- Do Włoch. Jadę do Włoch.
- To rozumiem, że możemy z tobą?
- Zrobię porządek z tyłu i wskakujcie.
Tak poznajemy Pablo: pół Włocha – pół Hiszpana, mieszkającego do 18.
roku życia w Ekwadorze. Jeden strzał przez całą Słowenię – los chyba postanowił
wynagrodzić nam węgierskiego pecha. Mimo że Pablo jedzie do Verony, decydujemy
się wysiąść pod Wenecją. Ku naszej uciesze jest tam duża stacja benzynowa, a na
niej oczywiście polscy kierowcy tirów. Idziemy na krótki rekonesans z nadzieją,
że któryś z nich jeszcze dziś jedzie dalej, jednak na marne.
- My już dzisiaj stoimy, ale do Wenecji blisko, z buta jakieś 40 minut.
Musicie tylko przejść o tam przez ogrodzenie, a potem przez takie krzaki wzdłuż
pola kukurydzy, a jak droga się skończy to będzie wiadukt, potem znów przez
pola pod lasem i już będziecie w Mestre, a z Mestre jeździ autobus do Wenecji,
tej na wodzie. Może wam się jeszcze dziś poszczęści.
droga do Mestre
Jeśli kiedykolwiek byłeś w dupie, a potem magicznym sposobem szczęście
zaczęło sprzyjać ci aż podejrzanie za bardzo, na pewno znasz stan, który teraz
opiszę. Stan, w którym nie obchodzi cię fakt, że twoje położenie właściwie nie
jest tak idealne jak mogłoby się wydawać – cieszysz się po prostu, że cokolwiek
się zmieniło, że jesteś w innym miejscu; zupełnie nie szkodzi, że wciąż nie
masz gdzie spać, żar leje się z nieba mimo nie najwcześniejszej godziny i
okrutnie chce ci się pić, a na kolejnych kilka kilometrów marszu polem
kukurydzy z 15 kilogramami na plecach zostało ci ledwie pół butelki wody. Nasza
rozmowa przez dłuższy czas ogranicza się do
- Kurde Aga, jesteśmy we Włoszech!
- Wiem, czaisz? Jesteśmy pod Wenecją, a byłyśmy w dupie!
- WE WŁOSZECH!!!
Jestem pewna, że wtedy gdzieś wysoko nad naszymi głowami wisiał
komiksowy dymek o treści: one jeszcze nie wiedzą…
Docieramy do Mestre – „lądowej” części Wenecji, gdzie wsiadamy w
autobus jadący do części właściwej, czyli tej mokrej, romantycznej i podobno
śmierdzącej.
Jest ukrop. Jak okaże się dwa tygodnie później, jest do chyba najgorętsza
noc jaka nas spotkała. Temperatura nie schodzi poniżej 28 stopni, za to z nas
po godzinie dreptania w kółko wąskimi uliczkami schodzi zapał i adrenalina. Mam
wrażenie, że kręcimy się wciąż w tym samym miejscu, każdy róg i mostek wygląda
dla mnie identycznie. Robi się lepiej w momencie, kiedy spełniamy żądanie żołądków
o uzupełnienie kalorii , po czym podejmujemy męską decyzję – skoro teraz, w
nocy (a jest już około 24) jest tak niesamowicie gorąco, to w ciągu dnia będzie
jeszcze gorzej, nie wspominając już o ilości turystów. Zwiedzimy ile damy radę
teraz, a na rano zostawimy sobie plac Świętego Marka i ruszamy w dalszą drogę.
Zwiedzanie kończy się początkowo podświadomym, a później uporczywym
szukaniem odpowiedniej miejscówki na spanie. Ciężko jednak cokolwiek zdziałać w
mieście, gdzie występuje prawie jedynie beton i woda. Krzaczasty i sympatycznie
wyglądający park okazuje się być zamkniętym, a przytulny kącik pod mostem
został już wcześniej zajęty przez bezdomnych. Cóż zrobić, trzeba wrócić do
korzeni – dworzec. Zamknięty, ale przed nim śpi mnóstwo ludzi z walizkami i
plecakami, więc chcemy zlać się z tłumem i przespać chociaż kilka godzin. Na
siłę wchodzimy do śpiworów, choć przy takiej temperaturze nie jest to
najłatwiejsza rzecz na świecie, jednak ze względu na nerki z dokumentami i kasą
nie chcemy ryzykować. Zasypiamy momentalnie.
Jakieś 1,5 godziny później budzi nas głos ochroniarza, prawdopodobnie
krzyczącego, że musimy stąd iść. Budzi w ten sposób wszystkich koczujących. Nam
natomiast rzuca się w oczy, że bardzo blisko, właściwie ramię w ramię obok nas
leży i śpi facet, a pod tyłkiem ma cały stosik naszych rzetelnie noszonych przy
plecaku… kartonów. Z powodzeniem mógł okraść nas z czegoś bardziej użytecznego
– prawdopodobnie byśmy tego nie zauważyły. No ale z dwojga złego…
Dosypiamy jeszcze godzinę w dworcowej poczekalni, bierzemy porządny
prysznic w dworcowych umywalkach i po solidnym śniadaniu bierzemy się ponownie
za zwiedzanie.
Po pierwsze: Wenecja jest naprawdę mocno przepełniona turystami.
Po drugiej: wcale nie śmierdzi aż tak bardzo.
Warto ją zobaczyć. Zgubić się w wąskich uliczkach, w których czasem
miałyśmy problem zmieścić na szerokość plecaki. Wwąchać się w zapach świeżej
kawy parzonej na każdym rogu i poobserwować ludzi przysiadających w małych
kawiarenkach z filiżanką i gazetą, sprawiających wrażenie, jakby nigdzie się
nie spieszyli. Turyści pędzą, z punktu A do punktu B, a dla tubylców czas
każdego ranka na chwilę się zatrzymuje.
moje ulubione - pies Kapitan!
Po jakichś dwóch godzinach mamy dość upału, hałasu, ludzi i
wszystkiego. Niespiesznie łapiemy autobus z powrotem do Mestre, gdzie mamy
naprawdę szczere chęci znaleźć sklep – jedzenie powoli nam się kończy. Jednak
będąc we Włoszech trzeba pamiętać, że sjesta rzecz święta. Siadamy więc w
cieniu jakiegoś budynku, na samym środku chodnika i jemy obiad w postaci
marnych resztek bagietki i konserwy sprzed dwóch dni. Gdy kończy nam się cień
(wspominałam już, że cienie we Włoszech strasznie szybko uciekają?), szukamy
drogi powrotnej przez pole kukurydzy na naszą stację benzynową.
Spotykamy na niej zaledwie jedną polską ciężarówkę. Zagadujemy i
niestety dowiadujemy się, że kierowca stoi już prawie dobę czekając na
załadunek – jeśli do 16 nie dostanie zlecenia, pojedzie najwcześniej następnego
dnia. Postanawiamy więc czekać na kolejne tiry, jako że ruch osobówek na stacji
nie jest szczególnie duży. Siadamy w cieniu i nawet nie zauważamy kiedy mijają
kolejne godziny. Parę minut po 16 przychodzi do nas kierowca, z którym
rozmawiałyśmy wcześniej.
- I co dziewczyny, nic nie jedzie?
- No nie jedzie.
- Czyli co, pijemy piwo? A tak w ogóle to Robert jestem.
Jak trzeba pić to co poradzić. Zmieniamy nasz cień na cień robiony
przez ciężarówkę Roberta i na miłych rozmowach mija nam całe popołudnie. Wieczorem
całkowicie bezpardonowo rozbijamy namiot na trawie tuż za samochodem i jak
padamy, tak śpimy niemal 10 godzin.
nasz nocleg na stacji i ja-modelka
Rano wcale nie jest lepiej. Ruch na stacji jest prawie żaden. Robert
podaje nas na CB średnio co 10 minut, a my w międzyczasie machamy kartką,
plotkujemy, jemy we trójkę chyba najpyszniejszego na świecie arbuza, znów
plotkujemy, bijemy się z upierdliwymi i wszędobylskimi mrówkami i liczymy
ugryzienia po komarach. Po jakichś 7 godzinach takiego bezczynnego wegetowania
na stacji pojawia się dwójka węgierskich autostopowiczów, dwóch chłopaków.
Zagadują, przysiadają się i o ile przez pierwszych kilka minut jest całkiem
miło, tak przestaje być w momencie, kiedy na dobre rozsiadają się obok nas i
próbują łapać stopa. Tuż obok nas. Ciężko przychodzi im łapanie aluzji –
rozumieją, że powinni sobie pójść dopiero, gdy mówimy im to wprost.
Robert wciąż co parę minut podaje nas na CB. Robi się po 16, kiedy
nagle słyszymy wołanie:
- Dziewczyny! Odezwał się chłopak na radiu, jedzie pod Bolonię, może tu
zjechać i was zabrać. Chcecie?
Po dobie spędzonej na stacji chcemy gdziekolwiek.
Na tej stacji pod Wenecją (która jak później się okazało, była zupełnie
nie z tej strony, w którą chciałyśmy docelowo jechać) ma miejsce początek
kolejnej historii pod hasłem „poznaj dobroć polskich tirowców – zaprzyjaźnij
się z nimi, a na pewno nie zginiesz”. Z Michałem faktycznie docieramy pod
Bolonię. Na nasze nieszczęście, jest piątek wieczorem, a w okresie wakacyjnym
we Włoszech tiry mają zakaz jeżdżenia w weekendy; wyjątkiem są chłodnie. No ale
Michał niestety przewozi meble.
- Ale nie martwcie się, może uda wam się coś złapać rano, a jak nie to
też nie zginiecie, weekend na parkingu to fajna rzecz, chłopaki się pewnie
zaraz zjadą, obiad zrobimy, lubicie schabowe, no nie? Ogórki kiszone też mam,
dobre, domowe.
Chwilę później faktycznie zjeżdżają się kolejne ciężarówki. Obok nas
staje Paweł, a chwilę później do towarzystwa dołącza Kamil. Natomiast Michał
faktycznie wyciąga z lodówki ziemniaki, ogromne kawałki schabu na kotlety i
ogórki.
po lewej Paweł i jego ciężarówka, po prawej Michał
ze swoją, na dole ja z kotletami
Gdyby ktoś wcześniej tego dnia – lub wcześniej kiedykolwiek – powiedział
mi, że będę kiedyś obierać ziemniaki i panierować kotlety na środku parkingu
przy stacji benzynowej, między dwoma tirami, i że ten niedosolony obiad będzie
jednym z pyszniejszych, śmiałabym się głośno i długo.
Na stacji pod Wenecją wspominany wcześniej ciąg alkoholowy w postaci
darowizn od nieznajomych kontynuował Robert, natomiast tutaj dostajemy najpierw
piwo od Michała, a później wino od Kamila. Wino, które jest najlepszym
musującym, owocowym i tanim smakiem jakiego próbowałam kiedykolwiek.
Rozmawiamy pół nocy, śmiejemy się do łez. Po północy na parkingu
zaczyna brzmieć głośny rechot – dziesiątki małych żab skaczą na każdym możliwym
kawałku trawy wokół. Początkowo planujemy rozbić namiot na betonie między
samochodami naszych kolegów, jednak w związku z chodzącą gdzieś wokół burzą,
decydujemy się spać w pustej naczepie Pawła.
A rano szóstego dnia Magda z Agnieszką biorą w końcu prawdziwy,
normalny prysznic!
Żegnamy się z tirowcami i siadamy przy wyjeździe ze stacji. Całkiem
szybko udaje nam się złapać pana jadącego do Rimini, jednak decydujemy się
wysiąść wcześniej, za Bolonią. Uparcie próbujemy kierować się w stronę Francji,
ale mimo że wiele aut się zatrzymuje, nikt nie jedzie w naszym kierunku. W
końcu uzgadniamy, że może niegłupią opcją jest jechać do Rimini – średnio co
drugi kierowca udaje się właśnie tam. Dosłownie chwilę po podjęciu decyzji
zauważam autokar na polskich numerach. Machamy flagą jak porąbane, a kierowca
patrzy na nas, robi oczy jak pięć złotych i żegna się, po czym zatrzymuje.
Biegnę.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry, dziewczyny, na miłość Boską, co was tu, gdzie, tak
daleko…
- No tak wyszło, a dokąd pan jedzie?
- Jadę po chińczyków. Do Rzymu.
Patrzę na Agnieszkę. Bez słowa wsiadamy.
Do Rzymu mamy 400 kilometrów. Przez pierwszych 150 żywo rozmawiamy,
jednak później sen bierze górę. Budzimy się jakieś półtora godziny później.
Widoki robią się coraz piękniejsze. Wokół góry usiane małymi domkami
oraz malownicze mosty. Dojeżdżamy do bramek zjazdowych na autostradzie; jesteśmy
coraz bardziej podekscytowane, bo do Rzymu zostało 40 kilometrów! Kierowca
wkłada do automatu bilet, szlaban się otwiera, przejeżdżamy na drugą stronę i…
Zatrzymuje nas policja.
cdn.
Krótka wskazówka jak uciąć wszystkich możliwych na zdjęciu,
czyli nieudolne selfie zrobione przez Michała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz