Czas: 7-11.11.2014
Dystans: ponad 1100 km
Hajs: ok. 570 CZK
Zastanawiałam się kiedy znajdę chwilę czasu na napisanie
sensownej relacji, podzielenie się fajnymi zdjęciami i opowiedzenie o tym jak
wesoło spędziłam miniony długi weekend. Wyszło jak wyszło i czasu szukać nie
musiałam – to on mnie znalazł, przysyłając choróbsko, które skutecznie
unieruchomiło mnie w łóżku z gorączką.
Trochę kręciłam z tym długoweekendowym wyjazdem. Najpierw
miała być Finlandia, potem Ryga, Wiedeń, Toruń, Bydgoszcz, polskie morze… Za
dużo pomysłów tłukło nam się po głowach. Kiedy już wszystkie za i przeciw
wskazały na Toruń (bo nie tak daleko, bo nigdy nie byłam, bo warto Polskę
zobaczyć), wywiązała się prosta konkluzja.
- Ej, wiecie, ale właściwie Praga jest bliżej niż Toruń, a
ja nigdy nie byłam w Pradze, to może tam pojedziemy? Byłyście?
- Nie. Dobra, to jedźmy.
No to pojechałyśmy.
Plan był prosty – w piątek po zajęciach stopem z Krakowa do
Wrocławia po Zuzę, a stamtąd następnego dnia prosto do Pragi. Jednak jak to mi
się zwykle przydarza, łatwo było jedynie w teorii; w praktyce przygód czekało
aż za wiele.
Pierwszego stopa łapałyśmy tuż za bramkami wjazdowymi na A4,
na parkingu pod samiutkim komisariatem policji. Na szczęście superszybko, bo
już po jakichś 5 minutach, zatrzymał się kierowca dostawczakiem, jadący niedaleko,
bo tylko do Jaworzna, jednak jak już wielokrotnie podkreślałam – dla
autostopowicza każdy kilometr jest jak spełnienie marzeń. Jechało się całkiem
przyjemnie, dopóki kierowca (wydawało mi się, że wspominałam już na blogu o
typie kierowcy, który nazywam Typowym Józkiem, ale przejrzałam wpisy i jednak
nie. Może lepiej – nie będę spoilerować, napiszę o tym kiedyś) nie powiedział,
że on już tu skręca na Jaworzno, a nasza droga jest prosto i musi nas wysadzić.
Na środku autostrady, bo jakby inaczej. Historia lubi się powtarzać – znów
czekała nas piesza droga do najbliższej stacji benzynowej, czyli jakieś 2
kilometry. Szczęście przez chwilę było po naszej stronie, rów na poboczu był
głęboki, więc nie było nas aż tak widać, jednak po chwili grunt zrobił się podmokły
dzięki odprowadzanym tamtędy ściekom, więc zrobiło się mniej kolorowo. Jednak
wytrwale szłyśmy, przyśpiewując „Morskie opowieści” na zmianę ze „Speedy
Gonzales”. Po drodze spotkałyśmy robotników, których miny na nasz widok były
wprost bezcenne :). Jednak w pewnym momencie rów zaczął się niebezpiecznie
zwężać, toteż postanowiłyśmy przejść na drugą stronę ogrodzenia. Kojarzycie
zapewne takie zwykłe, druciane siatki, które są często rozstawione wzdłuż dróg
ekspresowych i autostrad. Do dziś nie mam zielonego pojęcia jak udało nam się
to zrobić, ale przecisnęłyśmy się pod taką, z plecakami i tartą niesioną przez
całą drogę w ciężkiej, szklanej formie. Pozostałą część drogi przemierzałyśmy
krzaczorami wszelkiej maści, aż dostałyśmy się na upragnioną stację benzynową.
Po blisko 40 minutach zatrzymał się młody biznesman
wracający do domu przez Wrocław. W ostatecznym rozrachunku dotarłyśmy tam przed
17, wyruszywszy z Krakowa o 13, co uważam za sukces. Jeszcze nie wiedziałyśmy,
że droga powrotna będzie gorsza.
Spędziłyśmy milutki wieczór przy domowej pizzy i piwie z
Zuzą, snując plany i wyobrażenia o Pradze, którą wszyscy tak chwalili.
Następnego dnia rano czekało nas wyzwanie – przede wszystkim
dostać się na wylotówkę. Jeśli ktoś kiedyś próbował ruszyć gdziekolwiek z
Wrocławia to wie, że wyjazd z tego miasta nie należy do najłatwiejszych.
Najpierw trzeba dostać się na Bielany, a potem kilka razy przeskoczyć przez
barierkę, przebiec przez drogę (BARDZO ruchliwą drogę), przekroczyć kilka
krzaków i wtedy pojawia się przystanek autobusowy z zatoczką. Stałyśmy na nim
prawie dwie godziny, robiło się coraz zimniej, a my – ku widocznej uciesze
ochroniarza z salonu samochodowego naprzeciwko – śpiewałyśmy w niebogłosy,
próbowałyśmy łapać stopa stojąc na rękach i podnosząc się nawzajem. W końcu
zatrzymał się młody chłopak jadący do Kłodzka, który jeszcze nadrobił drogi, by
zawieźć nas na stację benzynową za miastem. Stamtąd zadziwiająco szybko
złapałyśmy samochód do Jaromierza, miasta już w Czechach. Zatrzymała się starsza
Czeszka, rewelacyjnie mówiąca po polsku. Bardzo się przejęła, że robi się
ciemno i zimno i co będzie, jeśli utkniemy gdzieś w Jaromierzu? Gdzie będziemy
spać? Przecież ona nie może na to pozwolić i zawiezie nas 20 km dalej niż
jedzie, za miasto, bo tam na pewno będzie łatwiej coś złapać. Co prawda bywało
lepiej, jednak faktycznie nie było aż tak źle – pół godziny później
siedziałyśmy już w samochodzie z facetem jadącym z dwójką dzieci. Podwieźli nas
co prawda tylko 20 km, ale później już szybko złapałyśmy ostatniego tego dnia
stopa – czesko-słowacką parę jadącą do Pragi. Było dopiero koło 18, więc
miałyśmy sporo czasu do spotkania z hostką. Dlatego właśnie jako pierwszy cel
obrałyśmy sobie zgubienie się w metrze…
…a później szybki spacer po centrum.
W Czechach ozdoby i świąteczna atmosfera w każdym kątku!
Po 21 byłyśmy już w mieszkaniu Michelle, Petera i Simby
(czyli ponownie świetnej pary czesko-słowackiej i ich kochanej labradorki). Po
wstępnym zapoznaniu, krótkiej rozmowie i butelce wina zostałyśmy zaproszone na
czeską Becherovkę do pobliskiego baru. Piłam ją pierwszy raz w życiu i mogę
powiedzieć tylko tyle – jeśli jesteś w Czechach i jej nie spróbujesz, nie masz
po co wracać do domu. Jest przepyszna!
Następnego dnia naszym jedynym planem było powłóczenie się
trochę po mieście i chłonięcie praskiej atmosfery. Właściwie zdałam sobie w tym
momencie sprawę, że przeważnie tak piszę – rzadko kiedy chodzę po muzeach czy
przygotowuję listę check pointów wyjeżdżając gdziekolwiek. Mam co najwyżej
kilka punktów, które chcę zobaczyć, ale o wiele bardziej wolę po prostu snuć
się bez celu, podziwiać krajobrazy czy architekturę, przypatrywać się ludziom i
ichniemu życiu w miejscu innym niż moje rodzime.
Apropos architektury – Praska powala na kolana! Każdy
budynek wydaje się być projektowo dopieszczony do granic możliwości,
precyzyjnie zaplanowany i wykonany. Dlatego każdy zachwyca. Jest wiele pięknych
miast – chociażby Kraków, w którym aktualnie mieszkam. Jednak głównie centrum ma
ten specyficzny klimat, okraszony pięknymi budynkami. Jeśli pojedzie się do dzielnic
oddalonych od śródmieścia, spotyka się zwykłe, szare blokowiska. W moim
odczuciu w Pradze tego nie ma – każda część ma swój urok, nie tylko ścisłe
centrum miasta.
Tak więc snułyśmy się ulicami i uliczkami, obserwując
dokładnie życie wokół. Trafiłyśmy nawet na pana robiącego wielkie bańki mydlane
na Starym Mieście. Kama w całości oddała się fotografowaniu, a my z Zuzą jak te
dziecioki bawiłyśmy się w pękanie baniek, noga w nogę (a raczej ręka w rękę) z
dziećmi w wieku około przedszkolnym :).
Oczywiście nie obyło się bez narodowych symboli, czyli Mostu
Karola i Krecika.
Po kilku godzinach wróciłyśmy do mieszkania hostów i
zrobiłyśmy obiad dla wszystkich. Wieczorem chciałyśmy jeszcze wyjść, zobaczyć
Pragę nocą i napić się dobrego czeskiego piwa.
Skończyło się na rundce po pubach, oczywiście według zasady
„gdzie piwo tanie, tam dobrze”, a w końcu spróbowaniem piwa z domieszką tego,
co w Czechach legalne.
Niestety koło północy moje zmęczenie wzięło górę, toteż
wróciłam do mieszkania, a Zuza z Kamą poszły imprezować. Dotarły do mieszkania
o 8 rano, akurat kiedy wstawałam, więc poszły spać, a ja wybrałam się na spacer
w miejsca, których nie odwiedziłyśmy poprzedniego dnia. Jako że Zuza w nocy
zgubiła mapę Pragi, którą dostałyśmy od Michelle, wsiadłam w pierwszy lepszy
tramwaj, wysiadłam na losowym przystanku i po prostu poszłam przed siebie. Szybko
odkryłam prawdziwość słów Michelle z dnia poprzedniego – „Let yoursefl get
lost. It’s beautiful to get lost in Prague!”. Przyznaję, troszkę się zgubiłam i
było super.
Wróciłam do mieszkania, dziewczyny wstały i poszłyśmy razem
z Peterem spotkać się z Michelle w centrum. Ponownie zostałyśmy przez nich
zaproszone, tym razem na kawę. Właściwie miało to większy cel – w kawiarni
miałyśmy napisać nasze sentencje na kartkach.
Michelle realizuje projekt, którego temat w tłumaczeniu
brzmi: „To by się nigdy nie stało”. Powiedziała nam, że Czesi bardzo często
narzekają na swoje miasta czy ogólnie kraj, porównując go do innych miejsc na
świecie. Przykładowo, zwyczajny obywatel Zdenek w godzinach szczytu tkwi w
samochodzie w korku, mamrając pod nosem: „%$#*!, jaki korek, w Berlinie by się
to na pewno nie wydarzyło”. Krótko mówiąc – trawa zawsze jest zieleńsza tam,
gdzie nas nie ma. Dlatego Michelle poprosiła nas dzień wcześniej o uważne
obserwowanie Pragi i próbę zauważenia czegoś, co nas ujmie i oczaruje; czegoś,
z czym będziemy kojarzyć Czechy.
Od lewej: Kama, Michelle, ja, Zuza
Bo zdjęciach poszłyśmy już same zobaczyć zamek na
Hradczanach i osławioną Złotą Uliczkę. Umówiłyśmy się z hostami, że w drodze
powrotnej kupimy ser do smażenia i zrobimy wspólnie kolację.
Widok na nocną Pragę ze wzgórza zamkowego.
Złota Uliczka
Katedra Świętych Wita, Wacława i Wojciecha
Znalazłam dom wielkościowo idealny dla mnie!
Ale dziewczyny już się musiały trochę schylać...
Dzień pełen wrażeń. Wróciłyśmy do mieszkania zmęczone,
zmarznięte i szczęśliwe, zrobiliśmy wszyscy kolację i otworzyliśmy kolejną
butelkę wina. Tego dnia poszłyśmy spać dosyć szybko – w końcu następnego dnia
chciałyśmy pokonać 600 km.
Od lewej: Kama, Zuza, Simba, ja, Michelle, Peter
Chwilę po 9 rano byłyśmy już na wylotówce. Miejsce kiepskie,
bo na wysepce przy rozjeździe dróg, nie miałyśmy zbyt wielkiej nadziei, że uda
nam się tam cokolwiek złapać. Jednak w końcu zatrzymał się dostawczak z młodym
Czechem (Typowym Józkiem. W dostawczakach zawsze są oni) w środku. Angielskiego
nie znał ani trochę, polskiego nie rozumiał, a my czeskiego tym bardziej. Z
trudem wpakowałyśmy się do środka – dwuosobowe siedzenie obok kierowcy, a nas
trzy i to jeszcze z bagażami. Żeby było śmieszniej, Zuza, która siedziała od
strony drzwi trzasnęła nimi, a one nie do końca się zamknęły… I tak minęło nam
kolejne 100 km – ściśnięte we trzy, z plecakami na kolanach, śmigając 150km/h
po autostradzie. Ja prawie leżałam na skrzyni biegów, trzymając się kurczowo
Kamy, bo przy każdy zakręcie spadałam na kierowcę. Kama trzymała Zuzę, która z
kolei trzymała plecak i otwierające się drzwi. Na szczęście zleciało szybko.
Kolejną godzinę spędziłyśmy stojąc na autostradzie, aż zatrzymał się
przesympatyczny Czech, który powitał nas słowami:
- Stoicie w bardzo głupim miejscu, przecież nikt by wam się
tu nie zatrzymał. Dlatego ja to zrobiłem.
Zawiózł nas do miejscowości Hradec Kralove, gdzie
znalazłyśmy (w końcu!) idealne miejsce do łapania stopa – w zatoczce, między
rondem a przejazdem kolejowym, dzięki czemu samochody jechały powoli. Mijało
nas bardzo dużo Polaków, jednak byłyśmy przez nich brzydko ignorowane. Wziął
nas starszy Niemiec jadący do Kłodzka. Niestety wyszło dosyć niekulturalnie –
po 15 minutach rozmowy wszystkie zasnęłyśmy. Obudziłyśmy się dokładnie w
momencie, gdy kierowca zatrzymał się dosłownie na poboczu (a raczej jego braku)
mówiąc:
- To już, ja tu skręcam, musicie wysiąść, do widzenia.
Nie do końca obudzone i świadome wytoczyłyśmy się z
samochodu i wytrwale łapałyśmy dalej. Zaskakująco szybko zatrzymała się para
jadąca do Warszawy przez Wrocław. Na nasze nieszczęście, kierowca nie znał za
dobrze miasta i zamiast wysadzić nas na Bielanach, wjechał do centrum… Powtórka
z rozrywki. Po pożegnaniu się z Zuzą ponownie wpakowałyśmy się w tramwaj,
spędziłyśmy w nim o wiele za dużo czasu, potem zgubiłyśmy się na tych
wszystkich wiaduktach, drogach i przejściach podziemnych, aż dotarłyśmy na
właściwą stację benzynową przy A4. A tam jak na złość policja. Poczekałyśmy
grzecznie aż sobie pojadą i zajęłyśmy miejsce na poboczu. Zatrzymał się trzeci
mijający nas pojazd – spory busik wiozący na naczepie samochód. Za kierownicą
starszy facet, na miejscu pasażera młoda dziewczyna, a z tyłu rozłożony na
dwóch siedzeniach chłopak. Jechali do Krapkowic i byli chyba najdziwniejszą
ekipą wiozącą nas podczas tej podróży. Kierowca cały czas puszczał bardzo
dziwną muzykę – niektóre utwory były naprawdę dobre, a inne brzmiały jakby
wytrzasnął je z kiepskiej produkcji bollywoodzkiej. Do tego głośność podkręcona
była na maksa, kompletnie nie słyszałyśmy swoich myśli, a jakakolwiek rozmowa
nie wchodziła nawet w grę. Oddałyśmy się więc głośnemu śpiewaniu – i tak nikt
nas nie słyszał w tym hałasie.
W Krapkowicach wysiadłyśmy na sporym Lotosie, a tam… umarł w
butach. Godzina 20 i mnóstwo tirów na pauzie, bo święto narodowe i zakaz ruchu
do 22. Może jeździć tylko spożywka. Zrobiłyśmy rundkę po kierowcach i od
wszystkich usłyszałyśmy to samo – „jadę do Krakowa, ale rano”. Zrezygnowane
stanęłyśmy przy wyjeździe ze stacji, gdy zauważyłyśmy, że przy dystrybutorze
paliwa stoi tir z Tesco. Zagadałyśmy do kierowcy i już po chwili siedziałyśmy z
nim w kabinie, jadąc w stronę Gliwic. Przed ostatnią stacją podał na CB radio i
zgrabnie zostałyśmy przerzucone do kolejnej ciężarówki. Przegadałyśmy z
kierowcą 45 minut pauzy, po czym ruszyliśmy w stronę upragnionego Krakowa.
Chwilę po północy kierowca wysadził nas na przystanku autobusowym, skąd
miałyśmy transport praktycznie pod samo mieszkanie.
I w tym momencie koło się zamyka. Właśnie wtedy załatwiłam
swoje gardło, zatoki i wszystko inne. Jak to ładnie skwitowała Zuza: "Czyli trzeba zapamiętać, że stanie na środku autostrady, kiedy tak strasznie piździ nie jest najlepszym pomysłem".
A to nasze piękne selfie w jakiejś toalecie przy wylotówce.
A za piękne zdjęcia tym razem dziękuję najlepszemu fotografowi podróżnemu, czyli Kamie i jej super aparatowi :)