Budzimy się wcześnie z obawy, że ktoś z mieszkańców
pobliskiego osiedla nas zauważy i okaże się, że nie jest zachwycony naszą
świetną miejscówką noclegową. Szybko wychodzi na jaw, że lokatorom pobliskich
drzew kategorycznie nie spodobał się namiot (na pewno chodziło o kolor) i dwie
ściany są fantazyjnie obsmarowane ptasimi kupami.
Pakujemy się więc i idziemy do pobliskiego parku zjeść
śniadanie, po czym postanawiamy złapać autobus jadący na wybrzeże.
Nie miała być taka kwaśna!
Plaża jest kamienista, ale miła i dosyć spokojna. Słońce
praży, a cień znów szybko się kończy, konstruujemy więc profesjonalne
urządzenie do przedłużania go, złożone z pałąka od namiotu i koca.
Kładziemy się tylko na chwilę, a budzimy prawie dwie godziny
później, kiedy cień już uciekł, wobec czego każda z nas ma przypieczony jeden
bok.
Idziemy do pobliskiego supermarketu po wykwintny obiad
złożony z parówek i znajdujemy wylotówkę. Kolejny stop łapie się szybko – młody
Włoch, który mówi tylko po włosku. Siadam więc z przodu, a kierowca w ciągu 10
minut opowiada mi całe swoje życie, po czym pyta, czy byłyśmy w Pizie i
widziałyśmy wieżę. Mówię, że tak, jednak on albo mnie nie słucha albo nie chce
rozumieć, bo radośnie oznajmia:
- Dobrze! To pojedziemy do wieży, musicie ją zobaczyć. Potem
oczywiście zawiozę was na jakąś stację benzynową.
Nie mam serca tłumaczyć mu, że źle się zrozumieliśmy.
Nasz kierowca vel mistrz selfie
z krzywą wieżą w Pizie
Wysiadamy na stacji przed wjazdem na autostradę. Po dłuższej
chwili zatrzymuje się samochód. Idę dowiedzieć się dokąd jedzie i widzę, że w środku
siedzi dwóch facetów, na oko koło czterdziestki. Są dziwnie niemrawi i na
początku mamy obawy co do wsiadania z nimi, jednak nie wyglądają na takich,
którzy planowaliby wyciąć nam organy. I wcale nie są – to najśmieszniejsi
ludzie, jakich tego dnia spotykamy. Widać, że są starymi przyjaciółmi: cały
czas się przekomarzają i sobie dogryzają. W końcu wysadzają nas na stacji,
gdzie znów dostajemy, tym razem od nich, po piwie. Stamtąd szybko udaje nam się
złapać młodą parę Szwajcarów, która wraca do swojego kraju. Długo wahamy się,
czy ostatnie dni wyjazdu spędzić na zobaczeniu szwajcarskich Alp i już prawie
się na to zgadzamy, ale ostatecznie postawiamy zostać we Włoszech. Jest tu zbyt
pysznie i zbyt pięknie, a ludzie są dla nas zdecydowanie zbyt życzliwi.
Wysiadamy pod Genovą, a tam zabiera nas starsza pani jadąca
do Novary. Na nasze nieszczęście, pogoda mocno się psuje – zaczyna padać i
robić się bardzo chłodno. Postanawiamy zostać na noc w Novarze, a następnego
dnia rano złapać pociąg do Arony – turystycznej miejscowości położonej
kilkadziesiąt kilometrów dalej, w stronę Mediolanu.
Jesteśmy właściwie w prawie tak beznadziejnym położeniu jak
dzień wcześniej w Pizie. Na dworcu grasuje chora psychicznie starsza kobieta,
która krzyczy na wszystkich wokoło i ma zupełnie w nosie fakt, że średnio ją
rozumiemy. Bierzemy więc nasze kilogramy na plecy i idziemy szukać miejsca na
nocleg.
Trafiamy do parku. Nie jest on wybitnie dziki, właściwie to
wydaje się całkowicie cywilizowany – praktycznie przy samej ulicy, gęsto
poprzecinany alejkami z ławkami. Spacerując zauważamy w pewnym momencie duży
krzak, który jest właściwie kilkoma iglakami, ciasno zrośniętymi na samiutkim
środku trawnika. Niewiele tam wprawdzie miejsca, ale z alejek praktycznie nie
sposób dojrzeć, że wewnątrz ktokolwiek śpi. Szybko decydujemy się rozłożyć w
środku namiot. Wysłużona i cała w kupie mobilna sypialnia jest trochę za duża
względem ilości miejsca w krzaku i właściwie bardziej lewituje w nim,
zaczepiona ścianami o gałęzie. Żeby było śmieszniej, w ferworze walczenia z
pałąkami namiotu wewnątrz krzaka, gubimy gdzieś tropik (a na zewnątrz wciąż
mocno pada).
Jesteśmy już prawie zadowolone z naszej miejscówki.
Agnieszka wchodzi do namiotu, a ja podaję jej do środka plecaki, gdy nagle…
- O kurna.
- Co?
- Cicho, nie ruszaj się. Coś jedzie alejką.
Na dróżce, od której dzieli nas jakieś 8-10 metrów widzę
światła samochodu. Obie wstrzymujemy oddech – tego brakuje, żeby właśnie teraz
ktoś nas zauważył i zadzwonił po policję. Jak się jednak okazuje, wcale by nie
musiał.
- Aga, to carabineri. – szepczę najciszej jak potrafię. –
Zaraz podam drugi plecak, niech sobie pojadą.
Mundurowi na szczęście odjeżdżają, a my zostajemy
niezauważone. Marzymy tylko o tym, żeby przespać się chociaż parę godzin, by
móc funkcjonować następnego dnia, nawet jeśli w nocy ma obudzić nas policja.
Zresztą, jaki policjant mógłby się spodziewać, że gdy znajdzie namiot w jakichś
parkowych krzakach, to wcale nie będą tam koczować nielegalni imigranci, a dwie
blondynki z Polski? Dobrze, że nie mamy okazji dowiedzieć się tego na własnej
skórze.
Zasypiamy szybko, a za parę godzin budzą nas rozmowy.
Najpierw słyszymy młodych ludzi, prawdopodobnie wracających z imprezy, na
alejce parę metrów od naszego namiotu. Chwilę później ktoś z całym impetem
kopie w kosz na śmieci, po czym przerażająco głośno na niego krzyczy. Jedna
osoba. Idzie alejką i wrzeszczy do siebie, przy czym zdecydowanie nie brzmi jak
trzeźwy człowiek. Modlę się w myślach, żeby gość nie wpadł na świetny plan
wysikania się w krzakach i nas nie zauważył. Na szczęście szybko idzie dalej, a
my ponownie zasypiamy.
Wstajemy szybko, bo przed 6 rano. Pierwsza rzecz, jaką zauważamy,
to że ściany namiotu są dziwnie suche – mimo braku tropiku i ulewy na zewnątrz,
nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu, a w środku było wyjątkowo ciepło
jak na fakt, że noc okazała się naprawdę chłodna. Krzak w Novarze zyskuje miano
bezkonkurencyjnie najlepszej jak do tej pory miejscówki na nocleg.
W żaden sposób nie zapobiega to faktowi, że podczas
składania namiotu znów zauważamy na alejce obok samochód. Zamieramy w bezruchu,
ale auto okazuje się być jedynie śmieciarką.
Zestresowane i bardzo głodne idziemy na dworzec pociągowy, a
ja tego właśnie dnia osiągam ten poziom niewyspania, że zasypiam wszędzie.
Najpierw na dworcu, później w pociągu, siedząc na plecaku w przejściu między
wagonami, bo przedziały są przepełnione. Szczęśliwie szybko docieramy do Arony,
która absolutnie nas zachwyca. Małe, niby turystyczne, ale jednak całkiem
spokojne miasteczko nad jeziorem Maggiore z przepięknymi widokami na Alpy.
Robimy kilka zdjęć, po czym rozsiadamy się w niewielkiej, rodzinnej knajpce,
gdzie zamawiamy dużą i pyszną pizzę z orzechami i gorgonzolą, z której, między
innymi, słynie Piemont. Po takim sycącym obiedzie idziemy tam gdzie zawsze,
czyli na wylotówkę.
o taaaaaam chcę pojechać
Nie musimy długo czekać na podwózkę. Zatrzymuje się młody
chłopak, który zawozi nas do miejscowości położonej kilka kilometrów dalej –
Dormelletto. Tam próbujemy łapać dalej, jednak dajemy sobie deadline – jeśli
nie złapiemy nikogo w ciągu dwóch godzin, idziemy na położony w pobliżu
camping. Po godzinie uznajemy, że wcale nie chce nam się już dziś łapać i może
po 10 dniach w podróży pozwolimy sobie wreszcie na burżujski, płatny i wygodny
nocleg. Wcześniej idziemy do znajdującego się obok supermarketu, gdzie kupujemy
wino i pyszności na kolację.
Właścicielka campingu wskazuje nam miejsce na rozbicie
namiotu przy samej plaży. Jesteśmy maksymalnie szczęśliwe, bo w zasięgu parudziesięciu
metrów mamy piękne widoki, sklep, dostęp do prądu i oczywiście prysznic z
ciepłą wodą (więc myjemy się dwa razy, tak na zapas).
Po ogólnym ogarnięciu siadamy na kamieniach przy brzegu i
całym jedzeniowym dobrodziejstwem. W pobliżu imprezuje jakaś niemiecka kolonia,
małe dzieci biegają po trawniku, a my patrzymy, jak się ściemnia, a na czystym
niebie pojawia się morze gwiazd i jest nam po prostu dobrze.
Rano góry w świetle wschodzącego słońca jeszcze bardziej nas
zachwycają. Z bólem serca i ogólnym smutkiem idziemy na zapasowy prysznic i
stajemy w zatoczce.
Niedługo potem jedziemy już ze starszym panem do kolejnej
miejscowości, z której zabiera nas dwóch Egipcjan. Nie za wiele mówią po
angielsku, ale nie przeszkadza im to w tym, by zatrzymać się na stacji
benzynowej na wspólną kawę. Bez problemu też wysadzają nas dokładnie tam, gdzie
chcemy.
Z kolejnej stacji zabiera nas starszy, bardzo sympatyczny
pan, z którym jedziemy kilka dobrych godzin, bo zawozi nas aż pod Wenecję. A
tam miłe zaskoczenie – duża stacja z mnóstwem polskich tirów. Robimy więc
rundkę między samochodami i znajdujemy dwóch kierowców, którzy zgadzają się nas
zabrać. Zbyszek i Tomek niszczą moją teorię o tym, że imiona kierowców jeżdżących
razem w trasy muszą się rymować.
Panowie jadą w stronę Austrii i tam też się z nimi
zabieramy. Na wieczór dojeżdżamy na parking kawałek za granicą
austriacko-włoską, położony dosyć wysoko w górach, co skutkuje tym, że
temperatura spada do jakichś 12 stopni. Robimy sobie herbatę i rozważamy pod
którym daszkiem będzie nam najlepiej rozbić namiot.
- Powariowałyście? Po co będziecie rozbijać namiot, jak my
mamy po dwa łóżka w samochodach. Spokojnie możecie się przespać w ciężarówce,
ciepło wam będzie przynajmniej.
Nie ukrywamy, że perspektywa wygodnego łóżka bardzo nam się
podoba.
Rano budzą nas piękne widoki za oknem i zapach świeżej kawy.
Jedziemy z parkingu prosto na stację, gdzie każda z nas dostaje po pizzy z
mrożonki i jest to chyba najlepiej smakujące śniadanie na świecie.
Zbyszek i Tomek z Austrii odbijają na Czechy, a my, jako że
wolimy jechać przez Słowację, wysiadamy po Wiedniem. Na parkingu najpierw
łapiemy polskiego kierowcę tira, jednak po paru minutach jazdy łapie nas
policja – czepiają się o rozładowaną winietę. Kierowca jest tym na tyle
zestresowany, że postanawiamy wysiąść i nie robić mu więcej kłopotów niż już
ma.
Właśnie na tej stacji przy obwodnicy Wiednia mamy ogromnego
farta – zatrzymuje się samochód osobowy na polskich numerach, a w nim dwóch
młodych chłopaków.
- Cześć, gdzie jedziecie?
- Do Limanowej. A wy dokąd chcecie?
- Do Polski! Pewnie w takim wypadku najwygodniej będzie nam
pojechać do domu przez Kraków…
- No to wsiadajcie, podrzucimy was chociaż do Rabki.
Jesteśmy przeszczęśliwe. Mimo że mamy idealne warunki do
spania, nie mrużymy oka ani na moment – nasi współtowarzysze są tak śmieszni,
że w ogóle się z nimi nie nudzimy. Po kilku godzinach drogi wysadzają nas przy
przystanku autobusowym, skąd za dosłownie parę minut odjeżdża bus do Krakowa.
Głupio nam jednak stać bezczynnie, więc wyciągamy kciuki i… zatrzymuje się van.
Biegnę do kierowcy i pytam po polsku dokąd jedzie, na co ten pyta mnie o to
samo po angielsku.
Nieważne po jakiemu - grunt, że do Krakowa!
Tym sposobem na pierwszego stopa w Polsce po dwóch
tygodniach za granicą, łapiemy Szweda, Amerykanina oraz pół Szwedkę – pół
Amerykankę. Żeby było śmieszniej, okazuje się, że również podróżowali po
Włoszech, a teraz planują zrobić w Krakowie dokładnie to samo, co parę dni
wcześniej my zrobiłyśmy w Rzymie, czyli iść na spotkanie couchsurferów głównie
po to, żeby znaleźć osobę, która ich przenocuje. Dodatkowo przyznają się, że za
jeden z celów swojej podróży wzięli sobie zabieranie wszystkich
autostopowiczów, których zobaczą przy drodze.
Jako naiwny dzieciok, który wierzy, że rzeczy nie dzieją się
bez przyczyny, wiem, że kiedyś ich jeszcze spotkamy. Może to sugestia od świata,
że zamiast smucić się, że piękne Włochy, piękni Włosi, pyszne jedzenie,
zapierające dech widoki, wiecznie gorący wiatr, życzliwi kierowcy, niewygodne
noclegi i bliskie spotkania z policją już za nami, powinnyśmy planować kolejny
wyjazd. Czyżby tym razem do Szwecji? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz