Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spanie na dziko. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spanie na dziko. Pokaż wszystkie posty

piątek, 10 czerwca 2016

[70] Chcę podróżować jak biedak

luksusowy apartament w naczepie tira

A nie lepiej by ci było wziąć jakiś autobus/przeżałować tę kasę na hostel zamiast spać w krzakach/tłuc się stopem?

To takie retoryczne pytania, które uwielbiam. Nie wypracowałam jeszcze na nie odpowiedzi. Bo jaka mogłaby być?
Tak, pewnie lepiej.
Masz rację.
Niemądra ja, znowu na to nie wpadłam.

Tylko że tak prawdę mówiąc, w kłamaniu jestem ostatnią sierotą.


 Leżałyśmy sobie ostatnio z M. w słońcu. Bez muzyki, z piwem opartym o brzuch. Z długimi chwilami ciszy, przerywanymi rozmowami o byciu dorosłym (fuj!), o podejmowaniu decyzji (fuj x2) i o innych pseudopatetycznych rzeczach.

- Ej bo wiesz – przerwała ciszę M. – Ja to bym w życiu chciała jeszcze trochę popodróżować jak biedak. Jak będę duża to jeszcze będę miała okazję jeździć jak człowiek.

Trafiła w punkt.

Chciałabym jeszcze trochę w życiu popodróżować jak biedak.
Chciałabym trochę zbyt często się martwić, czy uda się znaleźć fajne miejsce do rozbicia się na noc.
Z kolei wieczorami  chciałabym bywać tak zmęczona, by było mi obojętne gdzie zasypiam.
Chciałabym, żeby bułka z kabanosem na obiad była najpyszniejszym posiłkiem na świecie.
Chciałabym psioczyć na plecak, który prawie za każdym razem jest dwa razy większy ode mnie.
Chciałabym przeskakiwać z nim czasem płoty, dziurawe ogrodzenia i barierki przy autostradzie.
Chciałabym z braku laku myć się w umywalkach na obskurnych dworcowych ubikacjach.
Nie wierzę, że to piszę, ale nawet pęcherze na stopach po kilku dniach zwiedzania ze sporym obciążeniem bym chciała. (czekam na dzień, w którym serdecznie pożałuję tych słów)

Wiecie czemu?
Bo lubię sobie czasami pokazać, że dam radę.
Lubię mieć satysfakcję.
Lubię raz na jakiś czas przewrócić oczami i powiedzieć sobie:  a ty jak zwykle, więcej szczęścia niż rozumu.
A najbardziej z tego wszystkiego lubię tę bułkę z kabanosem, która po całym dniu smakuje jak pełnia szczęścia.


Tego uczy mnie podróżowanie jak biedak. Nie chodzi tu stricte o oszczędzanie pieniędzy. Każdy wyjazd wiąże się z kosztami i mam tego pełną świadomość. Jednak – jakkolwiek mdło, podniośle i nieprawdziwie to zabrzmi – uważam, że bycie wyjazdową cebulą jest o wiele bardziej wartościową lekcją niż wakacje all inclusive.

Dzięki spaniu w krzakach czy na plaży widziałam najpiękniejsze wschody i zachody słońca.
Dzięki nocom spędzonym na łonie natury mogłam obserwować letnie spadając e gwiazdy w pięknych miejscach, a poranki, choć wczesne, zawsze były długie.
Dzięki spaniu na dworcach wstawałam obolała, za to z radosnym nuceniem słów sypiam na dworcu, co w sytuacjach skrajnego wyczerpania bywało nawet śmieszne i podnoszące na duchu. A później jadłam śniadanie z widokiem na budzące się do życia miasto.
Dzięki myciu się w butelce wody mogłam pochwalić sama siebie za bycie mistrzem w oszczędzaniu wody. Dzięki myciu się w umywalce bywałam dumna z tego w jak dużym stopniu jestem w stanie wygiąć nogę pod dziwnym kątem, by wpakować stopę pod kran. (a to przecież bardzo przydatny życiowy skill!)
Dzięki długim godzinom spędzonym na poboczu z wyciągniętym kciukiem trenowałam pamięć, śpiewając wszystkie piosenki jakie przychodziły mi do głowy.
Dzięki plecakowi doceniałam chwile, w których mogłam go zdjąć.
Dzięki pęcherzom… Cóż. Powiedzmy, że celebrowałam momenty, w których nie musiałam iść. Nauczyłam się również, że w razie potrzeby poradzę sobie z nimi nawet w nocy, po ciemku, w namiocie, mając do dyspozycji korkociąg, igłę oraz nawilżane chusteczki. (czy mogę wpisać to osiągnięcie do CV?)

A po powrocie na nowo doceniałam własne łóżko, prysznic i brak konieczności prania rzeczy ręcznie.



 wschód słońca nad Balatonem


romantyczne śniadanie na schodach przy dworcu w Wenecji

 Nie uważam, że odrobina luksusu w podróży jest zła. Też go czasami lubię. Jednak z ręką na sercu przyznam, że jak dotąd żadna kawa nie smakowała mi w takim stopniu jak te oferowane przez kierowców lub zrobione na szybko przy namiocie.
Lubię takie podróże. Kwestia oszczędności jest w tym przypadku przede wszystkim skutkiem ubocznym.

Chciałabym jeszcze trochę w życiu popodróżować jak biedak. Niekoniecznie w skarpetkach do sandałów i z torbą kanapek z jajkiem i kiełbasą w dusznym autobusie. Chciałabym zwiedzić świat z uśmiechem, przyjaciółmi, zaradnością i minimalizmem. Chciałabym, żeby podczas podróży do szczęścia wystarczało mi tyle, ile udźwignę na plecach.

No i jeszcze z pasztetem, bo jest spoko.
 dzielny pasztet na Preikestolen
wschód słońca w czarnogórskim Barze,
obserwowany z luksusowego apartamentu sypialnego
na przystanku autobusowym



czwartek, 21 stycznia 2016

[64] Zrób to taniej: spanie na dziko

 
Kwestia noclegu jest niewątpliwie jedną z najbardziej kosztownych składowych w podróży (zaraz obok transportu, ale o tym innym razem). Są osoby, które nade wszystko cenią sobie własny komfort i są w stanie wydać ostatnie pieniądze na wygodne łóżko w hotelu czy hostelu. Są tacy, którzy uwielbiają spać w namiocie i uparcie szukają kempingów w miejscach, w które się wybierają. Są fanatycy couchsurfingu, choć ta forma noclegu wciąż budzi o wielu osób kontrowersje (więcej o couchsurfingu możecie znaleźć w tym wpisie). O jeszcze większy niepokój przyprawia niektórych hasło „spanie na dziko”. Jak to? W niewyznaczonym do tego celu miejscu? Ryzykując niekiedy mandat, bliskie spotkanie z dziką zwierzyną lub okolicznym psychopatą, który na pewno nie robi nic innego, tylko czai się na mój plecak?

Poprosiłam polskich blogerów podróżniczych o pomoc w próbie udowodnienia, że noclegi na dziko wcale nie muszą być tak straszne i niebezpieczne jak mogłoby się wydawać. Częściej zachwycają niesamowitymi widokami, a chyba nie da się lepiej rozpocząć dnia niż pijąc kawę prosto z widokiem na resztę świata :)
Mam nadzieję, że po lekturze i inspiracji porządną dawką kolorowych zdjęć ci z Was, którzy teraz mają jeszcze jakieś wątpliwości co do rozbijania półlegalnych (bądź nielegalnych) obozów w dzikich miejscach zmienią nastawienie i następnym razem się odważą.


Ewelina Orzech
„Sardynia, wrzesień 2012. Tego wyjazdu nie planowałam jakoś szczególnie. Stwierdziłam, że jeśli znajdę tanie bilety, to jadę (jakiś miesiąc albo mniej do daty wylotu). Udało się i dołączyłam do koleżanek z liceum, które były w Cagliari już od kilku dni. Nasza koleżanka robiła tam Erasmus Placement. Nie miałyśmy szczególnych planów na kilkudniowy pobyt, więc wypożyczyłyśmy samochód i objechałyśmy całą wyspę, odwiedzając miejsca, które najbardziej nas interesowały, plus La Maddalena. 2 dni, 996 km. To 2 dni bez prysznica, drzemki na parkingach z butelką włoskiego taniego wina albo spanie na dziko na plaży, której nie zapomnimy. Dlaczego? Środek nocy, plaży nie znałyśmy, ale skoro widziałyśmy jakieś znaki, to postanowiłyśmy tam wstąpić. Jedna świecąca lampa, ale zapowiadało się spokojnie. Śpiwory w rękę i spacerek dróżką, która prowadziła do plaży. Próbowałyśmy zasnąć, ale bez skutku. Najpierw cisza, ale po chwili zerwał się silny wiatr, piasek wlatywał do oczu i uszu. My przytulone, ale i tak coś nie dawało nam spokoju. 4 dziewczyny, jedna bardziej przestraszona od drugiej... Każda wkręcała sobie niestworzone historie. Po kilku sekundach uciekłyśmy do samochodu, ile siły w nogach. Wyobraźcie sobie, że w pobliżu samochodu minął nas mężczyzna... Skąd on się tam wziął!? Dobre pytanie, nie wiemy, ale przeszedł obok i narobił niezłego strachu. Nawet przemówił, tyle, że nikt nic nie zrozumiał. Po powrocie do samochodu, spanikowane, odjechałyśmy trochę dalej, żeby zdrzemnąć się choć na chwilę, ale nie było łatwo! Takich podróży i ekstremów się nie zapomina.”

Karolina Wudniak
„Jeden z najdziwniejszych, ale zarazem najlepiej wspominanych noclegów, to ten w... zjeżdżalni w ogródku McDonald's w austriackim Graz. Jechałam z kumpelą stopem do Chorwacji i pech chciał, że nasz ostatni stop tego dnia jechał do Graz, w którym nie było żadnego całodobowo czynnego miejsca. Najdłużej czynny był McDonald's (do 2 w nocy), więc tam koczowałyśmy z przemiłą obsługą, która niestety nie mogła zostawić nas w środku... Zatem zostałyśmy w ogródku, żeby nie włóczyć się nocą po nieznanym nam mieście. Trochę wiało i zaczynało nam być zimno, więc szukałyśmy miejsca osłaniającego przed wiatrem. Jedynym takim miejscem była zjeżdżalnia ze specyficznym daszkiem. Wygodnie nie było, szczególnie, że musiałyśmy zmieścić tam także plecaki, ale to była jedna z najlepszych nocy - większość przegadałyśmy, chwilę pospałyśmy, a rano całe obolałe poszłyśmy łapać kolejny stop :) To jest ta noc, którą pamiętam ze szczegółami, jakby to było wczoraj! I właśnie dlatego jest dla mnie tak wyjątkowa :) Na zdjęciu moja towarzyszka podróży.”


Łukasz Kocewiak
Kartka z Podróży

„Słońce nieubłaganie zbliżało się do linii horyzontu, ostatni promienie ogrzewały jeszcze zaczerwienione policzki i coraz wyraźniej dawało się odczuć gwałtownie spadającą temperaturę. Zapowiadała się mroźna noc, którą przyszło mi spędzić w namiocie wewnątrz krateru. Śnieg skrzypiał pod nogami podczas, gdy mróz tworzył na brodzie finezyjne kryształki lodu z wydychanej pary wodnej.
Jak najszybciej do namiotu, żeby rozgrzać wychłodzone ciało i rozmasować przemrożone palce. Niestety w środku wcale nie było cieplej. Rozpoczął się mozolny proces gotowania wody i w tych surowych warunkach po raz pierwszy maszynka odmawiała współpracy doprowadzając użytkowania do skrajnych emocji graniczących z załamaniem nerwowym. Do dziś pamiętam ten niepowtarzalny smak herbaty przesiąkniętej dymem i łapczywie popijanej z okopconego garnka. W takich momentach nic na świecie się nie liczy, tylko ten jeden łyk ciepłej herbaty.
Na zewnątrz dudniło, zmęczenie dawało się we znaki, a mimowolne skurcze mięśni nóg były naprawdę uciążliwe. Zasypiałem z nadzieją, że jutro będzie lampa i temperatura o kilka stopni wyższa. Kiedy w nocy temperatura w namiocie drastycznie spadła, obudziłem się w konwulsjach. Organizm automatycznie bronił się przed wyziębieniem. Co tu wiele gadać, miotało mną jak szatan i do pierwszych promieni wschodzącego słońca było jeszcze daleko.”


Magdalena Bodnari
Magdalena Bodnari blog

„Dojechałyśmy z koleżanką do Ulcinj na południowym krańcu Czarnogóry po godz. 22. Wysiadłyśmy na dworcu z autobusu i nie wiedziałyśmy co dalej. Zapytałyśmy kierowcę gdzie mogłybyśmy znaleźć jakieś miejsce, w którym da się przenocować. Miły pan zadzwonił do kolegi, który za chwilę przyjechał po nas starym mercedesem i przywiózł pod hotel. Wprowadził do stróżówki i powiedział, że on teraz idzie na imprezę, i że do 6 rano mamy się zmyć. Były dwa łózka, była łazienka z ciepłą wodą (!) i ściana z kartonowych pudeł do recepcji.”


Agata Stoszek
STO Historii

„W zeszłym roku udało mi się spełnić moje marzenie mikrowyprawy - czyli robocze przeze mnie nazwanej wycieczki w bardzo bliskie miejsce, gdzie zawsze chciałam zanocować pod namiotem. Razem z Olasem, spakowaliśmy się w jeden plecak na cały weekend i w piątek po pracy pojechaliśmy autobusem dzielnicę dalej na... dziką plażę :) Wcześniej przygotowaliśmy sobie jedzenie na cały weekend, rozpaliliśmy ognisko na kiełbaski i budziliśmy się przez dwa dni przy szumiącym morzu. W ciągu dnia grzaliśmy się na słońcu, czytaliśmy książki i moczyliśmy nogi w chłodnym Bałtyku. 
Naprawdę nie trzeba jechać daleko, żeby było fajnie!”


Iwona Gogulska
Szeroką Drogą

„Podróżujemy przeważnie motocyklem i z uwagi na sprzęt staramy się nie nocować „na dziko”. Jednak zdarzały się takie sytuacje, kiedy nie było innego wyjścia. Tak na przykład było na wschodzie Łotwy, podczas naszej wyprawy do Estonii. Przez większość dnia jechaliśmy drogami szutrowymi, mijając tylko lasy i od czasu do czasu wsie. Żadnego większego miasta. Przed wyjazdem przygotowaliśmy bazę noclegów. Gdy dojechaliśmy do miejscowości Zvartavas, okazało się, że coś co miało być campingiem, jest zarośniętym ogrodem przy opuszczonej willi. Wyglądało to bardzo ponuro i nie mieliśmy ochoty tam zostawać. Dziwnym trafem na swojej drodze spotkaliśmy kobietę, która mówiła biegle po angielsku (przez cały dzień nie spotykaliśmy ludzi prawie wcale). Poleciła nam nocleg nad pobliskim jeziorem. Miejsce okazało się malownicze, a także bardzo zadbane. Była drewniana toaleta, parawan, stoły – trochę dziwny widok, tak „pośrodku niczego”. Po mniej więcej 2 godzinach naszego biwakowania zaczęli zjeżdżać się okoliczni mieszkańcy, by wykąpać się w jeziorze. Byli chyba jeszcze bardziej zaskoczeni naszą obecnością niż my ich. W nocy obyło się już bez większych wrażeń, a nad ranem przywitał nas najpiękniejszy wschód słońca jaki w życiu widzieliśmy.”
Piotr Brewczyński
Jedź, baw się

„Mój wyjazd na Filipiny w 2012 roku ogólnie obfitował w dziwne przygody, często niebezpośrednio spowodowane cenami alkoholu na miejscu, a także tym, że na tę wyprawę zabrałem ze sobą aż 5 osób. Podczas całego wyjazdu zdarzyło nam się zostać zamkniętymi w parku, włamać się niechcący do kościoła czy prawie spóźnić się na samolot, bo jeden z chłopaków zbyt długo flirtował z Francuzką, spotkaną w największym klubie Manili. Niemniej, najdziwniejszy nocleg sprokurowaliśmy sobie pod sam koniec wyjazdu, kiedy to wracaliśmy z Filipin samolotem linii El-Al, z 14-godzinnym (i nocnym) transferem w Tel Avivie. Zamiast spędzić noc na lotnisku, postanowiliśmy wyjść ze wszystkimi bambetlami na miasto i przenocować gdzie bądź. Po krótkim zwiedzaniu starej części miasta trafiliśmy do części portowej – sam już właściwie nie wiem jak. Tu grupa doszła do wniosku, że nie ma siły iść dalej i po prostu rozłożyła się z gratami tam, gdzie stała. Spaliśmy na miejscu do 6:00 i – co dziwne – przez ten czas nikt nie zwrócił nam uwagi, mimo iż z samego rana miejsce okazało się bardzo ruchliwe. Niski komfort portowych desek zrekompensowała nam poranna kąpiel w Morzu Śródziemnym, przy czym wszyscy postanowiliśmy przemilczeć fakt, że zamiast na kei mogliśmy po prostu przejść te 200 metrów i przespać się na plaży.”


Justyna Sekuła

„Tego dnia wędrowaliśmy łącznie jakieś 12 h. Kiedy dotarłam do schroniska znajdującego się opodal Rajsko Pryskało - najwyższego wodospadu w Bułgarii i w całych Bałkanach - Słońce powoli chowało się już za horyzontem. Po kolacji udaliśmy się do najlepszego na świecie apartamentu z widokiem na góry. Miliony gwiazdek jakości! W oddali słychać było konie, które pasły się, gdzie chciały, pobrzękując zawieszonymi na szyjach dzwonkami. Księżyc świecił na tyle jasno, że doskonale było widać, jak błyszczą nam oczy. Louis Armstrong wychwalał piękno tego świata, a ja, po cichu, wraz z nim. Chwilę potem dźwięki bułgarskiej muzyki splotły się z grą koników polnych, by ostatecznie przejść w gitarowy duet, który idealnie skomponował się z tamtą chwilą. Nad naszymi głowami krążyły międzynarodowe stacje kosmiczne, pojawiały się kolejne gwiazdy, świat, jak gdyby nigdy nic, pędził naprzód. Leżałam wyciągnięta na karimacie i marzyłam o tym, by być tutaj w sierpniu, podczas deszczu meteorów. Gdzieś obok pojawiły się konie, wygrywając swoimi dzwonkami najpiękniejszą kołysankę. Dzyń, dzyń-dzyń, dzyń. Zasypiałam uśmiechając się do nieba.”

Ania Alboth

„W naszych rodzinnych, wielomiesięcznych podróżach, zazwyczaj spędzamy każdą noc gdzie indziej. Śpiąc czasem w namiocie, czasem w aucie, a najczęściej u ludzi. Chyba najpiękniejszym porankiem, jaki przeżyłam w drodze, był poranek na Pacyfiku. Na samym środku Pacyfiku - gdzieś między Królestwem Tonga a Fidżi. Udało nam się złapać jachtostop, na wielkim katamaranie. Nigdy nie byłam na oceanie, nigdy nie czułam się tak mała, a jednocześnie tak zachłanna całego świata, jak tam.”

Natalia Kielur

„Tę noc mieliśmy spędzić w Braszowie. Poszukiwania odpowiedniego noclegu (takiego, który dogodziłby wszystkim) nie przyniosły jednak rezultatów. Zdecydowaliśmy poszukać kawałka bezpańskiej łąki poza miastem. Miejsce trafiło się nam jak ślepej kurze ziarno. Piękna płaszczyzna trawy pod lasem (czyli będzie ciepła kolacja), kilkanaście kroków dalej źródełko (czyli umyjemy się prawie jak cywilizowani ludzie), w zasięgu wzroku pasie się krowa (czyli trzeba będzie oczarować właścicielkę, coby nas mleczkiem albo innym serkiem poczęstowała). Wprost wymarzone miejsce do tego, aby się rozmnażać. Spędziliśmy tam jedną noc i zamierzaliśmy spędzić następną, a potem następną... wszak okolica obfituje w ciekawe szlaki i miasteczka. Sielankę zakłóciły nam jednak służby mundurowe. Najpierw usłyszeliśmy warkot silnika, potem zobaczyliśmy terenówkę żandarmerii wojskowej. Nie było innej możliwości - jechali prosto na nas. Po kilkunastu minutach rozmowy w czterech językach (trochę po rumuńsku, trochę po angielsku, trochę po polsku i trochę na migi), doszliśmy do tego, że panowie przyjechali nas ostrzec. W okolicy grasował lekko agresywny niedźwiedź. Dzień wcześniej zaatakował człowieka. Co robić w takiej sytuacji? Spytaliśmy czy mimo wszystko możemy zostać... Panowie nie oponowali. Uprzedzili tylko lojalnie, że jeśli coś się będzie stało, to możemy do nich oczywiście zadzwonić, ale nie obiecują, że zdążą nam pomóc. Tym optymistycznym akcentem pożegnali się, uścisnęli nasze dłonie i odjechali. Co zrobiliśmy my? Przestawiliśmy samochód tak, aby w razie czego wskoczyć do niego prosto z namiotu i odjechać, wszystkie rzeczy spakowaliśmy do środka, łącznie z wonnymi śmieciami, ustaliliśmy co robić, gdyby ktoś z naszej czwórki został obudzony przez jakieś podejrzane dźwięki i... poszliśmy spać. I nie była to nasza ostatnia noc w tym miejscu.”


Magda Ciach-Baklarz
Italia poza szlakiem

„To było lato 1997 roku. Arktyczne lato. W praktyce to oznacza dzień polarny i temperatury między 0 a 5 stopni Celsjusza. Byłam wtedy na studiach oceanograficznych i wzięłam udział w kilkutygodniowej wyprawie naukowej na Spitsbergen. Mieliśmy ze sobą dwa namioty - większy - stacjonarna baza i mniejszy, z którym wędrowaliśmy.
Pewnego dnia spaliśmy gdzieś w terenie, po drugiej stronie fiordu. Obudziłam się nad ranem i postanowiłam wyjść z namiotu. I wtedy mnie zamurowało. Zobaczyłam całe stado spokojnie skubiących trawę reniferów. Nie było szans na zrobienie zdjęcia, renifery są bardzo płochliwe, zresztą po chwili i tak mnie poczuły i spokojnie odbiegły. Jednak ten widok beżowo-burego stada nadal stoi mi przed oczami.

Norwegia ponownie oczarowała mnie 5 lat później. Świeżo po ślubie pojechaliśmy z mężem do niewielkiej miejscowości ok. 130 km na południowy-wschód od Bergen. Nasi znajomi mieli swój niewielki domek w górach, z którego pozwolili nam skorzystać. W domku były typowo norweskie drewniane naczynia starego typu, a leżąc na ręcznie robionych drewnianych łóżkach piętrowych zauważyłam na suficie odrysowane długopisem rączki i stópki ich dzieci, gdy były małe. W chatce nie było ani bieżącej wody ani prądu, więc wieczór spędzaliśmy przy lampach oliwnych. Przyzwyczajona do miasta oświetlonego nocą, otworzyłam drzwi domku i przeżyłam szok. Już zapomniałam, jak ciemna może być noc, a niebo jak bardzo może być usiane gwiazdami. Większość tej nocy spędziłam na dworze, siedziałam w śpiworze przyglądając się gwiazdom.”

Piotr Płoszajski
Podróżomania

„Zdjęcie pochodzi z Hiszpanii, pierwszy dzień jak wjechałem w góry Sierra Nevada. Zobaczyłem właśnie oto taki wielki kamień i postanowiłem, że się na nim prześpię; nagrzany przez słońce był idealnym miejscem na chłodną noc. No i widok na góry… ;)”


Olka Zagórska-Chabros
Bałkany Rudej

„Nasz chyba najwspanialszy nocleg na dziko miał miejsce w kwietniu 2012 roku. Od ponad dwóch tygodni przemierzaliśmy Bałkany. Ja po prawie 2 latach miałam okazję wrócić do Czarnogóry i nad Zatokę Kotorską. Wreszcie zaczęła dopisywać nam pogoda i Kotor oraz jego okolice prezentowały się wprost bajkowo. Wieczór postanowiliśmy spędzić w górach, w paśmie Lovocen, skąd rozciąga się piękny widok na Kotor oraz Zatokę Herceg Novi, a także lotnisko w Tivat. Idealne wprost miejsce na nocleg znaleźliśmy przy jednym z 27 zakrętów. Choć nie dało się robić namiotu, a w zatoczce, w której zaparkowaliśmy Kiankę było trochę śmieci, to widok na okolicę był wprost powalający. Niestety nocleg w tym miejscu możliwy jest jedynie poza sezonem, gdyż latem przejeżdża tamtędy mnóstwo turystów.”


Emilia Smolka

W Indiach spałam w różnych dziwnych miejscach, m.in. na dziedzińcach świątyń podczas hinduistycznych świąt, ale najbardziej zapadł mi w pamięć nocleg na odizolowanej plaży w Goa. Głównie dlatego, że nie było łatwo się tam dostać (szczególnie po ciemku!), i dlatego, że były tam olbrzymie nietoperze, prawie wielkości Batmana :P, coś niesamowitego! Przeraźliwy wręcz szum fal oceanu, krewetki z ogniska, a na śniadanie jeszcze świeży kokos znaleziony pod palmą sprawiły, że aż sama się do siebie uśmiechałam, bo zawsze mi się coś takiego marzyło. Ciepło było, spaliśmy więc pod gołym niebem, bez żadnych namiotów, śpiworów czy karimat. Dopiero rano mogłam zobaczyć jak ta plaża wygląda - to dopiero było wielkie wow!”

Natalia Fraś
Zapiski ze świata

„Jeśli miałabym wybrać nocleg z kategorii „najbardziej farciarski”, nie może to być nic innego, jak włoski taras z widokiem na morze i zachodzące słońce nad Monako.  Patrząc na warunki, w jakich mieszka Fabienne, która nas do siebie zaprosiła (apartament w małej, włoskiej wiosce, dostęp do basenu na tarasie i  jedna z najbardziej luksusowych łazienek jakie widziałam), trudno nazwać to spaniem „na dziko”, jednak okoliczności, dzięki którym się tam znaleźliśmy – jak najbardziej. Był  to lipcowy piątek, godzina dziewiętnasta, szanse na złapanie stopa w Monako spadały z każdą sekundą. Aż tu nagle, po napisaniu tabliczki „Anywhere”, zatrzymała się ona: sympatyczna blondynka koło czterdziestki, która nigdy w życiu nie brała nikogo „na stopa”.  Miała nas dowieźć tylko do autostrady, jednak po kilku minutach stwierdziła, że skoro zaraz zrobi się ciemno, pokaże nam bezpieczny park, w którym możemy się przespać. Po kolejnej minucie uznała, że i tak z nerwów nie mogła by zasnąć, bo z pewnością coś nam się w nocy stanie, więc zaprasza do siebie. Najpierw na basen, potem na kolację, a potem na nocleg! Co jest w tej historii najfajniejsze? To, że do tej pory mamy ze sobą kontakt i jest szansa, że wkrótce znów się spotkamy!”

czwartek, 1 października 2015

[54] Dziki (prawie) zachód: o farciarskim pechu i pysznym jedzeniu

Budzimy się wcześnie z obawy, że ktoś z mieszkańców pobliskiego osiedla nas zauważy i okaże się, że nie jest zachwycony naszą świetną miejscówką noclegową. Szybko wychodzi na jaw, że lokatorom pobliskich drzew kategorycznie nie spodobał się namiot (na pewno chodziło o kolor) i dwie ściany są fantazyjnie obsmarowane ptasimi kupami.

Pakujemy się więc i idziemy do pobliskiego parku zjeść śniadanie, po czym postanawiamy złapać autobus jadący na wybrzeże.
 Nie miała być taka kwaśna!

Plaża jest kamienista, ale miła i dosyć spokojna. Słońce praży, a cień znów szybko się kończy, konstruujemy więc profesjonalne urządzenie do przedłużania go, złożone z pałąka od namiotu i koca.

Kładziemy się tylko na chwilę, a budzimy prawie dwie godziny później, kiedy cień już uciekł, wobec czego każda z nas ma przypieczony jeden bok.



Idziemy do pobliskiego supermarketu po wykwintny obiad złożony z parówek i znajdujemy wylotówkę. Kolejny stop łapie się szybko – młody Włoch, który mówi tylko po włosku. Siadam więc z przodu, a kierowca w ciągu 10 minut opowiada mi całe swoje życie, po czym pyta, czy byłyśmy w Pizie i widziałyśmy wieżę. Mówię, że tak, jednak on albo mnie nie słucha albo nie chce rozumieć, bo radośnie oznajmia:
- Dobrze! To pojedziemy do wieży, musicie ją zobaczyć. Potem oczywiście zawiozę was na jakąś stację benzynową.
Nie mam serca tłumaczyć mu, że źle się zrozumieliśmy.
Nasz kierowca vel mistrz selfie
z krzywą wieżą w Pizie

Wysiadamy na stacji przed wjazdem na autostradę. Po dłuższej chwili zatrzymuje się samochód. Idę dowiedzieć się dokąd jedzie i widzę, że w środku siedzi dwóch facetów, na oko koło czterdziestki. Są dziwnie niemrawi i na początku mamy obawy co do wsiadania z nimi, jednak nie wyglądają na takich, którzy planowaliby wyciąć nam organy. I wcale nie są – to najśmieszniejsi ludzie, jakich tego dnia spotykamy. Widać, że są starymi przyjaciółmi: cały czas się przekomarzają i sobie dogryzają. W końcu wysadzają nas na stacji, gdzie znów dostajemy, tym razem od nich, po piwie. Stamtąd szybko udaje nam się złapać młodą parę Szwajcarów, która wraca do swojego kraju. Długo wahamy się, czy ostatnie dni wyjazdu spędzić na zobaczeniu szwajcarskich Alp i już prawie się na to zgadzamy, ale ostatecznie postawiamy zostać we Włoszech. Jest tu zbyt pysznie i zbyt pięknie, a ludzie są dla nas zdecydowanie zbyt życzliwi.
Wysiadamy pod Genovą, a tam zabiera nas starsza pani jadąca do Novary. Na nasze nieszczęście, pogoda mocno się psuje – zaczyna padać i robić się bardzo chłodno. Postanawiamy zostać na noc w Novarze, a następnego dnia rano złapać pociąg do Arony – turystycznej miejscowości położonej kilkadziesiąt kilometrów dalej, w stronę Mediolanu.

Jesteśmy właściwie w prawie tak beznadziejnym położeniu jak dzień wcześniej w Pizie. Na dworcu grasuje chora psychicznie starsza kobieta, która krzyczy na wszystkich wokoło i ma zupełnie w nosie fakt, że średnio ją rozumiemy. Bierzemy więc nasze kilogramy na plecy i idziemy szukać miejsca na nocleg.

Trafiamy do parku. Nie jest on wybitnie dziki, właściwie to wydaje się całkowicie cywilizowany – praktycznie przy samej ulicy, gęsto poprzecinany alejkami z ławkami. Spacerując zauważamy w pewnym momencie duży krzak, który jest właściwie kilkoma iglakami, ciasno zrośniętymi na samiutkim środku trawnika. Niewiele tam wprawdzie miejsca, ale z alejek praktycznie nie sposób dojrzeć, że wewnątrz ktokolwiek śpi. Szybko decydujemy się rozłożyć w środku namiot. Wysłużona i cała w kupie mobilna sypialnia jest trochę za duża względem ilości miejsca w krzaku i właściwie bardziej lewituje w nim, zaczepiona ścianami o gałęzie. Żeby było śmieszniej, w ferworze walczenia z pałąkami namiotu wewnątrz krzaka, gubimy gdzieś tropik (a na zewnątrz wciąż mocno pada).

Jesteśmy już prawie zadowolone z naszej miejscówki. Agnieszka wchodzi do namiotu, a ja podaję jej do środka plecaki, gdy nagle…
- O kurna.
- Co?
- Cicho, nie ruszaj się. Coś jedzie alejką.
Na dróżce, od której dzieli nas jakieś 8-10 metrów widzę światła samochodu. Obie wstrzymujemy oddech – tego brakuje, żeby właśnie teraz ktoś nas zauważył i zadzwonił po policję. Jak się jednak okazuje, wcale by nie musiał.
- Aga, to carabineri. – szepczę najciszej jak potrafię. – Zaraz podam drugi plecak, niech sobie pojadą.
Mundurowi na szczęście odjeżdżają, a my zostajemy niezauważone. Marzymy tylko o tym, żeby przespać się chociaż parę godzin, by móc funkcjonować następnego dnia, nawet jeśli w nocy ma obudzić nas policja. Zresztą, jaki policjant mógłby się spodziewać, że gdy znajdzie namiot w jakichś parkowych krzakach, to wcale nie będą tam koczować nielegalni imigranci, a dwie blondynki z Polski? Dobrze, że nie mamy okazji dowiedzieć się tego na własnej skórze.

Zasypiamy szybko, a za parę godzin budzą nas rozmowy. Najpierw słyszymy młodych ludzi, prawdopodobnie wracających z imprezy, na alejce parę metrów od naszego namiotu. Chwilę później ktoś z całym impetem kopie w kosz na śmieci, po czym przerażająco głośno na niego krzyczy. Jedna osoba. Idzie alejką i wrzeszczy do siebie, przy czym zdecydowanie nie brzmi jak trzeźwy człowiek. Modlę się w myślach, żeby gość nie wpadł na świetny plan wysikania się w krzakach i nas nie zauważył. Na szczęście szybko idzie dalej, a my ponownie zasypiamy.

Wstajemy szybko, bo przed 6 rano. Pierwsza rzecz, jaką zauważamy, to że ściany namiotu są dziwnie suche – mimo braku tropiku i ulewy na zewnątrz, nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu, a w środku było wyjątkowo ciepło jak na fakt, że noc okazała się naprawdę chłodna. Krzak w Novarze zyskuje miano bezkonkurencyjnie najlepszej jak do tej pory miejscówki na nocleg.

W żaden sposób nie zapobiega to faktowi, że podczas składania namiotu znów zauważamy na alejce obok samochód. Zamieramy w bezruchu, ale auto okazuje się być jedynie śmieciarką.

Zestresowane i bardzo głodne idziemy na dworzec pociągowy, a ja tego właśnie dnia osiągam ten poziom niewyspania, że zasypiam wszędzie. Najpierw na dworcu, później w pociągu, siedząc na plecaku w przejściu między wagonami, bo przedziały są przepełnione. Szczęśliwie szybko docieramy do Arony, która absolutnie nas zachwyca. Małe, niby turystyczne, ale jednak całkiem spokojne miasteczko nad jeziorem Maggiore z przepięknymi widokami na Alpy. Robimy kilka zdjęć, po czym rozsiadamy się w niewielkiej, rodzinnej knajpce, gdzie zamawiamy dużą i pyszną pizzę z orzechami i gorgonzolą, z której, między innymi, słynie Piemont. Po takim sycącym obiedzie idziemy tam gdzie zawsze, czyli na wylotówkę.



 o taaaaaam chcę pojechać

Nie musimy długo czekać na podwózkę. Zatrzymuje się młody chłopak, który zawozi nas do miejscowości położonej kilka kilometrów dalej – Dormelletto. Tam próbujemy łapać dalej, jednak dajemy sobie deadline – jeśli nie złapiemy nikogo w ciągu dwóch godzin, idziemy na położony w pobliżu camping. Po godzinie uznajemy, że wcale nie chce nam się już dziś łapać i może po 10 dniach w podróży pozwolimy sobie wreszcie na burżujski, płatny i wygodny nocleg. Wcześniej idziemy do znajdującego się obok supermarketu, gdzie kupujemy wino i pyszności na kolację.

Właścicielka campingu wskazuje nam miejsce na rozbicie namiotu przy samej plaży. Jesteśmy maksymalnie szczęśliwe, bo w zasięgu parudziesięciu metrów mamy piękne widoki, sklep, dostęp do prądu i oczywiście prysznic z ciepłą wodą (więc myjemy się dwa razy, tak na zapas).

Po ogólnym ogarnięciu siadamy na kamieniach przy brzegu i całym jedzeniowym dobrodziejstwem. W pobliżu imprezuje jakaś niemiecka kolonia, małe dzieci biegają po trawniku, a my patrzymy, jak się ściemnia, a na czystym niebie pojawia się morze gwiazd i jest nam po prostu dobrze.



Rano góry w świetle wschodzącego słońca jeszcze bardziej nas zachwycają. Z bólem serca i ogólnym smutkiem idziemy na zapasowy prysznic i stajemy w zatoczce.

Niedługo potem jedziemy już ze starszym panem do kolejnej miejscowości, z której zabiera nas dwóch Egipcjan. Nie za wiele mówią po angielsku, ale nie przeszkadza im to w tym, by zatrzymać się na stacji benzynowej na wspólną kawę. Bez problemu też wysadzają nas dokładnie tam, gdzie chcemy.
Z kolejnej stacji zabiera nas starszy, bardzo sympatyczny pan, z którym jedziemy kilka dobrych godzin, bo zawozi nas aż pod Wenecję. A tam miłe zaskoczenie – duża stacja z mnóstwem polskich tirów. Robimy więc rundkę między samochodami i znajdujemy dwóch kierowców, którzy zgadzają się nas zabrać. Zbyszek i Tomek niszczą moją teorię o tym, że imiona kierowców jeżdżących razem w trasy muszą się rymować.

Panowie jadą w stronę Austrii i tam też się z nimi zabieramy. Na wieczór dojeżdżamy na parking kawałek za granicą austriacko-włoską, położony dosyć wysoko w górach, co skutkuje tym, że temperatura spada do jakichś 12 stopni. Robimy sobie herbatę i rozważamy pod którym daszkiem będzie nam najlepiej rozbić namiot.
- Powariowałyście? Po co będziecie rozbijać namiot, jak my mamy po dwa łóżka w samochodach. Spokojnie możecie się przespać w ciężarówce, ciepło wam będzie przynajmniej.

Nie ukrywamy, że perspektywa wygodnego łóżka bardzo nam się podoba.

Rano budzą nas piękne widoki za oknem i zapach świeżej kawy. Jedziemy z parkingu prosto na stację, gdzie każda z nas dostaje po pizzy z mrożonki i jest to chyba najlepiej smakujące śniadanie na świecie.
Zbyszek i Tomek z Austrii odbijają na Czechy, a my, jako że wolimy jechać przez Słowację, wysiadamy po Wiedniem. Na parkingu najpierw łapiemy polskiego kierowcę tira, jednak po paru minutach jazdy łapie nas policja – czepiają się o rozładowaną winietę. Kierowca jest tym na tyle zestresowany, że postanawiamy wysiąść i nie robić mu więcej kłopotów niż już ma.

Właśnie na tej stacji przy obwodnicy Wiednia mamy ogromnego farta – zatrzymuje się samochód osobowy na polskich numerach, a w nim dwóch młodych chłopaków.
- Cześć, gdzie jedziecie?
- Do Limanowej. A wy dokąd chcecie?
- Do Polski! Pewnie w takim wypadku najwygodniej będzie nam pojechać do domu przez Kraków…
- No to wsiadajcie, podrzucimy was chociaż do Rabki.

Jesteśmy przeszczęśliwe. Mimo że mamy idealne warunki do spania, nie mrużymy oka ani na moment – nasi współtowarzysze są tak śmieszni, że w ogóle się z nimi nie nudzimy. Po kilku godzinach drogi wysadzają nas przy przystanku autobusowym, skąd za dosłownie parę minut odjeżdża bus do Krakowa. Głupio nam jednak stać bezczynnie, więc wyciągamy kciuki i… zatrzymuje się van. Biegnę do kierowcy i pytam po polsku dokąd jedzie, na co ten pyta mnie o to samo po angielsku.

Nieważne po jakiemu - grunt, że do Krakowa!

Tym sposobem na pierwszego stopa w Polsce po dwóch tygodniach za granicą, łapiemy Szweda, Amerykanina oraz pół Szwedkę – pół Amerykankę. Żeby było śmieszniej, okazuje się, że również podróżowali po Włoszech, a teraz planują zrobić w Krakowie dokładnie to samo, co parę dni wcześniej my zrobiłyśmy w Rzymie, czyli iść na spotkanie couchsurferów głównie po to, żeby znaleźć osobę, która ich przenocuje. Dodatkowo przyznają się, że za jeden z celów swojej podróży wzięli sobie zabieranie wszystkich autostopowiczów, których zobaczą przy drodze.

Jako naiwny dzieciok, który wierzy, że rzeczy nie dzieją się bez przyczyny, wiem, że kiedyś ich jeszcze spotkamy. Może to sugestia od świata, że zamiast smucić się, że piękne Włochy, piękni Włosi, pyszne jedzenie, zapierające dech widoki, wiecznie gorący wiatr, życzliwi kierowcy, niewygodne noclegi i bliskie spotkania z policją już za nami, powinnyśmy planować kolejny wyjazd. Czyżby tym razem do Szwecji? :)



poniedziałek, 21 września 2015

[53] Dziki (prawie) zachód: wszystkie autostrady prowadzą do Rzymu

- Psia mać. O papiery się pewnie czepią, bo nie wypełniłem na dzisiaj.
Policjant wchodzi do autobusu, prosi o teczkę z dokumentami. Po chwili pokazuje na nas i pyta:
- Autostop?
Zanim zdążamy odpowiedzieć, kierowca ratuje nas mówiąc, że nie, broń Boże, autostop przecież zakazany. Jesteśmy znajomymi z jego firmy. Policjant sprawdza nasze dowody i wysiada z autobusu, pokazując kierowcy, żeby szedł za nim.
Trochę się stresujemy widząc w lusterku burzliwą dyskusję. Po paru minutach nasz kierowca biegiem wraca do autobusu.
- I co…? – nie wiemy, czy wypada pytać.
- Mandat. Zaczął od kwoty 2000 euro, bo nie wypisałem na dziś tych pieprzonych papierów. Za was też mi się dostanie.
Wysiada. Nie wiemy co będzie – policja każe nam wysiąść tutaj, na środku autostrady, a potem wlepi nam mandat za bycie na niej? Powinnyśmy zaproponować kierowcy, że dołożymy się do kary? Zanim ustalamy jedną wersję, policjant znów wchodzi do autobusu, by zrobić sobie kontrolny spacer wzdłuż siedzeń i sprawdzić, czy wszystkie zasady bezpieczeństwa zostały przestrzegane. Podczas obchodu niechcący zahacza o słomkowy kapelusz leżący na półce, który spada na ziemię. Podnosi go, uważnie ogląda i odkłada na miejsce, po czym zawraca i ponownie prosi kierowcę na zewnątrz. Kilka chwil później ten wbiega zdyszany do autobusu, a napotykając nasze pytające spojrzenia, mówi:
- Cicho. Być może właśnie kapelusze tych chińczyków ratują nam dupę. Za chwilę wam opowiem.
Wysiada. Już w ogóle nie wiemy o co chodzi; w lusterku widzimy jedynie, że obaj panowie szeroko się uśmiechają, ściskają ręce, kierowca spokojnie przyjmuje mandat, po czym wsiada do autobusu, a policjant macha nam na pożegnanie.
Okazuje się, że policjant z zamiłowania… jeździ konno. Gdy ujrzał tanie, słomkowe kapelusze, uznał, że jeden z nich na pewno świetnie dopełni jego wizerunku podczas treningów. Zaproponował więc kierowcy umowę – jeśli dostanie kapelusz, anuluje mandat 2000 euro na kwotę zaledwie… 60 euro. Tego właśnie dnia po raz pierwszy byłam świadkiem łapówkarstwa.

W każdym razie, zostaje nam tych nieszczęsnych 40 kilometrów do Rzymu. Zaczynamy zastanawiać się nad jakimś noclegiem – średnio widzi nam się spanie po raz kolejny na dworcu, tym bardziej, że nasz kierowca usilnie prosi, żebyśmy tego nie robiły, bo we włoskiej stolicy kręcą się różne podejrzane typy i bałby się, że nie będziemy bezpieczne. Agnieszka ostatkiem internetu wysyła wiadomości na couchsurfingu i szczęśliwie szybko dostaje odpowiedź od człowieka o imieniu Alessandro – niestety nie może nas przenocować, ale informuje, że o 19 jest spotkanie couchsurferów i zapewnia, że będziemy na nim mile widziane. Wychodzimy wtedy z niezbyt może chwalebnego założenia – pójdziemy na spotkanie, to może gdy ktoś nas zobaczy, dwie małe, biedne blondynki z wielkimi plecakami, to zrobi mu się na tyle przykro, że postanowi przygarnąć nas na noc.
Kierowca wysadza nas tuż koło Watykanu, a że mamy jeszcze chwilę do couchsurfingowego spotkania, decydujemy się na spokojny spacer w umówione miejsce.

Bez większego problemu trafiamy na miejsce spotkania i szybko znajdujemy się w towarzystwie. I to jakim towarzystwie! Poznajemy ludzi z totalnie różnych zakątków świata – najwięcej czasu spędzamy na rozmowie z Irańczykiem, Hindusem mieszkającym w Kalifornii, Amerykaninem, Hiszpanem i pół Szkotką – pół Włoszką, która właściwie nie jest pewna swoich korzeni, ale przez ostatni rok mieszkała na Węgrzech. Wszyscy są przesympatyczni, otwarci i szybko angażują się w szukanie dla nas noclegu. Równie szybko znajdujemy hosta – Włoch Nico deklaruje, że chętnie przygarnie nas na jedną lub dwie noce.


Właściwie większość wieczoru spędzamy siedząc na schodach przy miłej knajpce i dopiero gdy robi się późno i większość ekipy zaczyna się wykruszać, przenosimy się w bardziej kameralne miejsce nad Tybrem.

Dwa piwa później wspólnie z Nico uznajemy, że najwyższy czas iść spać. Umawiamy się z nowymi znajomymi na następny dzień i zatłoczonym autobusem jedziemy na obrzeża Rzymu.

Ranek budzi nas deszczem. Zbieramy się dosyć szybko, bo chcemy zobaczyć jak najwięcej miasta. Nico odprowadza nas kawałek w stronę centrum i idzie do pracy, a nam zostaje to, co cieszy najbardziej – dużo, dużo czasu, który możemy spędzić dokładnie tak jak chcemy, czyli na powolnej włóczędze między zabytkami, uliczkami i placykami.



W międzyczasie wpadamy na chwilę do Watykanu, ot żeby usłyszeć jak papież życzy wszystkim smacznego obiadu.

Fontanna di Trevi okazuje się być w remoncie…

…co ani trochę nie przeszkadza nam w zrobieniu sobie z nią zdjęcia.

„Ej, czy to są… płytki łazienkowe?”
 Forum Romanum

 Schody Hiszpańskie z góry
 i z dołu
 Circo Massimo
 Tybr

Chodzimy, obserwujemy, jeśli mamy ochotę, to po prostu przysiadamy i chłoniemy Rzym wszystkimi komórkami ciała. W międzyczasie jemy pyszną pizzę z małej budki przy ulicy. Tak beztrosko czas mija nam do wieczora, kiedy spotykamy się znów z couchsurferami, i kiedy znów przysiadamy na tych samych schodach, z butelką wina w ręce, mijani co chwilę przez ulicznych artystów pokazujących magiczne sztuczki. Rzym ma urok. Nie trzeba tu robić niczego odkrywczego i oryginalnego, by czuć się dobrze.

Nico opuszcza nas trochę wcześniej, tłumacząc się zmęczeniem. My dwie zostajemy w centrum chwilę dłużej.
Super wskazówka dla rzymskiego turysty brzmi: jeśli masz dojechać z miejsca A do miejsca B autobusem miejskim, upewnij się, że dokładnie wiesz na którym przystanku wysiąść. W Rzymie przystanki często mają jedną nazwę i kilka „podnazw”, nadanych od ulicy, przy której się znajdują. Tym sposobem podczas powrotu do mieszkania Nico, myli nam się zupełnie wszystko – host powiedział nam tylko tę główną nazwę przystanku, która widnieje na tabliczkach przy pięciu kolejnych mijanych zatoczkach. Wysiadamy oczywiście na złym przystanku i błądzimy przez półtora godziny między uliczkami, które wydają się dokładnie takie same. Nico nie odbiera telefonu i zaczynamy być odrobinę zrozpaczone, kiedy nagle zupełnie niechcący skręcamy w jakąś uliczkę i naszym oczom ukazuje się odpowiedni blok. Więcej szczęścia niż rozumu, jak by to powiedziała moja mama.

Rano szybko zbieramy się i pędzimy na wylotówkę, której daleko do perfekcji. Z nudów wynajdujemy za to nową grę pod tytułem „ile radiowozów widzisz”. W ciągu 40 minut łapania mija nas 5 zwykłych – policyjnych i jedni carabinieri. Na szczęście po tym czasie zatrzymuje się kierowca o imieniu Faustino, który zawozi nas na fajną stację benzynową. Tak fajną, że – jak zgodnie uznajemy – nie byłoby tragedią utknąć na niej na dłużej.
Największa i najbardziej zmutowana szysza jaką w życiu widziałam!

Niedługo po zaklimatyzowaniu się w nowym miejscu zatrzymuje się przy nas samochód. Wysiada z niego niski, łysawy, a jednocześnie trochę siwy Włoch i zaczyna do nas krzyczeć. Po włosku oczywiście, a macha przy tym rękami, jakby usiłował odgonić stado niewidzialnych os. Co drugie słowo to „orto”, zupełnie nie wiemy o co mu chodzi. Próbuję się z nim dogadać; w końcu Włoch pyta skąd jesteśmy.
- Polska.
- (po włosku) A, Polska! Znam dużo damskich imion: Paulina, Alina, Małgorzata. Moja dziewczyna jest Polką, ma na imię Małgorzata. Zadzwonię do niej.

Jakie trzeba mieć szczęście, by tak trafić?

Włoch dzwoni. Najpierw zaczyna żwawo gestykulować, pokrzykując co i rusz do telefonu, po czym podaje mi słuchawkę.
- Halo? Dzień dobry?
- Cześć, dziewczyny, słuchajcie, Paolo nie może was zabrać tam gdzie chcecie jechać, bo jedzie w innym kierunku, ale mówi, że stoicie w złym miejscu, więc podrzuci was kawałek dalej, chociaż do orto, tam więcej autostrad się krzyżuje, więc przy orto na pewno łatwiej wam będzie kogoś złapać.
- Dobrze, okej, ale co to jest to orto?!
- No zjazd z autostrady.

Pani Małgosia okazuje się bardzo miła, nawet mimo Paolo, który co chwilę wyrywa mi telefon, wtrąca swoje trzy grosze, po czym znów podaje słuchawkę i każe nam rozmawiać, przy czym co chwilę wybucha śmiechem i powtarza: „Paolo jest sympatyczny, no nie?”. Oj bardzo sympatyczny, tak samo jak jego ADHD.

Podczas drogi do zjazdu z autostrady (nie)stety siedzę z przodu, więc przypada mi zaszczyt rozmawiania z Paolo. Kiedy kończę wreszcie gadać z panią Małgosią, kierowca zabiera mi swój telefon i zaczyna przeglądać galerię zdjęć (jadąc cały czas autostradą z prędkością 140 km/h).
- Patrz, to jest Małgorzata. Leci teraz z powrotem do Warszawy. O, a to jest córka Małgorzaty, Paulina. A tu Paulina z moją córką Ericą. To jest filmik, jak Erica tańczy. Erica ma tyle lat co Paulina, siedemnaście. A wiesz co, masz ładne włosy, rasta rasta. Paolo też ma włosy, ale trochę mało. Też ładne, prawda?
I tak przez 20 minut.
Wysiadając na stacji dostajemy od Paolo – który widocznie bardzo przejął się naszym losem – karteczkę, z którą każe podchodzić nam do kolejnych kierowców.
Jedziemy do Florencji, czy mogłybyśmy prosić o podwózkę?

Na szczęście nie jest to konieczne, bo szybko zatrzymuje się nam ciężarówka ze starszym panem za kierownicą. Pan nie rozumie ani trochę angielskiego, więc po włosku próbuję wytłumaczyć mu, że jedziemy w stronę Florencji i chciałybyśmy wysiąść na kolejnej stacji. Bez słowa wysiada, wrzuca nasze plecaki do naczepy i otwiera drzwi ze strony pasażera. Miejsca jest tam dokładnie na półtora osoby, więc trochę się ciśniemy, ale szybko okazuje się, że mimo szczerych chęci obserwowania drogi przegrywamy walkę ze snem. Po kilkunastu minutach jechania w kompletnej ciszy, w półśnie, nasz kierowca zjeżdża na stację benzynową. Jesteśmy pewne, że to już czas wysiadać, więc zrywamy się, na co Włoch pokazuje ręką, żebyśmy siedziały, po czym wysiada, bez słowa otwiera nasze drzwi i ustawia nasz fotel w bardziej leżącej pozycji. Traktujemy to jako oficjalne pozwolenie na przespanie drogi, więc dziękujemy i wracamy do krainy snów.

Kilkadziesiąt kilometrów później wysiadamy na stacji benzynowej i już chcemy żegnać się z naszym kierowcą, jednak on mówi, że zaprasza nas na kawę, a że odmówić nie wypada… Kiedy chwilę później już naprawdę chcemy się pożegnać, dostajemy w prezencie niemieckie piwo i wielkie, soczyste i pachnące limonki, które kierowca wiezie właśnie do domu prosto z Sycylii!

Następny stop przychodzi (a raczej przyjeżdża) szybko. Zatrzymuje się młody gość o imieniu Alessandro, który jedzie do Pizy. Czy chcemy jechać do Pizy? No w sumie czemu nie.
Alessandro wysadza nas blisko wieży, więc pędzimy ją zobaczyć. Znów łapiemy nastrój z Wenecji, czyli skrajne zafascynowanie i podekscytowanie.


Zawsze chciałam sprawdzić, czy pozujący
do zdjęcia z wieżą ludzie naprawdę tak
głupio wyglądają. 

Marzy nam się w końcu znalezienie fajnego noclegu na plaży, a wiemy, że z Pizy na wybrzeże jest jedynie jakieś 10 kilometrów. Siadamy w związku z tym na trawiastej wysepce na środku skrzyżowania i machamy kciukami. Jest jednak zbyt ciemno by ktokolwiek nas zauważył, więc ruszamy na obchód miasta w poszukiwaniu sensownego miejsca na nocleg.

Piza nie jest specjalnie piękna. Właściwie wystarczy zobaczyć wieżę i może przejść się wzdłuż rzeki, żeby zobaczyć ładne, kolorowe kamieniczki, by móc powiedzieć, że zwiedziło się miasto. A już na pewno Piza nie jest miejscem dobrym na nocleg na dziko. Po blisko dwóch godzinach błądzenia trafiamy w końcu na ślepą uliczkę. Po jednej stronie są jakieś bloki, po drugiej plac zabaw, a na nim niezbyt zachęcająco wyglądające i zarośnięte ruiny jakiegoś budynku. Idealne miejsce na rozbicie namiotu! Wprawdzie okolica nie jest najprzyjemniejsza, ale bierzemy sobie za punkt honoru przeżyć do rana.

No i znowu nam się udaje.


cdn.