- Psia mać. O papiery się pewnie czepią, bo nie wypełniłem
na dzisiaj.
Policjant wchodzi do autobusu, prosi o teczkę z dokumentami.
Po chwili pokazuje na nas i pyta:
- Autostop?
Zanim zdążamy odpowiedzieć, kierowca ratuje nas mówiąc, że
nie, broń Boże, autostop przecież zakazany. Jesteśmy znajomymi z jego firmy.
Policjant sprawdza nasze dowody i wysiada z autobusu, pokazując kierowcy, żeby
szedł za nim.
Trochę się stresujemy widząc w lusterku burzliwą dyskusję.
Po paru minutach nasz kierowca biegiem wraca do autobusu.
- I co…? – nie wiemy, czy wypada pytać.
- Mandat. Zaczął od kwoty 2000 euro, bo nie wypisałem na
dziś tych pieprzonych papierów. Za was też mi się dostanie.
Wysiada. Nie wiemy co będzie – policja każe nam wysiąść
tutaj, na środku autostrady, a potem wlepi nam mandat za bycie na niej?
Powinnyśmy zaproponować kierowcy, że dołożymy się do kary? Zanim ustalamy jedną
wersję, policjant znów wchodzi do autobusu, by zrobić sobie kontrolny spacer
wzdłuż siedzeń i sprawdzić, czy wszystkie zasady bezpieczeństwa zostały
przestrzegane. Podczas obchodu niechcący zahacza o słomkowy kapelusz leżący na
półce, który spada na ziemię. Podnosi go, uważnie ogląda i odkłada na miejsce,
po czym zawraca i ponownie prosi kierowcę na zewnątrz. Kilka chwil później ten
wbiega zdyszany do autobusu, a napotykając nasze pytające spojrzenia, mówi:
- Cicho. Być może właśnie kapelusze tych chińczyków ratują
nam dupę. Za chwilę wam opowiem.
Wysiada. Już w ogóle nie wiemy o co chodzi; w lusterku
widzimy jedynie, że obaj panowie szeroko się uśmiechają, ściskają ręce,
kierowca spokojnie przyjmuje mandat, po czym wsiada do autobusu, a policjant
macha nam na pożegnanie.
Okazuje się, że policjant z zamiłowania… jeździ konno. Gdy
ujrzał tanie, słomkowe kapelusze, uznał, że jeden z nich na pewno świetnie
dopełni jego wizerunku podczas treningów. Zaproponował więc kierowcy umowę –
jeśli dostanie kapelusz, anuluje mandat 2000 euro na kwotę zaledwie… 60 euro. Tego
właśnie dnia po raz pierwszy byłam świadkiem łapówkarstwa.
W każdym razie, zostaje nam tych nieszczęsnych 40 kilometrów
do Rzymu. Zaczynamy zastanawiać się nad jakimś noclegiem – średnio widzi nam
się spanie po raz kolejny na dworcu, tym bardziej, że nasz kierowca usilnie
prosi, żebyśmy tego nie robiły, bo we włoskiej stolicy kręcą się różne
podejrzane typy i bałby się, że nie będziemy bezpieczne. Agnieszka ostatkiem
internetu wysyła wiadomości na couchsurfingu i szczęśliwie szybko dostaje
odpowiedź od człowieka o imieniu Alessandro – niestety nie może nas przenocować,
ale informuje, że o 19 jest spotkanie couchsurferów i zapewnia, że będziemy na
nim mile widziane. Wychodzimy wtedy z niezbyt może chwalebnego założenia –
pójdziemy na spotkanie, to może gdy ktoś nas zobaczy, dwie małe, biedne
blondynki z wielkimi plecakami, to zrobi mu się na tyle przykro, że postanowi
przygarnąć nas na noc.
Kierowca wysadza nas tuż koło Watykanu, a że mamy jeszcze
chwilę do couchsurfingowego spotkania, decydujemy się na spokojny spacer w
umówione miejsce.
Bez większego problemu trafiamy na miejsce spotkania i
szybko znajdujemy się w towarzystwie. I to jakim towarzystwie! Poznajemy ludzi
z totalnie różnych zakątków świata – najwięcej czasu spędzamy na rozmowie z
Irańczykiem, Hindusem mieszkającym w Kalifornii, Amerykaninem, Hiszpanem i pół
Szkotką – pół Włoszką, która właściwie nie jest pewna swoich korzeni, ale przez
ostatni rok mieszkała na Węgrzech. Wszyscy są przesympatyczni, otwarci i szybko
angażują się w szukanie dla nas noclegu. Równie szybko znajdujemy hosta – Włoch
Nico deklaruje, że chętnie przygarnie nas na jedną lub dwie noce.
Właściwie większość wieczoru spędzamy siedząc na schodach
przy miłej knajpce i dopiero gdy robi się późno i większość ekipy zaczyna się
wykruszać, przenosimy się w bardziej kameralne miejsce nad Tybrem.
Dwa piwa później wspólnie z Nico uznajemy, że najwyższy czas
iść spać. Umawiamy się z nowymi znajomymi na następny dzień i zatłoczonym
autobusem jedziemy na obrzeża Rzymu.
Ranek budzi nas deszczem. Zbieramy się dosyć szybko, bo
chcemy zobaczyć jak najwięcej miasta. Nico odprowadza nas kawałek w stronę
centrum i idzie do pracy, a nam zostaje to, co cieszy najbardziej – dużo, dużo
czasu, który możemy spędzić dokładnie tak jak chcemy, czyli na powolnej
włóczędze między zabytkami, uliczkami i placykami.
W międzyczasie wpadamy na chwilę do Watykanu, ot żeby
usłyszeć jak papież życzy wszystkim smacznego obiadu.
Fontanna di Trevi okazuje się być w remoncie…
…co ani trochę nie przeszkadza nam w zrobieniu sobie z nią
zdjęcia.
„Ej, czy to są… płytki łazienkowe?”
Forum Romanum
Schody Hiszpańskie z góry
i z dołu
Circo Massimo
Tybr
Chodzimy, obserwujemy, jeśli mamy ochotę, to po prostu
przysiadamy i chłoniemy Rzym wszystkimi komórkami ciała. W międzyczasie jemy
pyszną pizzę z małej budki przy ulicy. Tak beztrosko czas mija nam do wieczora,
kiedy spotykamy się znów z couchsurferami, i kiedy znów przysiadamy na tych
samych schodach, z butelką wina w ręce, mijani co chwilę przez ulicznych
artystów pokazujących magiczne sztuczki. Rzym ma urok. Nie trzeba tu robić
niczego odkrywczego i oryginalnego, by czuć się dobrze.
Nico opuszcza nas trochę wcześniej, tłumacząc się
zmęczeniem. My dwie zostajemy w centrum chwilę dłużej.
Super wskazówka dla rzymskiego turysty brzmi: jeśli masz
dojechać z miejsca A do miejsca B autobusem miejskim, upewnij się, że dokładnie
wiesz na którym przystanku wysiąść. W Rzymie przystanki często mają jedną nazwę
i kilka „podnazw”, nadanych od ulicy, przy której się znajdują. Tym sposobem
podczas powrotu do mieszkania Nico, myli nam się zupełnie wszystko – host
powiedział nam tylko tę główną nazwę przystanku, która widnieje na tabliczkach
przy pięciu kolejnych mijanych zatoczkach. Wysiadamy oczywiście na złym
przystanku i błądzimy przez półtora godziny między uliczkami, które wydają się
dokładnie takie same. Nico nie odbiera telefonu i zaczynamy być odrobinę
zrozpaczone, kiedy nagle zupełnie niechcący skręcamy w jakąś uliczkę i naszym
oczom ukazuje się odpowiedni blok. Więcej szczęścia niż rozumu, jak by to
powiedziała moja mama.
Rano szybko zbieramy się i pędzimy na wylotówkę, której
daleko do perfekcji. Z nudów wynajdujemy za to nową grę pod tytułem „ile
radiowozów widzisz”. W ciągu 40 minut łapania mija nas 5 zwykłych – policyjnych
i jedni carabinieri. Na szczęście po tym czasie zatrzymuje się kierowca o
imieniu Faustino, który zawozi nas na fajną stację benzynową. Tak fajną, że –
jak zgodnie uznajemy – nie byłoby tragedią utknąć na niej na dłużej.
Największa i najbardziej zmutowana szysza jaką w życiu widziałam!
Niedługo po zaklimatyzowaniu się w nowym miejscu zatrzymuje
się przy nas samochód. Wysiada z niego niski, łysawy, a jednocześnie trochę siwy
Włoch i zaczyna do nas krzyczeć. Po włosku oczywiście, a macha przy tym rękami,
jakby usiłował odgonić stado niewidzialnych os. Co drugie słowo to „orto”,
zupełnie nie wiemy o co mu chodzi. Próbuję się z nim dogadać; w końcu Włoch
pyta skąd jesteśmy.
- Polska.
- (po włosku) A, Polska! Znam dużo damskich imion: Paulina,
Alina, Małgorzata. Moja dziewczyna jest Polką, ma na imię Małgorzata. Zadzwonię
do niej.
Jakie trzeba mieć szczęście, by tak trafić?
Włoch dzwoni. Najpierw zaczyna żwawo gestykulować,
pokrzykując co i rusz do telefonu, po czym podaje mi słuchawkę.
- Halo? Dzień dobry?
- Cześć, dziewczyny, słuchajcie, Paolo nie może was zabrać
tam gdzie chcecie jechać, bo jedzie w innym kierunku, ale mówi, że stoicie w
złym miejscu, więc podrzuci was kawałek dalej, chociaż do orto, tam więcej
autostrad się krzyżuje, więc przy orto na pewno łatwiej wam będzie kogoś złapać.
- Dobrze, okej, ale co to jest to orto?!
- No zjazd z autostrady.
Pani Małgosia okazuje się bardzo miła, nawet mimo Paolo,
który co chwilę wyrywa mi telefon, wtrąca swoje trzy grosze, po czym znów
podaje słuchawkę i każe nam rozmawiać, przy czym co chwilę wybucha śmiechem i
powtarza: „Paolo jest sympatyczny, no nie?”. Oj bardzo sympatyczny, tak samo
jak jego ADHD.
Podczas drogi do zjazdu z autostrady (nie)stety siedzę z przodu,
więc przypada mi zaszczyt rozmawiania z Paolo. Kiedy kończę wreszcie gadać z
panią Małgosią, kierowca zabiera mi swój telefon i zaczyna przeglądać galerię
zdjęć (jadąc cały czas autostradą z prędkością 140 km/h).
- Patrz, to jest Małgorzata. Leci teraz z powrotem do
Warszawy. O, a to jest córka Małgorzaty, Paulina. A tu Paulina z moją córką
Ericą. To jest filmik, jak Erica tańczy. Erica ma tyle lat co Paulina,
siedemnaście. A wiesz co, masz ładne włosy, rasta rasta. Paolo też ma włosy,
ale trochę mało. Też ładne, prawda?
I tak przez 20 minut.
Wysiadając na stacji dostajemy od Paolo – który widocznie
bardzo przejął się naszym losem – karteczkę, z którą każe podchodzić nam do
kolejnych kierowców.
Jedziemy do Florencji, czy mogłybyśmy prosić o podwózkę?
Na szczęście nie jest to konieczne, bo szybko zatrzymuje się
nam ciężarówka ze starszym panem za kierownicą. Pan nie rozumie ani trochę
angielskiego, więc po włosku próbuję wytłumaczyć mu, że jedziemy w stronę
Florencji i chciałybyśmy wysiąść na kolejnej stacji. Bez słowa wysiada, wrzuca
nasze plecaki do naczepy i otwiera drzwi ze strony pasażera. Miejsca jest tam
dokładnie na półtora osoby, więc trochę się ciśniemy, ale szybko okazuje się,
że mimo szczerych chęci obserwowania drogi przegrywamy walkę ze snem. Po
kilkunastu minutach jechania w kompletnej ciszy, w półśnie, nasz kierowca
zjeżdża na stację benzynową. Jesteśmy pewne, że to już czas wysiadać, więc
zrywamy się, na co Włoch pokazuje ręką, żebyśmy siedziały, po czym wysiada, bez
słowa otwiera nasze drzwi i ustawia nasz fotel w bardziej leżącej pozycji. Traktujemy
to jako oficjalne pozwolenie na przespanie drogi, więc dziękujemy i wracamy do
krainy snów.
Kilkadziesiąt kilometrów później wysiadamy na stacji
benzynowej i już chcemy żegnać się z naszym kierowcą, jednak on mówi, że
zaprasza nas na kawę, a że odmówić nie wypada… Kiedy chwilę później już
naprawdę chcemy się pożegnać, dostajemy w prezencie niemieckie piwo i wielkie,
soczyste i pachnące limonki, które kierowca wiezie właśnie do domu prosto z
Sycylii!
Następny stop przychodzi (a raczej przyjeżdża) szybko.
Zatrzymuje się młody gość o imieniu Alessandro, który jedzie do Pizy. Czy
chcemy jechać do Pizy? No w sumie czemu nie.
Alessandro wysadza nas blisko wieży, więc pędzimy ją
zobaczyć. Znów łapiemy nastrój z Wenecji, czyli skrajne zafascynowanie i
podekscytowanie.
Zawsze chciałam sprawdzić, czy pozujący
do zdjęcia z wieżą ludzie naprawdę tak
głupio wyglądają.
Marzy nam się w końcu znalezienie fajnego noclegu na plaży,
a wiemy, że z Pizy na wybrzeże jest jedynie jakieś 10 kilometrów. Siadamy w
związku z tym na trawiastej wysepce na środku skrzyżowania i machamy kciukami.
Jest jednak zbyt ciemno by ktokolwiek nas zauważył, więc ruszamy na obchód
miasta w poszukiwaniu sensownego miejsca na nocleg.
Piza nie jest specjalnie piękna. Właściwie wystarczy
zobaczyć wieżę i może przejść się wzdłuż rzeki, żeby zobaczyć ładne, kolorowe
kamieniczki, by móc powiedzieć, że zwiedziło się miasto. A już na pewno Piza
nie jest miejscem dobrym na nocleg na dziko. Po blisko dwóch godzinach
błądzenia trafiamy w końcu na ślepą uliczkę. Po jednej stronie są jakieś bloki,
po drugiej plac zabaw, a na nim niezbyt zachęcająco wyglądające i zarośnięte
ruiny jakiegoś budynku. Idealne miejsce na rozbicie namiotu! Wprawdzie okolica
nie jest najprzyjemniejsza, ale bierzemy sobie za punkt honoru przeżyć do rana.
No i znowu nam się udaje.
cdn.