca się odzywać bezpośrednio do lokatorów niż wynajmującego.

Jest jeszcze jedna grupa, której członkowie na etapie badania terenu bardzo, ale to bardzo mi pomogli. Polacy w Portugalii – przesympatyczna społeczność z sercem na dłoni.


Praca

Drugi największy czynnik, który nas martwił. Tak samo jak w przypadku szukania mieszkania, dużym minusem był fakt, że zmuszone byłyśmy robić to zdalnie. No i kwestia tego nieszczęsnego języka… Nie było tak prosto i kolorowo scrollować sobie Gumtree czy OLX. Tym razem postawiłyśmy na dwa rozwiązania – (ponownie) grupy na Facebooku i wpisywanie w Google Lisbon job offers with English / Polish and English. Czasami jeszcze, kiedy przyszła nam do głowy jakaś większa, międzynarodowa firma, wchodziłyśmy na jej stronę i słałyśmy CV, chciałoby się rzec – całkowicie na pałę, bez względu na to, czy mieli akurat jakieś oferty pracy czy nie.

Od początku postawiłyśmy raczej na poszukiwanie pracy biurowej bądź ciekawego stażu. Bynajmniej nie wynikło to z faktu, że boimy się stać za barem – tę ewentualność zostawiłyśmy sobie jako rozwiązanie awaryjne. Rozchodziło się ponownie o barierę językową. Uznałyśmy, że kiedy już złapiemy jakieś podstawy, będziemy mogły rozglądać się za pracą, w której konieczna jest interakcja w języku portugalskim.

Przydatne grupy i linki

Jeśli chcecie szukać pracy w Portugalii, możecie spróbować szukać na Fejsbuku następujących grup:

- Emprego (miasto)

- Ofertas de emprego (miasto)

- Emprego em (miasto)

bądź próbować z kombinacjami Job offers (miasto) – czasami pojawiają się grupy z ofertami pracy w języku angielskim.

Po wpisywaniu odpowiedniego hasła w wyszukiwarkę wyskakiwało mi wiele stron. Zanim byłam w stanie wyróżnić te sensowne, spędziłam ogromną ilość godzin na przeglądaniu wszystkiego, co wpadło mi w rękę. Ostatecznie za najlepsze strony uznałam:

- LinkedIn – myślę, że większość kojarzy tę stronę. Tworzy się tu coś w stylu CV online, po czym można przebierać w ofertach pracy, które wyświetlają się z uwzględnieniem tego, co wpiszecie w swój profil.

 - EuropeLanguageJobs - zasada podobna jak na LinkedIn, jednak kategorie ofert skupione są głównie na podziale według języków.

 - Glassdoor – ogromna baza ofert, które sortować można według wymaganego języka czy lokalizacji.

W każdym kraju istnieją także agencje pośredniczące w procesie szukania pracy. Warto się rozeznać które z nich oferują darmowe usługi i wysłać do nich CV.


Jak szukać lotów?

Wspomniałam, że my tę sprawę zamknęłyśmy w ciągu kilku dni. Konkretnie w ciągu trzech. A wyglądało to tak:

Pewnego wieczoru wpisałam pożądaną destynację na stronie Wizzaira. Nie spodziewałam się rewelacji – kto kiedykolwiek szukał tanich lotów do Portugalii, ten wie, że jest to sprawa niełatwa. Otóż trzeba mieć naprawdę spore szczęście, żeby znaleźć coś w sensownej cenie. Najczęściej tanie linie oferują przeloty w granicach 400-600 zł, co jest sporą kwotą, szczególnie dla (eks)studenta. Zdarzają się okresowe zniżki (jedna z nich miała miejsce w okolicy połowy stycznia; pojawiły się naprawdę tanie loty do Porto), jednak nam, oprócz ceny, zależało także na czasie. Wracając do historii – strona Wizza wypluła rezultat w postaci lotu w jedną stronę na trasie Warszawa – Lizbona za 279 zł. Porównując ze standardowymi cenami – nie było tragedii. Ale rewelacji też nie… (tak to właśnie wygląda, gdy człowiek przyzwyczai się za bardzo do znajdowania lotów za 78 zł w dwie strony)

Weszłam na stronę Ryanaira. Lot na 27 lutego, ta sama trasa – 249 zł w jedną. Trochę się bałam kliknąć zarezerwuj, bo nie zdążyłyśmy ogarnąć dosłownie niczego na miejscu, a wizja spania pod mostem średnio mnie kręciła. Po konsultacji z Zuzą uznałyśmy, że jeśli ta cena utrzyma się do wieczoru następnego dnia, będzie to znak, żeby kupić bilety. Nazajutrz wieczorem weszłam na stronę i wpisałam trasę w wyszukiwarkę. Szok – bilety za 199 zł! W tej sytuacji wiedziałyśmy już, że nie ma czasu na rozmyślanie, bo przy takiej cenie miejsca zaraz zostaną wykupione. W momencie, kiedy zrobiłam przelew i ponownie zerknęłam na stronę, bilety były już za prawie 300 zł.

Krótko mówiąc, poszczęściło nam się. I szczerze mówiąc, nie przychodzi mi do głowy inna metoda na upolowanie tanich lotów niż kontrolowanie ofert na stronach niskobudżetowych przewoźników bądź przeglądanie propozycji w wyszukiwarkach lotów. Więcej o tym jak kupić bilet lotniczy i nie zbankrutowaćpisałam tutaj.


Jak spakować się na pół roku (lub więcej?)

Na szczęście ani ja, ani Zuza nie mamy raczej tendencji do zabierania ze sobą niepotrzebnych gratów (a przynajmniej od jakiegoś czasu). Z założenia postanowiłyśmy wziąć niewiele. Minimalna ilość ubrań (i choć liczyłam dokładnie, by nie przekroczyć zakładanej ilości dwunastu koszulek, jestem przekonana, że to i tak będzie za dużo), jedna książka (ja postawiłam na grubą i bardzo uniwersalną, żeby wystarczyła na jakiś czas, zanim odkryję na miejscu sympatyczny i tani antykwariat z lekturami w różnych językach), wspólna pula kosmetyków (po kiego grzyba mamy wozić dwie butle żelu pod prysznic, skoro jedna zajmuje mniej miejsca), niezbędne leki (ale bez szaleństw; w końcu zagranicą też istnieją apteki), kilka rzeczy z serii przydatne (powerbank, scyzoryk, igła z nitką i tego typu drobiazgi). I w zasadzie, w dużym uproszczeniu, to by było na tyle.

Dużym plusem okazał się fakt, że temperatura w ciągu dnia w Portugalii wynosi aktualnie około 20 stopni, a będzie już tylko cieplej, co bardzo sprzyjało pakowaniu. Osobiście wzięłam trzy grubsze swetry i jedną cienką bluzę – tak na wszelki wypadek. Choć czuję, że to i tak okaże się za dużo.


Dokumenty

Dobrze rozeznać się wcześniej jakie dokumenty mogą ci się przydać na miejscu. My pojechałyśmy z założeniem szukania pracy, więc w moim bagażu wylądowało zaświadczenie o ukończeniu studiów i otrzymaniu dyplomu (łącznie z angielskim tłumaczeniem) i referencja z 3,5-letnich praktyk w Radio Kraków (również z angielskim tłumaczeniem). Nie wspominam o skanach dokumentów – legitymacji, dowodu, paszportu, prawa jazdy. Na wszelki wypadek.


Ubezpieczenie

Długo zastanawiałyśmy się jak rozgryźć sprawę ubezpieczenia. Okazało się to wcale nie takie proste. Być może to, co napiszę poniżej będzie dla większości oczywistą oczywistością, jednak osobiście nigdy nie zagłębiałam się w ten temat i dopóki nie zaczęłam o tym czytać w kontekście wyjazdu, ubezpieczenie było dla mnie ubezpieczeniem – wszystko jedno jakim.

Każda osoba ucząca się (do 26 roku życia) objęta jest ubezpieczeniem swoich rodziców. Pokrywa ono tzw. KL – koszty leczenia na terenie kraju. Jednak w momencie skończenia szkoły / rzucenia studiów ubezpieczenie przestaje działać. By dalej je posiadać, można znaleźć pracę lub zarejestrować się w urzędzie jako osoba bezrobotna.

Co prawda, z jednej strony mogłoby się wydawać, że po co nam KL w Polsce, skoro wyjeżdżamy. Cóż… Znam doskonale swoje szczęście i tendencję do przypałów i podskórnie czułam, że jeśli nie rozwiążę jakoś tej kwestii, po przyjeździe do Polski (choć planowo ma to być tylko miesiąc) zdarzy się coś, co będzie wymagało skorzystania z KL.

Drugi typ ubezpieczenia to NNW – od nieszczęśliwych wypadków. Za granicą pokrywa to karta EKUZ; na początku wychodziłyśmy więc z założenia, że to nam wystarczy. Jednak ponownie, znając swoje szczęście… Podeszłyśmy do sprawy racjonalnie. A co jeśli akurat rozboli mnie w tej Portugalii ząb? Będę lecieć go leczyć do Polski albo płacić grube miliony za leczenie na miejscu?
Potrzebowałyśmy ubezpieczenia, które pokryje KL + NNW za granicą; bez kombinowania i za jednym zamachem. Przejrzałyśmy strony chyba wszystkich możliwych ubezpieczalni, szukając oferty, która spełni nasze wymagania. O każdej z nich w Internecie było mnóstwo opinii – tyle dobrych, co i złych. Ostatecznie wybrałyśmy kartę Euro26 World. Dodatkowym jej plusem są zniżki na mnóstwo rzeczy na terenie praktycznie całej Europy – atrakcje turystyczne, knajpy, muzea, zwykłe sklepy, a podobno w komunikacji miejskiej Euro26 czasami działa.


Kurs językowy

Od początku wzięłyśmy za pewnik, że w niego zainwestujemy. Pół roku w obcym kraju to świetna okazja, żeby nauczyć się języka – dlaczego więc nie dać sobie możliwości zyskania z tego jak najwięcej? Założyłyśmy, że mając podstawy teoretyczno-gramatyczne łatwiej będzie szybko się przełamać i zacząć używać portugalskiego w codziennych sytuacjach.

Przejrzałyśmy wiele kursów. Ich ceny naprawdę baaaaardzo mocno się wahają, a przecież nie chciałyśmy zbankrutować. Trafiłyśmy więc na ciekawą ofertę kursu od podstaw, na który była dodatkowo zniżka! Pod jednym warunkiem…


Erasmus

Kurs kosztował sporo mniej pod warunkiem posiadania karty jednej z organizacji dla Erasmusów w Lizbonie. Dodatkowo okazało się, że żeby tę kartę otrzymać, wcale nie trzeba być studentem. Zainwestowałyśmy w nią 20€, do tego dostałyśmy (za darmo) kartę SIM z portugalskim numerem i opłaconym pakietem na pierwszy miesiąc korzystania. Jak się okazało, mamy z tego sporo profitów – darmowe spacery z przewodnikiem po mieście, organizowane wycieczki po całym kraju i zniżki w wielu miejscach (czytaj: głównie barach). I świetni ludzie. Warto się zaangażować!


Niewykluczone, że zapomniałam wspomnieć o jakiejś bardzo istotnej kwestii, którą zwyczajnie przeoczyłam. Nie czuję się też broń Boże ekspertem w kwestii wyprowadzania się na dłuższy czas w randomowe miejsce. Jeśli jest więc coś, co spędza Wam sen z powiek lub jakieś konkretne pytanie z kategorii techniczne nie daje Wam spokoju – po prostu pytajcie. Być może nie będę znać odpowiedzi, ale może się też zdarzyć, że będę umiała pomóc :)

Wiem, że półtora tygodnia mieszkania w nowym miejscu to o wiele za wcześnie, by wyciągać wnioski, a już na pewno nie jest to dobry czas na jednoznaczne stwierdzenie, czy warto było wyjechać czy nie. Mam jednak nadzieję, że zdjęcia codziennego życia w Lizbonie, uchwycone podczas długich spacerów po mieście wybronią się same i nasuną odpowiedź na pytanie, czy warto czasem zaryzykować.













Więcej codziennych zdjęć Lizbony publikuję na bieżąco tutaj.

środa, 1 lutego 2017

[80] Nie decyduj się na gap year - to najgłupszy pomysł świata!



I don’t think you could go wrong, wherever you pick – skwitował jakiś czas temu moje życiowe dylematy dobry kolega.

W sumie to się cieszę, że jedziesz. Po co mi nieszczęśliwy magister w domu? Jeśli to cię uszczęśliwi, jedź. Bardziej mi zależy na tym, żebyś była szczęśliwa, niż żebyś skończyła studia wtedy co wszyscy – podsumowała moja mama.

You don’t have to be there, babe
You don’t have to be scared, babe
You don’t need a plan of what you wanna do!
– zaśpiewał w jednej z piosenek George Ezra.

Przez 3,5 roku studiów miałam mnóstwo pomysłów. Na samym początku chciałam je skończyć od razu – oba stopnie. Później wymyśliłam sobie rok przerwy między inżynierem a magistrem, ale był to dosyć mglisty plan. Może się obronię, popracuję przez parę miesięcy, mieszkając w akademiku – wiadomo, żeby ciąć koszty. A potem może sobie gdzieś pojadę… Może, może, może. Nie byłam ani trochę zdecydowana. Właściwie po niedługim czasie z niego zrezygnowałam; nawet nie wiem czemu. Chyba zdałam sobie sprawę, że zbyt wiele energii kosztowałoby mnie wdrożenie go w życie.
Kolejnym pomysłem było pójście na pierwszy semestr magisterki i wzięcie urlopu dziekańskiego na rok. Podobno student bez dziekanki to jak żołnierz bez karabinu; żal nie skorzystać z możliwości. Zaczęłam jednak intensywnie myśleć i uznałam, że chyba nie odważyłabym się na ten krok. Przede wszystkim, szkoda byłoby mi zostawić ludzi, z którymi studiowałam. Paradoksalnie, wydawało mi się wtedy, że mniej przeżyłabym stratę robiąc przerwę po inżynierce… Postanowiłam jednak być rozsądna. Żadne przerwy, żadne dziekanki. Skończę studia jak dojrzały, rozgarnięty człowiek. I tej myśli się trzymałam. Przynajmniej przez jakiś czas.

Coś we mnie pękło podczas zeszłorocznego pobytu na Workaway w Grecji. Szczególnie przemówiły do mnie dwie historie.

T., Amerykanka. Była śpiewaczka operowa obdarzona pięknym, czystym sopranem. Lat 29. Po dziesięciu latach pracy w operze stwierdziła, że nie ma ochoty bawić się jeszcze w dorosłe życie. Rzuciła pracę, wzięła wszystkie oszczędności z konta i kupiła bilet w jedną stronę do Europy. Tu po raz pierwszy poznała uroki autostopu, spania na dziko i jedzenia na obiad kanapek z pasztetem.

T., Amerykanka o greckich korzeniach. Kiedy ją poznałam, od kilku tygodni włóczyła się po Europie; od Workaway do Workaway, a jej plan obejmował jeszcze co najmniej kilka następnych miesięcy tułaczki. Pewnego dnia zapytałam dlaczego właściwie zdecydowała się na tę podróż. T. zaplątała się nieco we własnej odpowiedzi, jednak zakończyła ją słowami: No bo wiesz… W pewnym momencie życia zorientowałam się, że właściwie nigdy nie pozwoliłam sobie na gap year. A kiedy jak nie teraz?

Przez ostatnie lata poznałam naprawdę mnóstwo osób. Polaków, obcokrajowców; na Couchsurfingu, podczas podróży. Usłyszałam tysiące historii: zarówno tych od kierowców, z którymi miałam przyjemność jechać stopem, jak i od couchsurferów czy całkowicie przypadkowo spotkanych ludzi. Wiele z tych historii zaczynało się od słów Potrzebowałem/am zmiany, więc wyjechałem/am za granicę. Żadna nigdy nie skończyła się słowem żałuję.

Po powrocie do Polski podjęłam decyzję. Wracam do planu, jakim była przerwa po obronieniu inżyniera.

Możecie mi wierzyć, że przez te pół roku, do czasu obrony, nasłuchałam się tyle złotych rad, że wystarczy mi na najbliższe lata. Że to głupi pomysł; że na pewno nie wrócę na tę zakichaną magisterkę; że lepiej rekrutować się teraz i wziąć za pół roku dziekankę; że najlepiej w ogóle skończyć studia, a potem mogę sobie wyjeżdżać gdzie chcę. Że nie zdaję sobie sprawy co na siebie biorę; że wyprowadzka to nie hop-siup; że nowe miejsce, szukanie mieszkania i pracy to nie na moje nerwy; że szkoda zachodu.

Ale też że zazdroszczę, że podziwiam, że też bym tak chciał, ale brak mi odwagi.

Nie chcę czekać, aż skończę studia. Wtedy usłyszę: zwariowałaś? Wyjechać? Po co? Szukaj pracy, póki jesteś ze wszystkim na bieżąco, zdobądź doświadczenie, wtedy wyjeżdżaj. A później usłyszę: zwariowałaś? Masz dobrą pracę, od czego chcesz robić sobie przerwę? Zakładaj rodzinę. I tak dalej, dalej, dalej. A mi się zwyczajnie nie chce tego słuchać. Tak samo jak nie mam ochoty żałować za rok, że miałam idealną okazję i sprzyjający czas na zmianę, ale nie wykorzystałam szansy, bo posłuchałam kogoś, kto po prostu ma inne marzenia niż ja.

[W tym momencie tekst może stać się nieco bardziej chaotyczny, gdyż kilka minut temu kliknęłam KUPUJĘ]

Decyzja zapadła. Wyjeżdżamy – razem z Zuzą. Całe szczęście, bo bardziej niż problemów z ogarnięciem mieszkania i pracy (których przecież nie będzie, no ej!) boję się tego, że będę cholernie tęsknić, za wszystkimi. A będę na pewno; obie będziemy.

Po co w takim razie w ogóle wychodzić z tej strefy komfortu? W Polsce mamy gdzie mieszkać, co jeść, mamy blisko rodzinę, przyjaciół, niczego nam nie brakuje. Może właśnie to jest powód. Chcę rzucić się na głęboką wodę i spróbować życia w miejscu, gdzie nie mam wszystkiego pod ręką; w kraju, którego języka nie znam (a to przecież fantastyczna okazja, żeby się go nauczyć!), gdzie nie znam nikogo. Ba! – gdzie nigdy nie byłam. I to też jest jeden z powodów, dla których chcę wyjechać. Wybrałyśmy kraj, do którego chciałam pojechać od dobrych paru lat, ale zawsze było nie po drodze. Za daleko, by pojechać tam na tydzień czy dwa, a więcej czasu zwykle nie miałam. Poza tym bilety, a już szczególnie w dwie strony, są zwyczajnie drogie. Dlatego na zwiedzenie tego miejsca dajemy sobie teraz nieco więcej czasu – co najmniej pół roku.

Może to wszystko wygląda tak kolorowo tylko w mojej wyobraźni. Może będę tęsknić bardziej niż mi się wydaje, może okaże się, że stać mnie tylko na jedzenie gruzu i wrócę do domu po miesiącu, z podkulonym ogonem. Ale nie dowiem się, póki nie spróbuję. Nie takie rzeczy ludzie robili; nie jest to ostatecznie nic wyjątkowego, nawet mimo faktu, że piję właśnie trzecią melisę, żeby uspokoić trochę to szaleńczo bijące serce i trzęsące się ręce. Mały krok dla ludzkości, ale wielki krok dla mnie. 

Trzymajcie kciuki, żeby był krokiem na dobrej, nieodkrytej jeszcze drodze.

Kości zostały rzucone. Bilety w jedną stronę zostały kupione. 

Następny post z naszego nowego domu w Lizbonie.


Do usłyszenia!