piątek, 19 czerwca 2015

[45] Karma, buddyzm i skorpiony.

Masz czasem taki okres w życiu, kiedy wszystko idzie źle? Zamek w drzwiach psuje się w najbardziej nieodpowiednim momencie, kiedy akurat spieszysz się na autobus, który zatrzymując się na przystanku ochlapuje cię wodą z kałuży. Uczelnia i nawał obowiązków przygniatają cię całym swoim jestestwem i po raz setny obiecujesz sobie, że nigdy więcej w życiu nie wybierzesz studiów inżynierskich. Znowu nie zdążasz zrobić zakupów, przez co trzeci dzień z rzędu jesz tę samą paczkę szpinaku, w międzyczasie gubisz portfel w stosie notatek, ale może to i lepiej, bo wiesz, że gdy sprawdzisz stan konta, to będziesz miał ochotę uderzyć głową w ścianę. Jedna sytuacja powoduje drugą i tak zaczyna się lawina zasypująca każdą możliwą dziedzinę życia. Najpierw jesteś bardziej wściekły niż smutny i chcesz stawić czoła wszystkiemu, ale stopniowo przyjmujesz postawę „aaaa w dupie z tym wszystkim”. Jest ci zwyczajnie bardzo smutno, a wszystkie najbliższe ci osoby są fizycznie daleko – bo żyją daleko, bo studiują daleko lub po prostu wyjechały daleko. Jedyne co mogą zrobić to mówić ci miłe słowa przez telefon, a ty potrzebujesz w tym momencie tylko tego, żeby bez słowa cię przytuliły.
Nie masz tak nigdy? Wryj sobie wobec tego do głowy, że jesteś farciarzem.

Uważam się za wielką szczęściarę. Nie mam na co narzekać, wszystko układa się tak jak powinno, a często nawet lepiej. Ale czasami wpadam w dołek, leżę i kwiczę na jego dnie, a z góry sypią się wszystkie trudności, zmartwienia, smutki, tęsknoty i rozterki. Wpadam, bo mogę i każdy czasem może. Jasne, nie ma na co narzekać, przecież mam gdzie mieszkać i co jeść. Na świecie są wojny, głód, brak studni w Sudanie i konflikty na Ukrainie, a ja smęcę. Przecież inni mają gorzej.

Nie, to nie pociesza. Nie pociesza mnie, że ktoś ma gorzej, to najgłupszy argument jaki kiedykolwiek został użyty, żeby podnieść kogoś na duchu. Nie mam wojny pod domem, ale w tym momencie wojna w mojej głowie jest gorsza niż cały szereg armat. Inni mają gorzej, a ja dokładnie w tym momencie mam gorzej, bo nie mam. Nie mam czasu, nie mam przyjaciół i bliskich bliżej niż kilkaset kilometrów stąd, nie mam spokojnego snu i nie mam ochoty się z tego tłumaczyć, bo ty też możesz nie mieć, każdy może nie mieć. Bycie optymistą nie znaczy, że każdego dnia musisz mieć. Nie sądzisz, że każdy choć raz w życiu ma prawo pomyśleć o sobie egoistycznie? Pomyśleć po prostu O SOBIE? Piętnasty raz słyszę od kogoś słowa: „Ej wiesz, zawsze chcesz zrobić za dużo dla wszystkich, chcesz być za dobra dla ludzi, a oni nie zawsze będą skłonni do takich samych poświęceń dla ciebie. Zwolnij trochę, przełóż swoje samopoczucie nad innych, bo znów się sfrajerujesz”. Słucham, przytakuję, przyznaję rację. A potem znów robię to samo i znów jestem frajerem.

Miałam kiedyś okazję być na prelekcji podróżniczej Tomka Michniewicza. Opowiedział historię o pewnym człowieku zamieszkującym razem z synem niewielką chatkę gdzieś w głębi dżungli w Tajlandii. Człowiek ten od wielu lat zajmował się skorpionami. Codziennie rano brał wielki koszyk i razem z synem szedł na spacer po dżungli, zbierając po drodze skorpiony. Po powrocie do domu umieszczał je w pojemnikach, gdzie stworzenia z braku lepszego zajęcia intensywnie się rozmnażały. Następnie mężczyzna uśmiercał wszystkie skorupiaki i sprzedawał je na eksport. W ten sposób zarabiał na życie i całkiem nieźle się w tym fachu trzymał, aż pewnego dnia zafascynował się buddyzmem na tyle, iż uznał, że to idealna droga życia dla niego. Zaczął codziennie medytować i spędzać dużo czasu wewnątrz siebie, aż w końcu doszedł do prostego wniosku: karma! Skoro do tej pory w swoim życiu zabił tak dużo żywych stworzeń, to jego bilans karmiczny musi być na ogromnym minusie i na pewno spotka go za to straszliwa kara. Żeby temu zaradzić, mężczyzna całkowicie zmienił swój sposób życia. Od tej pory codziennie rano bierze wielki koszyk i razem z synem idzie na spacer po dżungli, zbierając po drodze skorpiony. Po powrocie do domu umieszcza je w pojemnikach, gdzie stworzenia z braku lepszego zajęcia intensywnie się rozmnażają. Po wszystkim żarliwy buddysta wypuszcza wszystkie zwierzęta z powrotem do lasu. Proste, prawda?

Do buddyzmu mi daleko, ale wierzę, że karma wraca. Czasem nawet udaje mi się znaleźć ją w szafce w łazience, choć nadal częściej jest to tania podróbka z Lidla w saszetce. Wierzę, że kiedyś mój bilans karmiczny za miniony tydzień się wyrówna i z nieba prosto na głowę spanie mi pięciokilogramowa puszka Whiskasa zamiast marnych saszetek.

A może właśnie te saszetki mają w czasie gorszych dni największy sens? Może właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Może moją karmą jest ohydna miska spod lady, którą dostałam w prezencie od ekspedientki w spożywczaku. Może telefon i słowa „dawno się nie widzieliśmy, wpadnę do ciebie wieczorem, jakie chcesz piwo?”, może ulubiona piosenka usłyszana w radio w kryzysowym momencie, może przypadkowy gość z tramwaju, który zaprosił mnie na kawę. (czy zła karma do mnie wróci, skoro odmówiłam?)

Poniedziałki mają magicznie i niewytłumaczalne w logiczny sposób zdolności odmieniania fatum. Jeśli poniedziałek zaczyna się dobrze, możesz liczyć na szczęście co najmniej do niedzieli.
Ale zanim przyjdzie niedziela, zastanów się, czy twój przyjaciel nie wydawał się ostatnio jakiś smutny i niemrawy. Jeśli tak, weź najmilszy koc jaki masz w domu, najśmieszniejszy film jaki znasz i najpyszniejszą czekoladę jaką kiedykolwiek jadłeś i odwiedź go. Doceni.

Karma wróci. Nawet jeśli nie trudnisz się rozmnażaniem skorpionów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz