- Polacy. To autostopowicze?
- Tak.
- Tak myślałem. Większość autostopowiczów jest z Polski.
Mniej więcej tak wyglądała każda rozmowa naszego kierowcy z
celnikami na granicach (a przekraczaliśmy je 3 razy: najpierw
czarnogórsko-chorwacką, później chorwacko-bośniacką i ponownie
bośniacko-chorwacką). Droga minęła mi szybko i sennie; przebudziłam się
jedynie, gdy Niemiec zatrzymał się specjalnie dla nas na tarasie widokowym,
żebyśmy mogli zrobić zdjęcia zachodu słońca…
…i w Bośni, kiedy zjechał pod sklep, by zrobić zakupy
spożywcze. Wytłumaczył nam, że za każdym razem, gdy przejeżdża przez Bośnię i
Hercegowinę, robi duże spożywcze zaopatrzenie, kupując głównie smakołyki dla
swoich dzieci. Przy granicach jest zwyczajnie tanio, a do tego bośniackie
jedzenie jest naprawdę pyszne. W dowód tego kupił nam coś o tajemniczej nazwie
burek.
Jest to tradycyjna bośniacka bułka, robiona z kruchego
ciasta, którego jeszcze do końca nie rozszyfrowałam. Nadzieniem może być ser (w
takiej wersji skonsumowaliśmy nasze burki) lub mięso. Podobno im bardziej na
północ kraju, tym burki są smaczniejsze. A skoro na samiutkim południu tak
szalenie mi posmakowały… aż strach pomyśleć jak zareagowałabym na północne
wypieki.
Naszym trzecim przystankiem na trasie do Splitu był stragan
z owocami; kilkadziesiąt minut wcześniej wspomnieliśmy, że musimy koniecznie
kupić sobie wielkiego, soczystego arbuza. Kierowca był na tyle życzliwy, że bez
pytania nas o zdanie specjalnie zjechał i zatrzymał się przy stoisku.
Zostaliśmy wysadzeni przed bramkami kilkanaście kilometrów
od Splitu. Od razu po wyjściu z samochodu pobiegliśmy do busa z polską
rejestracją stojącego w kolejce do płacenia, licząc że kierowca widząc rodaków
z chęcią zabierze nas do centrum miasta. Nie pomyliliśmy się. Władowaliśmy się
z uśmiechem i pełni energii na przednie siedzenia i… zderzyliśmy się z typową
polską (żeby nie powiedzieć – grobową) atmosferą. Z głośników brzmiało słabe
disco polo, kierowcy gawędzili pod nosem. Po chwili milczenia zaczęła się seria
pytań od siedzących z tyłu pasażerów.
- I wy tak autostopem jeździcie?
- A nie boicie się?
- Bezpieczne to?
- Gdzie byliście, dokąd jedziecie?
- Długo?
- Dlaczego nie autobusem?
- A chce wam się?
Tak, chciało nam się.
Kierowca busa wysadził nas na stacji benzynowej w centrum
miasta, życząc powodzenia w dalszej podróży. Pasażerowie chyba też nas
polubili, bo wszyscy życzliwie się z nami pożegnali. Było około 23, miasto
tętniło życiem – dochodziły do nas odgłosy plażowych imprez. Ubraliśmy więc na
siebie plecaki, wzięliśmy pod pachę naszego nowego Kolegę Arbuza i ruszyliśmy w
stronę plaży. Mieliśmy w planie zrobić rozeznanie w terenie i znaleźć fajną
miejscówkę na nocleg zanim dotrą do nas Zuza z Pawłem (byli wtedy kilkanaście
kilometrów od Splitu). W efekcie krążyliśmy między czymś co przypominało promenadę
a parkiem miejskim, przyciągając spojrzenia imprezujących tubylców. W końcu
zdecydowaliśmy się iść wzdłuż brzegu, łudząc się, że znajdziemy tam kawałek
trawy do rozbicia namiotu. Tocząc się pod ciężarem plecaków i Kolegi Arbuza
zauważyliśmy parę turystów leżących w śpiworach na plaży. Pomachaliśmy im, oni
nam odmachali, wymieniliśmy się uśmiechami. Gdziekolwiek się jest, zawsze miło
spotkać w podróży „swojego” i mieć świadomość, że on też przed chwilą kręcił
się tutaj z plecakiem szukając miejsca na odpoczynek. Pokonaliśmy jeszcze
kilkadziesiąt metrów i nie widząc perspektyw na znalezienie lepszego miejsca
niż to, w którym się znajdujemy, zaproponowałam zagadanie do pary z plaży i
zapytanie, czy chcą obalić z nami Kolegę Arbuza. Coraz bardziej nam ciążył,
poza tym i tak nie mieliśmy nic do roboty, bo musieliśmy czekać na Zuzę i
Pawła. Podeszliśmy, uśmiechając się miło.
- Hello! Do you want to eat this watermelon with us?
- Hi! Okay, why not.
Usiedli. Chłopak wyciągnął w moją stronę rękę.
- Piotrek.
- Magda.
Gdyby w tamtym momencie ktokolwiek zrobił nam zdjęcie, nasze
miny z powodzeniem mogłyby wziąć udział w plebiscycie na największy szok
świata.
- Z Polski?
- Z Polski.
- Autostopem?
- Autostopem.
- NO SIEEMAAAA!
Tak właśnie rozpoczęliśmy znajomość z Olą i Piotrkiem. Żeby
było śmieszniej, robili oni prawie tę samą trasę co my, tyle że w przeciwnym
kierunku (co w późniejszych dniach okazało się bardzo praktyczne, bo mogliśmy z
powodzeniem wymieniać się informacjami gdzie jechać, gdzie nie jechać i na co
zwrócić uwagę).
Chyba jeszcze nic nigdy nie smakowało mi tak bardzo jak ten
arbuz zjedzony w środku nocy na plaży z przypadkowo poznanymi Polakami.
Spędziliśmy jakieś 3 godziny na niekończących się rozmowach i śmiechach. Po tym
czasie dołączyli do nas Zuza z Pawłem i wszyscy zgodnie uznaliśmy, że w tych
okolicznościach koniecznie musimy znaleźć jakiś wspólny nocleg. Wybór nie był
za duży – padło na kawałek betonowego podwyższenia na promenadzie, pod drzewem,
przy samym brzegu.
Padliśmy jak muchy. Przez sen słyszałam tylko okrzyki
zdziwienia wydawane przez mijających nas ludzi. Niestety, aura nie była zbyt
łaskawa i po blisko 3 godzinach obudziła nas delikatna mżawka, która w moment
przerodziła się w regularny deszcz.
Ten poranek był niemalże groteskową sytuacją: jak oparzeni
zerwaliśmy się i gdy zwijaliśmy śpiwory, karimaty i wszystkie rozsypane wokół
rzeczy, podbiegł do nas zabawny starszy pan z parasolem i zaczął krzyczeć, że
musimy się pospieszyć i że tuż obok jest wiata. Niewiele myśląc pobiegliśmy za
nim. Pan, z uśmiechem świadczącym o tym, że poczuwa się do spełnienia
obywatelskiego obowiązku ratując biednych turystów, podał nam pół butelki
whisky i paczkę plastikowych kubków, po czym wziął parasol i poszedł w swoją
stronę. Byliśmy chyba zbyt rozespani i nieprzytomni, by zdać sobie do końca
świadomie sprawę z tego absurdu. Jednak nie śmiałam narzekać – widok tuż po
przebudzeniu wynagrodził wszystko.
Pogoda ani trochę nie zamierzała się poprawić, więc
zjedliśmy szybkie śniadanie używając zużytej tektury jako talerzy i dzielnie udaliśmy
się w miasto, naciągając na głowy kaptury. Przed ruszeniem w dalszą drogę
chcieliśmy znaleźć jakąś toaletę, żeby móc się w niej ogarnąć i nie straszyć
kierowców zapachem. Także nasze telefony skomliły o podładowanie. Wybór padł na
galerię handlową; po kilkukrotnych konsultacjach z tubylcami zostaliśmy
wreszcie pokierowani na właściwy przystanek autobusowy. Był jednak jeszcze
jeden problem: jako że dotarliśmy do Splitu w środku nocy, nie mieliśmy okazji
odwiedzić kartonu, żeby kupić kuny, była niedziela i wszystkie kantory w
centrum były nieczynne. Z nadzieją poszłam zapytać się pani w kiosku, czy
możemy kupić u niej bilety za euro. Nie mogliśmy. Ludzie na przystanku
powiedzieli, żebyśmy się nie martwili, kontrole są rzadko, z powodzeniem możemy
jechać bez biletów. Posłuchaliśmy więc, wsiedliśmy zadowoleni do autobusu i…
oczywiście podszedł do nas kanar. (podczas bałkańskiej podróży zdecydowanie
miałam szczęście do tego typu sytuacji)
Wytłumaczyliśmy mu, że nie mamy kun, dopiero przyjechaliśmy
i czy możemy zapłacić za bilet w euro. Chłopak po chwili zastanowienia podszedł
do kierowcy i po krótkiej konsultacji z nim powiedział:
- Wysiądziecie pod galerią, w środku jest kantor, kierowca
poczeka na was na przystanku. Pójdziecie wymienić euro na kuny i wrócicie do
niego kupić bilety.
Jakie to proste! Kolejna konfrontacja z kanarem, a ja znów
byłam w szoku – jaką życzliwością może wykazać się przedstawiciel tej
niewdzięcznej profesji, jeśli tylko chce.
Po rozliczeniu się z kierowcą autobusu wykonaliśmy migiem
wszystkie plany: szybka toaleta (zaprawdę powiadam wam, z czasem okazuje się,
że człowiek ma wrodzoną zdolność do mycia się w umywalkach na stacjach
benzynowych, w centrach handlowych i wszelkiego rodzaju knajpach), uzupełnienie
zapasów prowiantu na drogę, wreszcie kradzież odrobiny prądu dla telefonów w
knajpce, a przy okazji zjedzenie czegoś ciepłego. Czyści, pachnący i z pełnymi
żołądkami ruszyliśmy na wylotówkę.
Tego dnia uznałyśmy z Zuzą, że chcemy trochę popodróżować
wspólnie. Niby wybrałyśmy się razem na wakacje, a na dobrą sprawę każda z nas
miała inne wspomnienia, inne przygody do opowiadania. A poza tym nasz deadline
zbliżał się wielkimi krokami – 18.07 zaczynał się festiwal w Jarocinie, na
który się wybierałyśmy, toteż siłą rzeczy trochę nam się spieszyło, a
bezsensowną rzeczą było blokowanie chłopaków, którzy mogli przedłużyć sobie
podróż.
Stanęłyśmy więc razem na stacji benzynowej i bardzo szybko
zatrzymał się nam kierowca jadący do Sibeniku. Bardzo sympatyczny facet, dobrze
się z nim rozmawiało, więc droga minęła szybko. Wysadził nas w punkcje obsługi
klienta przy autostradzie i na odchodnym dał nam butelkę coli i kanapkę,
żebyśmy nie zginęły z głodu. Ruszyłyśmy bardzo powolnym krokiem w stronę wjazdu
na autostradę; po cichu liczyłyśmy, że uda nam się złapać kolejnego stopa
jeszcze na parkingu. Nie musiałyśmy długo czekać – dosłownie 3 minuty później
na samym środku drogi zatrzymał się dla nas tir. Zrobił oczywiście korek na
kilkanaście metrów, ale prawdę mówiąc przywykłyśmy już do tego, że na południu
życzliwość jest warta o wiele więcej niż kilka - choćby i najbardziej cennych - minut. I tak
właśnie naszym kompanem na kolejnych prawie 300 kilometrów został
przesympatyczny Bośniak żyjący od lat w Chorwacji. Przekrój tematów do rozmowy
był ogromny, jednak największym szokiem było dla nas, gdy kierowca przyznał, że
nigdy w życiu nie miał styczności z typowo szkolnym angielskim – języka nauczył
się zupełnie sam, oglądając filmy i słuchając anglojęzycznych piosenek.
Opowiadał nam trochę o historii krajów byłej Jugosławii, o swojej rodzinie i
skutkach wojennych działań, pokazując przy okazji miejsca: stąd pochodzi jego
matka, ale musiała zostać przesiedlona tu itp. Całości ponownie towarzyszyły
cudowne widoki.
Pod wieczór Bośniak wysadził nas na dużej, dwukierunkowej
stacji przy autostradzie w pobliżu Bosiljeva. A tam… utknęłyśmy na blisko 3
godziny. Jednak – co dziwne - optymizm ani na chwilę nas nie opuścił. Byłyśmy
właściwie w całkiem dobrym położeniu: stacja czynna całą dobę, duża toaleta
również, na terenie dużo zadaszonych miejsc w razie deszczu. No i kolejna
rzecz, która wykształca się w człowieku w czasie podróży: po kilku
doświadczeniach zaczyna się rozpatrywać każde miejsce w kategorii „czy w razie
czego da się tu iść w kimę”. Na rzeczonej stacji by się dało, ba! – miałyśmy nawet
kilka opcji. Jednak póki było w miarę widno, nie traciłyśmy nadziei, że uda nam
się złapać stopa do Rijeki.
W pewnym momencie zaczęło być jedynie trochę chłodno, ale na
posterunku trwał mój niezastąpiony Żulerski Kocyk, w który czym prędzej się
owinęłam i machałam do kolejnych kierowców przyodziana w oryginalną szatę
koloru mulata.
Oczywiście te trzy godziny nie mogły minąć bez tzw. sytuacji
z dupy wziętej. W pewnym momencie zauważyłyśmy, że po wjeździe na autostradę
mknie pod prąd (!) z zawrotną prędkością czerwony samochód. Po rzuceniu
odpowiedniej wiązanki nawiązującej do kierowcy, auto minęło nas ze świstem, a
my zwróciłyśmy uwagę na albańską rejestrację. Z całym szacunkiem dla Albanii i
jej mieszkańców – nie omieszkam odwiedzić w przyszłości tego kraju, jednak w
ostatnich dniach wszyscy napotkani ludzie mieli mi do opowiedzenia co najmniej
kilka historii o Albańczykach, bynajmniej nie wpływających pozytywnie na ich
reputację – ale pierwsza myśl, która przyszła nam do głów brzmiała: kompletni
idioci. Szybko jednak wróciłyśmy do łapania, zapominając o incydencie. Machając
tak bezmyślnie każdemu samochodowi, nie zwróciłyśmy uwagi, że kolejnym
zbliżającym się pojazdem była czerwona strzała Albanii. Zatrzymał się przed
nami, w środku dwie osoby: kierowca mający wybitnie tępy wyraz twarzy i jego
towarzysz, który sprawiał wrażenie kompletnie zjaranego.
- Cześć dziewczyyyyny.
- Cześć. Gdzie jedziecie?
- A gdzieeee byście chciały pojeeechać?
Oooo nie.
- Hm, w przeciwnym kierunku niż wy. Cześć, pa, miłej drogi.
Około godziny 22 zatrzymał się nam Włocho-Chorwat, jadący
prosto do Rijeki. Nie znał angielskiego ani odrobinę, rozumienie po polsku
przychodziło mu równie opornie. Los chciał, że uczyłam się kiedyś trochę włoskiego
i rozumiałam trochę co do nas mówi - dlatego zostałam oddelegowana na przednie
siedzenie. Kierowca mówił do mnie po włosku, Zuza spała z tyłu, a ja zdawkowo
potakiwałam. Zostałyśmy wysadzone w samym centrum Rijeki, gdzie po chwili
dołączyli do nas Seba z Pawłem. Pogoda nadal była dosyć barowa, uznaliśmy więc,
że fajnie byłoby znaleźć kawałek dachu nad głową na noc. Panowie poszli szukać
jakiegoś taniego hostelu, a my usiadłyśmy na chodniku ze wszystkimi bagażami.
Nie minęła długa chwila, gdy najzwyczajniej w świecie zasnęłam. Obudziło mnie
pytanie przechodzącej ulicą Chorwatki, czy wszystko w porządku i czy może
potrzebujemy pomocy.
Ostatecznie noc spędziliśmy na niestety nie najtańszej
żaglówce. Jednak możliwość wejścia pod prysznic i rozłożenia się na miękkim
łóżku szybko załagodziła ból kieszeni.
Następnego dnia szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy w wiadome
miejsce prześladujące wszystkich autostopowiczów (podpowiedź: jego nazwa
zaczyna się na W, a kończy na YLOTÓWKA). Pani w recepcji poradziła nam
podjechać kawałek autobusem miejskim, udaliśmy się więc na przystanek. Po
chwili przyjechał autobus, wskoczyłam więc do środka żeby zapytać kierowcy, czy
jedzie w stronę jakiejś stacji benzynowej. Przytaknął. Zawołałam więc pozostałą
trójkę i zapytałam o bilety, na co facet machnął ręką i kazał nam wsiadać.
Podziękowałam, ruszyliśmy. Odwróciłam się w stronę chłopaków i… zobaczyłam
samych chłopaków.
- Gdzie jest Zu?!
- Że co?
- Zostawiliście ją na przystanku, geniusze!
Chłopak stojący obok nas zorientował się o co mi chodzi
szybciej niż Seba i Paweł, pobiegł migiem do kierowcy tłumacząc mu, że nasza
koleżanka zaczepiła się plecakiem do ławki na przystanku i nie zdążyła wsiąść.
Ten bez żadnego problemu po prostu stanął na środku drogi i poczekał na
biegnącą Zu. Kolejny punkt dla nas.
Na stacji migiem złapałyśmy na stopa zabawnego Niemca
jadącego tylko kawałek w naszą stronę, a konkretnie do Matulji. Pan na oko koło
czterdziestki, z wytatuowanym kolorowym rękawem, na wstępie zapytał skąd
jesteśmy.
- Poland.
- Poland? Sprechen Sie Deutsch?
- No, only English.
- Hm… Normal people from Poland speak deutsch. YOU’RE CRAZY,
GIRLS!
Komplement z rana jak śmietana! Cóż zrobić, byłyśmy więc
szalone i dojechałyśmy do nieszczęsnej Matulji, gdzie spędziłyśmy kolejną
godzinę usiłując coś złapać. Ruch był duży, jednak chętnych na zabranie
autostopowiczek brak. Uznałyśmy, że szkoda czasu na bezczynne stanie i
ruszyłyśmy drogą, nie do końca wiedząc dokąd dotrzemy. Kręto i pod górę – co to
dla nas, przecież po Czarnogórze niewiele rzeczy miało nas już ruszyć. Było
nawet całkiem przyjemnie tak sobie iść i podziwiać widoki, do momentu kiedy
zwykła droga stała się drogą ekspresową, a pobocze niebezpiecznie zaczęło się
zwężać. Jednak nie mając innego wyjścia, dzielnie pokonywałyśmy kolejne
zakręty. Po 15 minutach marszu (względna) sielanka się skończyła – z drogi
ekspresowej zrobiła się autostrada… Ani widu ani słychu o jakimkolwiek
zjeździe, nie mówiąc o zejściu dla
pieszych, zatoczce czy czymkolwiek bezpieczniejszym niż pas ruchu. Jedynie znak
informujący, że za kilometr jest stacja benzynowa. Stał on jednak po drugiej
stronie autostrady i dokładnie w odwrotnym kierunku niż ten, w którym
chciałyśmy jechać. Jednak wiedząc, że bardzo często stacje benzynowe znajdują
się naprzeciwko siebie po obu stronach, zaryzykowałyśmy. Nadal szłyśmy więc
dzielnie krzakami przy autostradzie, średnio co drugi mijający nas samochód
trąbił, a kierowcy robili wielkie oczy i pokazywali na migi, że szybko musimy
zejść, bo w przeciwnym razie ktoś nas potrąci. No Ameryka! Szczęśliwie po kilku
minutach marszu naszym oczom ukazał się zjazd i McDonald. W międzyczasie
zdążyłam rozwalić sobie nogę o jakiś drut leżący na poboczu, ale nie to było w
tamtym momencie najistotniejsze. Czym prędzej stanęłyśmy przy wyjeździe z
parkingu i chwilę potem siedziałyśmy już w samochodzie Austriaka jadącego do
Wiednia. Wysadził nas kilkadziesiąt kilometrów dalej, niedaleko miejsca o
nazwie Postojna. Gdy wysiadałyśmy, wspomniał tylko:
- No, wiecie, chcąc dojechać do Kopru musicie łapać w
przeciwnym kierunku. Ja was tu wysadzam, bo nie mam tam dalej zjazdu, żeby
nawrócić, ale to już dacie radę, musicie się tylko dostać na drugą stronę
autostrady.
NO JASNE. Druga strona autostrady, pff, bagatela, co to dla
nas? Jesteśmy już świetne w ściganiu się z samochodami jadącymi 200 km/h. Z
nadzieją poszłam zapytać się pracowników stacji, gdzie jest najbliższe zejście
dla pieszych. Usłyszałam, że jakieś 6 kilometrów dalej. Chyba, prawdopodobnie,
bo właściwie to nic pewnego. Nijak nam się to nie kalkulowało.
- Ej, to co robimy?
- Kurde, nie wiem. Nie uśmiecha mi się rypanie kolejnych
kilometrów autostradą.
- Mi też. Czyli że przechodzimy na drugą stronę?
- A mamy inne wyjście?
Nie miałyśmy. Podeszłyśmy jednak do tego na spokojnie –
po co się w końcu denerwować. Miałyśmy do przekroczenia tylko 6 bardzo
ruchliwych pasów. Ulokowałyśmy się przy wyjeździe ze stacji i czekałyśmy na
jakąś większą lukę między śmigającymi samochodami.
Daję słowo, że chyba nigdy w życiu nie czułam aż takiej
adrenaliny jak wtedy, przebiegając przez 3 pasy autostrady z dwunastoma
kilogramami na plecach, słysząc trąbiące samochody. Całe szczęście, że na
środku był pas zieleni oddzielony barierkami, bo miałyśmy 2 minuty na złapanie
oddechu – do pokonania zostały kolejne 3 pasy. Pominę już może fakt, że
barierka była wysoka, a ja niska, toteż nie obeszło się bez zrobienia fikołka
(dosłownie), a następnie efektownego przygniecenia przez plecak, rozwalenia
przy okazji kolana, stopy i plecakowej szelki.
Zdjęcie przedstawia widok ze środka autostrady. Jeśli nie
będziecie musieli – nie próbujcie.
Dobra strona sytuacji była taka, że teraz już nie miałyśmy
wyjścia i musiałyśmy przejść na drugą stronę. Szybka piłka – większa luka i
biegusiem na stację (całe szczęście, że stacja tam w ogóle była!). Padłyśmy na
parę minut na trawę próbując uspokoić serce bijące co najmniej 4 razy szybciej
niż normalnie. Zaraz potem szybka rundka po tirach z polskimi rejestracjami.
Niestety, wszyscy kierowcy jechali na Włochy i ruszali dopiero nazajutrz.
Stanęłyśmy więc na parkingu z wyciągniętym kciukiem i - na nasze szczęście – zatrzymał się trzeci
samochód. Kierowca jechał do domu, a mieszkał po Koprem. Dosłownie w parę
sekund po wejściu do samochodu z nieba dosłownie lunęło. Ściana deszczu.
Miałyśmy wielkiego farta, bo gdybyśmy próbowały przekroczyć autostradę podczas
takiej ulewy, kierowcy na 100% by nas nawet nie zauważyli.
Standardowo po paru minutach rozmowy kierowca uznał, że
przecież nie może zostawić nas pod miastem i nadrobi kilometrów, by zawieźć nas
do centrum.
Cel osiągnięty. Nie wiedziałyśmy jednak jeszcze, że to, co
wydarzy się wieczorem wynagrodzi nam wszystkie kilometry zrobione pieszo po
autostradzie.
A człowiek niewyspany (wory pod oczami), bardzo poobijany
(uf, nie widać nóg) i bardzo szczęśliwy (o czym świadczy szczery uśmiech numer
cztery) wygląda właśnie tak. :)