Zdarza się niejednokrotnie, że gdy podczas rozmowy z
(przeważnie) nowo poznaną osobą wychodzi na jaw moja podróżnicza słabość, pada
zdanie: „Skoro podróżujesz, to musisz chyba bardzo dobrze znać różne języki”. No
bo jak można dogadać się z kimkolwiek z drugiego końca świata nie mając
opanowanych do perfekcji chociaż kilku języków obcych?
Właśnie takie podejście często staje się dla niektórych
sporą przeszkodą jeśli chodzi o podróżowanie. Jak będę w stanie porozumieć się
z Turkiem, jeśli znam angielski na poziomie „Kali jeść, Kali pić”? W jaki
sposób mam odważyć się na podróż przez Amerykę Łacińską, gdy w ogóle nie znam hiszpańskiego?
Dlaczego ktoś ma mnie poprawnie zrozumieć, skoro zdania, które tworzę w języku obcym
brzmią jak zgrzyt tępą piłą o blaszany dach?
Nie musisz mówić biegle, by się porozumieć! Najważniejsze to
się odważyć i złamać blokadę językową. Łatwo powiedzieć, prawda? Tyle razy
przecież próbowałeś, zawsze z tym samym skutkiem. Nie i koniec. Co z tego, że
wszystko rozumiesz, skoro boisz się mówić?
Podczas pierwszego dalszego samodzielnego wyjazdu moja
blokada językowa była w pełni sił witalnych. Miała się wprost świetnie i zawsze
była przy mnie; do tego stopnia, że gdy ktoś zagadywał mnie po angielsku (czy w
jakimkolwiek innym języku, który znam) głupiałam i zanim odpowiedziałam, wyraz
twarzy rozmówcy mówił, że już dawno we mnie zwątpił. Czułam się niekomfortowo,
gdy musiałam zapytać o coś panią w okienku informacji turystycznej; żeby było
śmieszniej, wszystko odbywało się przy bardzo dobrym rozumieniu tego, co mówił
do mnie rozmówca. A później doszło do mnie, że przez kilka następnych dni
jestem skazana na mówienie w języku angielskim i jeśli się nie odważę, bardzo
dużo z tego wyjazdu stracę. Stopniowo przestawałam się martwić o to, że wypowiadam
się może nie do końca poprawnie gramatycznie, że czasem nie znam słów i muszę
je tłumaczyć całkowicie okrężną drogą albo że niechcący powiem coś głupiego.
Zaczęłam obracać to w żart. Zadziałało świetnie. Na aktualnym etapie jestem w
stanie rozmawiać po angielsku swobodnie (choć wiem, że z czasem będzie jeszcze
lepiej). Francuski i włoski rozumiem, jeśli ktoś mówi powoli, dużymi literami i
niezbyt skomplikowanym słownictwem. Z mówieniem jest gorzej, ale przypuszczam,
że gdy będę musiała, po prostu się odważę i zacznę mówić ile wlezie.
Pozostaje jeszcze kwestia porozumienia się a rozmowy, co
wbrew pozorom jest dwoma całkiem innymi tematami. Bez wątpienia możesz dogadać
się nie znając języka na wysokim poziomie. Ba! – nawet niemal w ogóle go nie
znając. Doświadczyłam tego w Serbii, gdy dwie zapytane o coś starsze kobiety
kompletnie nie znały angielskiego. Zadawałam pytania po polsku, rzucałam słowa
klucze, a one odpowiadały w ten sam sposób po serbsku; doszłyśmy do porozumienia
bez większego problemu. Jednak gdybym chciała przeprowadzić z nimi towarzyską
rozmowę o przysłowiowej „dupie Maryni”, raczej nie byłoby już tak łatwo.
Dlatego właśnie poznanie języka na poziomie wystarczającym do zwykłej,
towarzyskiej komunikacji ma ogrom plusów. Otwiera podróżnika na spotkanych po
drodze ludzi i ludzi na podróżnika. Umożliwia znalezienie nici porozumienia z
każdym na świecie, zawarcie pięknych przyjaźni i poznanie punktu widzenia
innego człowieka, niekoniecznie myślącego w tym samym języku co ty. Żeby się
nauczyć, trzeba jak najwięcej mówić. Szkoła czy studia nauczą cię jak
dyskutować o globalnym ociepleniu i wpływie mediów na dzieci w wieku szkolnym.
Podróżowanie nauczy cię rozmawiać o zwykłych rzeczach w przyjemny sposób.
Jednak w każdej dziedzinie życia zdarza się przypadek, który
zaprzecza całej teorii. Przy okazji relacji z Holandii opowiadałam o pierwszej
w życiu nocy spędzonej w tirze, a wcześniej o kilku godzinach bardzo miłej
rozmowy w czterech językach na raz z dwoma tirowcami. Nasz kierowca znał
angielski nienajlepiej, ale dało się z nim w tym języku dogadać; jego kolega w
ogóle go nie znał, więc mówił do nas po rosyjsku, a my do niego po polsku.
Panowie między sobą rozmawiali po macedońsku. Wbrew pozorom nasze rozmowy nie
miały charakteru czysto informacyjnego – wszyscy naprawdę chcieliśmy się choć
trochę poznać i wkładaliśmy mnóstwo energii, żeby mówić zrozumiale, prosto i z
sensem.
Fenomenem są dla mnie ludzie, którzy znają język słabo, a
używają go z taką pewnością siebie, jakby mieli co najmniej uprawnienia
tłumacza. Prawdę mówiąc zazdroszczę im i myślę, że takie podejście może być
kluczem to pozbycia się blokady językowej. Przecież nikt nie jest idealny i
nawet w rodzimym języku zdarza się popełniać gafy.
Pointa powinna nasunąć się sama. Jeśli jesteś uparty i
koniecznie chcesz udowodnić sobie i światu, że bez znajomości języków obcych da
się podróżować i poznawać kontynenty – droga wolna. Oczywiście, że się da i
nikt ci tego nie zabrania. Po prostu w ten sposób robisz trochę na złość samemu
sobie i zamykasz się na wiele rzeczy, a przede wszystkim na ludzi. Jeżeli
robisz to świadomie i taka forma ci odpowiada, nie ma przeszkód. Ważniejsze jest,
żeby nie bać się mówić. Pamiętaj tylko, że jeśli będziesz chciał utrzymać
kontakt mailowy czy choćby listowny z osobą, z którą podczas podróży
posługiwałeś się na migi, sprawa przestanie być tak banalnie prosta. No chyba
że zdecydujecie się na pismo klinowe lub inne hieroglify.
Co się bardziej opłaca? Decyzja należy do ciebie.