Zdążyłam prawie zupełnie zapomnieć, że 1. stycznia tego roku cokolwiek
napisałam, a już tym bardziej, że były to całkiem ładne życzenia dla samej mnie. I wiecie co? Prawie w całości się spełniły. Często brzydko drwię z
robienia rocznych podsumowań, ale pomyślałam, że ten rok był na tyle
różnorodny, że może jednak mu się należy?
W styczniu zaczęło się moje zafascynowanie Islandią, co okazało się
dobrym znakiem – chwilę później Wizzair uruchomił bezpośrednie loty z Gdańska
do Reykjaviku, a potem już wszystko poszło jak z płatka :) Pierwszy wpis zserii inspiracji tutaj.
W lutym kupiłam wreszcie bilety do Hiszpanii, nad czym się długo
zastanawiałam i rozważałam wszelkie za i przeciw. Ucierpiała na tym co prawda
odrobinę moja sesja egzaminacyjna, ale mimo wszystko z czystym sumieniem mogę
powiedzieć – było absolutnie warto! Pierwsza dalsza samotna podróż, podczas
której miałam być sobie jedynym towarzyszem i rozrywką kiedy trzeba było czekać
kilka godzin na lotnisku czy dworcu, a tymczasem przekonałam się, że
podróżowanie solo sprzyja nawiązywaniu znajomości. Spędziłam trochę czasu sama
ze sobą, przeżyłam porządny przypał na lotnisku w Madrycie i udowodniłam sobie,
że jak się postaram, to jestem w stanie przekonać do swoich racji nawet
hiszpańską policję. Mogłam gubić się do woli w uliczkach Granady, najadłam się
na zapas pysznego tapas i wygrzałam w nieśmiałym wiosennym słońcu. Dokładnie
tego potrzebowałam w lutym.
W marcu było trochę wizyt w Krakowie: rodzeństwa, przyjaciele,
couchsurferzy. W międzyczasie biegałam po lekarzach z moim nieszczęsnym
kolanem, a także zrobiłyśmy z Magdą dosyć głupią (tak się wydawało tylko na
początku) rzecz, czyli pojechałyśmy stopem do Czechowic po ogroooooooomną pufę.
Chociaż zmuszone byłyśmy targać ją potem w nocy wzdłuż autostrady, było warto.
Wciąż jest ulubionym meblem w naszym mieszkaniu.
Kwiecień przywitałam operacją kolana, podczas której lekarz opowiadał
mi kawały – bo przecież prima aprilis. Trzy dni w szpitalu były chyba
najdłuższymi w moim życiu, ale wtedy postanowiłam sobie, że choćby nie wiem co,
za trzy tygodnie mam być spionizowana i sprawna na tyle, żeby zorganizować
najfajniejszą majówkę w życiu. Tym sposobem po powrocie do Krakowa błyskawicznie
kupiłyśmy z Magdą bilety w jedną stronę do Kopenhagi. Nie spodziewałyśmy się,
że ten wyjazd będzie tak udany i owocny. Poznałyśmy mnóstwo życzliwych ludzi, smażyłyśmy
się na kopenhaskiej plaży, odwiedziłyśmy przyjaciół w niemieckim Bochum,
zwiedziłyśmy piękne Drezno… Krótko mówiąc, kwiecień zakończył się bardzo
intensywnie.
A maj jeszcze intensywniej zaczął. Dzień po powrocie z Danii uznałam,
że moje kolano czuje się już na tyle dobrze, by zabrać je na rower; zaowocowało
to porządnym wypadkiem i plaskaczem twarzą o beton, a w rezultacie wieczorem na
SORze, złamanym nosem, kilkoma ranami ciętymi, obitą głową i paroma bliznami.
Na szczęście wszelkie fizyczne dyskomforty zaleczone zostały Juwenaliami,
mnóstwem koncertów i odwiedzinami kolejnych couchsurferów.
Czerwiec nie był dobry. Bardzo dużo stresu okołosesyjnego, nerwów,
irytacji i niewyspania.
Ale w lipcu byłam w Karkonoszach, które niezmiennie zachwycają.
Wchodziłam boso do strumyków, robiłam mnóstwo zdjęć, przeczytałam dużo książek
i powoli przygotowywałam się psychicznie do Woodstocku i kolejnego
autostopowego wyjazdu.
Z początkiem sierpnia przyszedł najpiękniejszy festiwal świata, razem z
całym swoim błotem, niedojadaniem, zimnymi nocami, rzadkim myciem i ogromem
fantastycznych ludzi i koncertów. Trochę wszyscy popłakiwaliśmy pakując namioty
w drogę powrotną do domu, ale ja jednocześnie odrobinę się cieszyłam – parę dni
później ruszyłyśmy z Agą w podróż. Miała być Szwajcaria i Francja; marzyło nam
się w końcu Lazurowe Wybrzeże. Ostatecznie nie zobaczyłyśmy tych krajów na oczy
i wylądowałyśmy na dwa tygodnie we Włoszech. W gorących, pachnących pizzą Włoszech,
gdzie poznałyśmy znów mnóstwo świetnych ludzi, z którymi cały czas utrzymujemy
kontakt. Ten wyjazd był jedną wielką abstrakcją – pierwszy raz miałam tyle
styczności z policją co wtedy, pierwszy raz niektóre noclegi na dziko naprawdę
przyprawiały nas o ciarki. Było super.
We wrześniu spotkała mnie pierwsza w karierze studenckiej kampania
wrześniowa. Nie ma tego złego – między jednym a drugim egzaminem kupiliśmy bilety na upragnioną Islandię.
W październiku było wielkie odliczanie do wylotu. W międzyczasie po raz
kolejny przekonałam się, że mam nieocenionych przyjaciół, którzy potrafią
pokonać pół Polski, by być ze mną w moje urodziny. A potem przyszedł dzień
odlotu, islandzkie bezdroża i spełnienie jednego z większych marzeń – kolor miało
zielony i pojawiło się na niebie.
W listopadzie żyłam Islandią; opowiadałam znajomym, rozdawałam
przywieziony gruz, zaczynałam pisać relacje. W międzyczasie pojawiły się tanie
bilety na Maltę, więc niewiele myśląc zebrałyśmy z Magdą chętnych i kupiłyśmy.
Lecimy przedostatniego dnia lutego, na calutki tydzień, na całkowicie babską
czteroosobową imprezę. Będzie super!
Grudzień był bardzo prezentowym, a jednocześnie dosyć pracowitym
miesiącem. Uczelnia to jedno, ale w międzyczasie udało mi się zacząć jedną
współpracę, o której – mam nadzieję – więcej pojawi się niebawem. :)
To był dobry rok. Trochę się boję, bo jeżeli następny ma być jeszcze
lepszy, to mogę nie wytrzymać tego psychicznie. Na dobry początek życzę sobie,
żeby Top Wszechczasów wypadł porządnie – w końcu jaki Top, taki cały rok.
Do usłyszenia w przyszłym!
Magda
Magda