Lubimy ostatnio ze współlokatorką pić kawę w oknie.
Otwieramy je na oścież, włazimy na (nie do końca czysty) parapet i z
półlitrowymi kubkami w dłoniach rozmawiamy, machając nogami z trzeciego piętra
do sąsiadów. Pierwszy raz zrobiłyśmy tak przypadkiem; ot „chodź, wypijemy
dzisiaj kawę na parapecie”. Spodobało nam się i weszło w życie pod hasłem
rytuału.
Dam sobie uciąć dreda, że każdy w mniejszym bądź większym
stopniu podróżujący człowiek ma swoje własne, czasem nieco sentymentalne
rytuały. Może i nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Jaki w tym sens?
Przecież podróż ma być chwilowym oderwaniem od rutyny, od schematu zwykłego
dnia, kiedy wszystko kręci się wokół pracy/uczelni, obiadu, zakupów na jutro i zapłaceniu
rachunków za prąd. Fajnie znaleźć chwilę na miły rytuał w ciągu dnia
powszedniego, ot żeby oderwać się na moment od myślenia o przyziemnych rzeczach
i sprawach, które trzeba załatwić. No ale podróż już w swojej definicji zawiera
ciąg właśnie takich chwil, które nie zdarzają się codziennie. Po co je więc
regulować powtarzaną czynnością?
Człowiek ma zaprogramowane gdzieś z tyłu głowy umiłowanie do
porządku. Tak, pisze to osoba, która nie potrafi podejmować decyzji, a
ostateczny plan klaruje jej się pięć minut przed startem. Mimo wszystko lubimy
porządek i choć fajnie czasem nie wiedzieć do końca co zdarzy się za chwilę, na
dłuższą metę jest to wykańczające. Właśnie dlatego potrzebne są rytuały.
Mój najważniejszy rytuał to bułka z pasztetem za każdym
razem, kiedy jestem w górach. Choć normalnie fanką pasztetu nie jestem, na
szczycie, po kilku godzinach marszu i z cudnymi widokami w dole smakuje mi
wybornie. Koniecznie ze zwykłą kajzerką.
Z uporem maniaka zawsze pozuję do zdjęć w pięknych
miejscach, koniecznie stojąc tyłem do aparatu. Taki głupawy zwyczaj; z każdego
wyjazdu mam chociaż jedną taką pamiątkę.
Nie jestem pewna, czy rytuałem mogę nazwać zamiłowanie do
tych samych piosenek w tych samych momentach podróży. Zawsze na przykład po
dłuższym czasie stania na wylotówce wyję w niebogłosy „Speeeeeeedy
Gonzaaaaaaaleeees”, znając trzy wersy tekstu. Tradycyjnie też kiedy nikt nie
chce się nam zatrzymać, wyciągamy połowę rzeczy z plecaka. Prawo Murphy’ego
działa – zawsze ktoś staje przy nas, gdy mamy najwięcej bagażu do zbierania z
ulicy.
Za każdym razem jadąc tirem wypytuję kierowcę o jego tryb
pracy, trasy, wszystko. Może trochę podświadomie, jednak stało się to stałym
punktem programu.
Ważnym rytuałem wyjazdowym jest dla mnie wieczorny moment,
kiedy siedząc w namiocie/przy ognisku/na plaży/w rowie przy autostradzie i już
prawie szykując się do spania otwieramy ze współtowarzyszami wino (często
widelcem bądź scyzorykiem) lub coś równie pysznego i zastanawiamy się co
fajnego wydarzy się jutro.
Obowiązkiem jest gorąca herbata w ohydnym i zużytym
blaszanym kubku turystycznym przy ognisku rozpalonym przy górskim schronisku w
nocy, z dala od wszystkiego. Nawet kiedy wcale nie jestem zziębnięta.
Nie uwierzę nikomu, kto będzie szedł w zaparte, że rytuały w
podróży to przeżytek. Zgodzę się natomiast z tym, że należy je co jakiś czas
wymieniać i odświeżać. Nic co jest powtarzane OD ZAWSZE i NA ZAWSZE nie będzie
budzić za każdym razem tego samego miłego dreszczyku emocji; nieważne czy jest
to kawa na parapecie czy kąpiel o świcie w oceanie. Jednak tak jak każda dusza
towarzystwa potrzebuje czasem chwili tylko dla siebie, podobnie każdy łowca
przygód potrzebuje stałego punktu programu, który uspokoi trochę jego umysł i
sprowadzi na ziemię emocje. Mimo że to o nie przecież właśnie w tym całym cyrku
chodzi – byle więcej, byle ciekawiej, byle mniej znane i wciąż nowe. Ale co
utrwali wspomnienia w tak fajny sposób jak rytuał? Co spowoduje, że na widok
pasztetu pieczarkowego na półce w sklepie uśmiechniesz się sam do siebie, bo w
głowie otworzy się szuflada z napisem „lato góry wakacje beztroska”?
Z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że rytuały
ratują mój tyłek w podróży. A szczególnie wtedy, kiedy mi jej brakuje.