niedziela, 27 lipca 2014

[5] balkantrip cz. 1: Rumunia


Czas: 8 – 22.07.2014
Dystans: ponad 4500 km
Hajs: ok. 120 € + 100 zł

Ostatni egzamin miałam 7.07. Niecałą dobę później stałam już w Barwinku z ważącym ponad 10 kg plecakiem i z toną kartonów pod pachą razem z Zuzą, Sebą i Pawłem. Trasa wstępnie (a nawet bardzo niepewnie, jak się później okaże) zarysowana, misja na dzień pierwszy okraszona dozą optymizmu – uda nam się dotrzeć do Cluju-Napoca w Rumunii.
Na dobry początek zmuszeni byliśmy przejść się kilka kilometrów z naszej pierwszej miejscówki na lepiej usytuowaną stację benzynową. Tam podzieliliśmy się już definitywnie: pierwszego dnia ja jadę z Pawłem, a Zu z Sebą. Żeby sobie nawzajem nie przeszkadzać, my zostaliśmy na stacji, oni przenieśli się do zatoczki nieopodal. Typowo wakacyjna pogoda, słońce prażyło niemiłosiernie, co nie do końca wpływało na naszą korzyść, pięknych, młodych i pełnych energii podróżników, którzy niebawem mieli raczej sprawiać wrażenie styranych życiem przypalonych skwarek. Usiedliśmy więc z Pawłem na trawie przy wyjeździe ze stacji z kartką z napisem „Barwinek” (dzieliło nas od niego kilka kilometrów) oraz drugą o treści „Słowacja”. Po blisko pół godzinie podjechała do nas ciężarówka.
- Dokąd jedziecie?
- Na Słowację.
- A później?
- Na Węgry.
- No dobra, a jeszcze później gdzieś jedziecie?
- Właściwie to do Rumunii, ale nawet Słowacja nas zadowoli. A pan?
- Do Bukaresztu. To wsiadacie?
Nasze zdziwione miny były prawdopodobnie warte więcej niż milion dolarów. W ten prosty sposób poznaliśmy Pawła, który został naszym kompanem na najbliższych 10 godzin i okazał się świetnym opowiadaczem podróżniczo-pracowniczych historii. Swoją ciężarówką zwiedził praktycznie całą Europę oprócz Albanii i Czarnogóry. Tę ostatnią zaprezentował nam zresztą w tak ciekawy sposób, że niemal momentalnie uznaliśmy, że koniecznie musimy naciągnąć trochę planowaną trasę, by zahaczyć o ten kraj.
Przejazd przez Słowację i Węgry minął bez większych fajerwerków. Pomijając kwestię, że niejednokrotnie miałam okazję być – zarówno na dłużej jak i na krócej – w obu tych krajach, zwyczajnie nie jestem szczególną pasjonatką tych rejonów. O ile Węgry odbieram całkiem przyjemnie (wyłączając język węgierski, którego słuchając czuję się, jakby ktoś atakował mnie z każdej strony paczką gwoździ) i dobrze kojarzą mi się z dzieciństwem, tak Słowacja jest dla mnie kompletnie szara i nijaka. Niemniej jednak naszym celem tego dnia była malownicza Rumunia i kiedy po południu przekroczyliśmy węgiersko-rumuńską granicę, czuliśmy się jak zwycięzcy. Nasz kierowca z kolei utrzymywał wersję, że wcale nie męczy go nasze towarzystwo, wręcz przeciwnie – bardzo się cieszy, że z nim jedziemy, bo dzięki temu ani trochę mu się nie nudzi i w ogóle nie stał się senny. A Rumunia zachwyciła od samego początku.

Takie widoki towarzyszyły nam przez całe trzy dni przemierzenia kraju. Najpierw mrożące krew w żyłach kręte, wąskie i strome drogi wspinające się po górach, a następnie zapierające dech w piersiach pejzaże, które chciałby uwiecznić niejeden fotograf pasjonat. Pikanterii pokonywanym przez nas trasom dodawał fakt, że Rumunii kierowcy w ogóle nie boją się wyprzedzać, bynajmniej nie zawsze w tym pozytywnym wydźwięku. Niejednokrotnie zdarzyło się, że na drodze ze świstem mijał nas samochód, którego kierowca zupełnie nie zważał na to, że z naprzeciwka również jedzie auto. Obaj prowadzący podchodzili do sprawy zupełnie bezstresowo, starając się kulturalnie zjechać trochę na bok żeby uniknąć wypadku. Może Polakom też przydałaby się taka zimna krew?

Paweł wysadził nas w Cluju, gdzie wymieniliśmy się numerami, a następnie ustaliliśmy, że jeśli będziemy chcieli jechać gdzieś w świat, mamy prędko dać znać – może po skonsultowaniu trasy okaże się, że Paweł jedzie w to samo miejsce w tym samym terminie? :)
Na miejscu mieliśmy czekać na Zuzę i Sebę, którzy chwilę wcześniej napisali smsa, że są kilkadziesiąt kilometrów od Cluju. Z braku lepszej alternatywy (no dobra, tak naprawdę głównym powodem było to, że umieraliśmy z głodu po całym dniu bez jedzenie) poszliśmy na pobliską stację benzynową. Przy zamawianiu jedzenia okazało się, że sprzedawca ma problem z posługiwaniem się językiem angielskim. Gdy próbowaliśmy mu wytłumaczyć, że chcielibyśmy kanapki na ciepło, z zupełnie bezinteresowną pomocą przyszedł Rumun stojący w kolejce do kasy obok, który z kolei po angielsku mówił świetnie. Szybko dogadał się z nami, po czym przetłumaczył polecenia na rumuński sprzedawcy. Podziękowaliśmy ładnie, usiedliśmy przy stoliku i zajęliśmy się studiowaniem mapy. Nie minęło 5 minut, gdy nasz wybawca z kasy się do nas przysiadł.
- Cześć, przepraszam, że przeszkadzam, ale zauważyłem, że nie jesteście stąd i pomyślałem, że może potrzebujecie pomocy. Skąd przyjechaliście?
- Z Polski.
- Mogę wam jakoś pomóc? Może macie jakieś pytania? Ile czasu spędzicie w Cluju? Macie gdzie spać tej nocy?
- Dziękujemy, to bardzo miłe, że zagadałeś. Wszystko jest w porządku, chociaż właściwie… Może znasz jakieś miejsce nieopodal, gdzie moglibyśmy rozbić namiot?
- Namiot… Czekajcie, muszę zadzwonić.
(po minucie – jak mniemam – rozmowy na temat „gdzie pokierować miłych Polaków, żeby było przyzwoicie i tanio, ewentualnie za darmo”)
- Mój kolega dał mi numer do hostelu, zadzwonię i zapytam, czy mają tam pole namiotowe.
(kolejną minutę później)
- Niestety, nie mają miejsca na namioty, ale ceny za pokój wynoszą tyle i tyle. Chcecie żebym go dla was zarezerwował?
- Nie, nie trzeba, ale dziękujemy, bardzo nam pomogłeś.
- Nie ma problemu. Miłego wieczoru i pobytu w Cluju!
Przez kolejnych 15 minut uśmiech nie schodził mi z twarzy. Pierwsze starcie z miejscowymi, a już serdeczność kipi z każdego kąta. Zdecydowaliśmy się pójść do pobliskiego sklepu w celu kupienia rumuńskiego piwa i poczekania na naszych przyjaciół. W międzyczasie dokładnie obeszliśmy stację benzynową z każdej strony w poszukiwaniu kawałka trawy, na której moglibyśmy postawić namiot. Niestety, miejscówka była dosyć marna, należało więc uruchomić pokłady wyobraźni. Gdzie najczęściej można spotkać nocą spłukanych podróżników? Oczywiście, że na dworcu! A gdzie przeważnie znajdują się dworce? Na pewno nie na obrzeżach miasta; należy dostać się do centrum. Zagadałam do grupki dziewczyn stojących na przystanku autobusowym i ponownie zderzyłam się ze ścianą życzliwości: dostaliśmy dokładne dyrektywy czym, dokąd, jak i którędy. Na pytanie o bilety autobusowe usłyszeliśmy:
- E, nie martwcie się, już późno, na pewno nie będzie kontroli, a nawet jakby była, to jesteście turystami.
Na szczęście dziewczyny miały rację. Bez problemu dostaliśmy się do centrum (ponownie doświadczając serdeczności miejscowych, którzy dokładnie informowali nas na którym przystanku powinniśmy wysiąść. Pod tym względem Rumunia jest naprawdę cudowna – każdy stara się pomóc jak tylko może), skąd udaliśmy się prosto na dworzec. Byliśmy już niemal na sto procent zdecydowani, że spędzimy tam noc, jednak po pół godziny koczowania na plecakach atmosfera zaczęła się zagęszczać, tak samo jak liczba ludzi w poczekalni. Cyganie. Niektórzy przychodzili pojedynczo, inni całymi rodzinami. Siadali na ławce, by po chwili zerwać się i usiłować sprzedawać cięte tulipany ludziom oczekującym na pociąg. Mimo że staram się nie uprzedzać do ludzi bez powodu, cygańskie pielgrzymki nie wzbudziły mojego zaufania. Czym prędzej wyszliśmy z budynku.
Bardzo przykre, że rodowici Rumuni są postrzegani właśnie przez pryzmat Cyganów. Przyznam, że przed przyjazdem sama byłam niemal pewna, że prawdziwy Rumun ma śniadą cerę i gardzi pracą. Nic bardziej mylnego – to maksymalnie otwarci, sympatyczni i przyjaźni ludzie, którzy wciąż tracą na wizerunku przed cygańską mniejszość. Obiecałam sobie, że idąc obładowana bagażami i siatkami z Biedronki już nigdy nie powiem, że „idę jak Rumun”.
Ostatecznie, po dwóch godzinach krążenia po nocnym Cluju, maksymalnie zmęczeni, głodni i delikatnie już poirytowani zdecydowaliśmy się z bólem serca wydać pieniądze na hostel. (W międzyczasie dostaliśmy wiadomość od Zu i Seby, że są pod miastem, spędzą noc na stacji i dotrą do nas nazajutrz.)  Mimo szczerych chęci nie zdołaliśmy znaleźć najmniejszego kawałka trawnika, na którym można byłoby niepostrzeżenie rozłożyć namiot, a ze względu na panujące cygańskie okoliczności uznaliśmy, że spanie na chodniku jest kiepskim pomysłem. Obeszliśmy chyba wszystkie możliwe hostele w promieniu kilometra, pytając w międzyczasie o radę pana ze sklepu, panie w kasie na dworcu i policjanta. Ostatecznie wróciliśmy w pierwsze odwiedzone miejsce, które wydało się najtańsze ze wszystkich.
- Dzień dobry, jednak wróciliśmy. Zdecydujemy się na pokój, ale mamy pytanie: czy jest możliwość wzięcia dla naszej dwójki pokoju jednoosobowego? Wie pan, studenci…
- Hm… tak, jest. A nawet mogę wam dać dwójkę w jeszcze niższej cenie niż jedynka.
Pamiętajcie: zawsze warto się targować! Nawet jeśli jesteście niemal pewni, że nic nie ugracie. Nikt was nie pobije ani nie wyrzuci za pytanie, czy można taniej, a da się naprawdę sporo ugrać. Tym sposobem zapłaciliśmy za dwójkę jakieś 70% jej wyjściowej ceny. Nasze kieszenie zostały nieco uspokojone i z czystym sumieniem mogliśmy iść spać.
                                   
Następnego ranka, po skompletowaniu się już we czwórkę ruszyliśmy zwiedzać miasto. Właściwie słowo „zwiedzać” nie jest najtrafniej dobrane – był to raczej rekreacyjny spacer, którego celem po jakimś czasie okazało się szukanie ławki. A tych jak na złość w Cluju jak na lekarstwo!


Mimo wszystko miasto bardzo mnie urzekło i momentalnie dopisałam je do listy miejsc, które chcę ponownie odwiedzić, tym razem z większym zapasem czasu. Widać, że wciąż się rozwija, póki co jest mocno rozkopane i cały czas remontowane, jednak ma wiele klimatycznych i tajemniczych zaułków, w które warto się zapuścić i podglądnąć jak wygląda życie w Cluju od kuchni.
Moje wspomnienia jak zwykle nie są zbyt spójne i kolejna – choć może mało ważna – rzecz, która zapadła mi w pamięć to okropna melodia z dworca PKP. Zapomniałam wspomnieć, że to on stał się naszą śniadaniową jadalnią i już po 15 minutach w towarzystwie niecichnącej melodyjki, która poprzedzała każdą zapowiedź pociągu byliśmy bliscy zwariowania.
Spacerując po mieście całkiem przypadkiem spotkaliśmy całkiem nieznajomą parę w postaci Tomka i Uli, którzy również przyjechali do Rumunii autostopem. Był to naprawdę miły akcent i żałuję, że nie wymieniliśmy się numerami.
Po kilku godzinach nadszedł najgorszy moment dla każdego autostopowicza – czas znaleźć wylotówkę w stronę nas interesującą, czyli w tym wypadku na Timisoarę. Zajęło nam to – bagatela – kolejną godzinę. Tym razem miałam łapać okazję z Sebą. Pierwszy samochód, który się zatrzymał, prowadził francuz, z którym dosyć ciężko było się dogadać, jednak metodą „Kali jeść, Kali pić” doszliśmy do porozumienia i zawiózł nas do Turdy. Wysiedliśmy na stacji benzynowej i tam po raz pierwszy w życiu miałam okazję zobaczyć kobiety wykonujące najstarszy zawód świata w takim zagęszczeniu! Było ich chyba z 5 czy 7, kulturalnie czekały w kolejce, żeby nie zabierać sobie nawzajem klientów. Widać zasady dobrego zachowania obowiązują i w tej profesji.
Z Turdy szybko złapaliśmy kolejnego stopa do Sebes. Tym razem wziął nas przemiły młody (i notabene całkiem przystojny; szalenie kojarzył mi się z Chetem Fakerem) architekt, który do tego świetnie mówił po angielsku, więc droga upłynęła na miłej konwersacji. Niestety wszystko co przyjemne szybko się kończy i po kilkudziesięciu minutach znów staliśmy na drodze machając kciukiem. Trasa Sebes – Deva dla mnie minęła o wiele za szybko, ponieważ po jakichś 10 minutach jazdy zasnęłam na tylnym siedzeniu, a umilaniem kierowcy czasu rozmową zajął się Seba. Obudziły mnie słowa „Magda, to już” i zanim zdążyłam przetrzeć oczy, zauważyłam, jak kierowca daje Sebie do ręki 50 lei ze słowami, że na pewno jesteśmy bardzo głodni i koniecznie musimy iść coś zjeść. Kolejny piękny gest ze strony Rumunów.
Został nam do pokonania ostatni odcinek trasy do Timisoary. Pogoda zrobiła się wybitnie psia i mokra, może dlatego kierowca tira nie pozwolił nam stać w zatoczce dłużej niż 10 minut. Starszy pan o poczciwym uśmiechu, rozumiejący pojedyncze słowa po angielsku. Wspólnymi siłami ustaliliśmy, że jedzie w tym samym kierunku co my. Zagadywał nas po rumuńsku i po niemiecku, jednak bezskutecznie. W końcu zapytał skąd jesteśmy.
- Jesteśmy z Polski.
- Aaaaa, Polska! Jak się masz? Dobrze. Proszę. Proszę bardzo. Kurwa mać. Dziękuję. Dzień dobry.


Możecie wyobrazić sobie naszą reakcję. Droga do Timisoary minęła w świetnej atmosferze i rozmowach po rumuńsku-angielsku-polsku. Po dojechaniu do miasta kierowca zapytał, gdzie nas wysadzić.
- Właściwie najlepiej byłoby na wylotówce, ale to pewnie na drugim końcu miasta. To może jest tu jakaś stacja z prysznicem?
Jeden telefon, drugi.
- Nie ma tu pryszniców na stacjach.
- To możemy wysiąść gdziekolwiek, gdzie panu wygodnie.
- Bo ta wylotówka… to bym musiał na drugi koniec, nie, to daleko.
- To może być na najbliższym przystanku.
- Aż przez całe miasto bym musiał.
- To bez sensu, niech pan nas wysadzi tutaj.
- Eeee.
Gaz i popędziliśmy z naszym nowym rumuńskim kolegą prosto na stację na samiutkiej wylotówce. Tam poczekaliśmy na Zuzę i Pawła, którzy dotarli do nas chwilę później. Jedyną alternatywą na nocleg było rozbicie namiotu na stacji, ale dla zachowania przyzwoitości postanowiliśmy uprzedzić o tym pracowników. Nie robili najmniejszego problemu, więc znaleźliśmy miłą miejscówkę za opuszczonym tirem, wypiliśmy kupione dzień wcześniej piwo i poszliśmy spać.


Ranek obudził nas zapachem smaru i ujadaniem psów. Szybka toaleta w umywalce na stacji, załatwienie kolejnych kartonów u pracownika stacji i czas lecieć dalej. Stopując w Rumunii nie trzeba nawet specjalnie się wysilać -  gdy czekałyśmy z Zu aż chłopaki skończą składać namiot jakiś samochód sam się przy nas zatrzymał i zostałyśmy zbombardowane pytaniami dokąd jedziemy i czy potrzebujemy podwózki.



W miejscowości Moravita znajdującej się kilka kilometrów od granicy byliśmy (tym razem znów z Pawłem) po jakichś 2 godzinach. Dzień zdecydowanie nam nie sprzyjał – w pełnym słońcu staliśmy w Moravicie kolejne dwie godziny. Bezskutecznie; ruch był znikomy, droga do granicy z Serbią tylko jedna, a mimo wszystko kierowcy kręcili głowami pokazując, że jadą gdzie indziej. W końcu zlitował się nad nami starszy pan, który łamanym angielskim przeplatanym z niemieckim poradził, byśmy przeszli granicę pieszo, bo jest blisko i tam łatwiej będzie nam coś złapać. Swoją skomplikowaną wypowiedź skończył słowami „God bless you every day”, które, jak się później okazało, ani trochę nie przyniosły nam szczęścia. Jednak granica została przekroczona bez problemów, co więcej – celnicy byli nadzwyczaj mili. Ten fakt sprawił nam wiele radości, choć jak to mówią: nie chwal dnia przed zachodem słońca.



A co jeszcze do owego zachodu się stało, opowiem po powrocie z Woodstocku, na który ruszam już jutro. Tym razem z o wiele mniejszym plecakiem ;) Co jak co, ale po dwóch tygodnia z nadbagażem okazuje się, że tak naprawdę jedynymi niezbędnymi rzeczami wyjazdowymi jest czysta bielizna i mydło.

Miłego tygodnia pełnego wrażeń!

piątek, 25 lipca 2014

[4] Zapowiedź

Bałkańskie wspomnienia nie zdążyły jeszcze dobrze ułożyć się w głowie, mózg nie miał czasu na przestawienie się na tryb domowy i wciąż myśli o południowych przygodach, w nosie nadal zapach morza i soczystych arbuzów, a tu już...
:)
Nie ma czasu na zastanawianie się, kiedy bilety za grosze. Norwegio, za dwa miesiące będziesz moja.

środa, 23 lipca 2014

[3] Holandia

Czas: 18 - 21.06.2014
Dystans: ponad 1500 km
Hajs: ok. 55 €
Koniec kwietnia. Nudny wieczór, trzecia herbata, koc i tona notatek. Nauka wygląda wybitnie przeciętnie – dwa zadania, 15 minut przerwy, w międzyczasie internet i sprawdzenie, czy w lodówce aby na pewno niczego nie przybyło od ostatniej wizyty w kuchni. Około 22 poruszenie na stronie z tanimi przelotami – Wizzair oferuje wachlarz propozycji na jednodniowe loty. Sprawdzam, szukam, może coś na czerwiec też się pojawiło? No i jest: Katowice – Eindhoven, 18.06, jedyne 79 zł… w jedną stronę. Wołam Olę, zamawiamy. To aż tydzień przed sesją, przecież zdążymy wrócić i się wszystkiego nauczyć. Ale jak wrócimy do Polski? Przecież to oczywiste – stopem.

Eindhoven, czyli miasto Philipsem stojące.

Pierwszy raz leciałam samolotem. Schizowałam, że zostanę zawrócona przy bramkach, że mój bagaż (leciałyśmy jedynie z bezpłatnym bagażem podręcznym) okaże się o pół centymetra za szeroki i ochrona nie pozwoli mi lecieć. Ostatecznie nawet nie sprawdzili naszych dowodów.

Po wylądowaniu w Eindhoven pierwsza rzecz jaka rzuciła nam się w oczy to rowery na lotnisku. Wiedziałam, że Holandia głównie z nimi jest kojarzona, ale ten obraz momentalnie wywołał u nas uśmiech. Zdobyłyśmy mapę miasta w informacji turystycznej, dowiedziałyśmy się jak dotrzeć do centrum i zaczęłyśmy zwiedzanie. Stop – zwiedzanie postanowiłyśmy rozpocząć po zjedzeniu czegokolwiek ciepłego, bo głód złapał nas oczywiście tuż po wejściu do samolotu. Z naszym hostem miałyśmy spotkać się dopiero około 17, więc miałyśmy do zagospodarowania przynajmniej 3 godziny.
Kierując się w stronę najbliższego McDonalda zauważyłyśmy, że co najmniej 80% ludzi chodzących po ulicach jest pomarańczowa od stóp do głów. Wiedziałyśmy, że tego wieczoru jest mecz piłki nożnej Holandia vs Australia, ale miał się odbyć dopiero o 18, a było wczesne popołudnie. Naprawdę Mundial aż tak opętał miasto? Najwidoczniej. Już w porze obiadowej okoliczne bary i puby zapełniały się kibicami, wszyscy w pomarańczowych szalikach, koszulkach, czapkach… ba, nawet kombinezonach!


Jeśli chodzi o Eindhoven, po zebraniu w logiczną całość notatek, które robiłam w telefonie w trakcie spaceru po mieście wynika, że: w komunikacji miejskiej są bardzo miękkie siedzenia. Bardzo dużo muzułmanów, rewelacyjna architektura (taka typowo z wyobrażeń o Holandii), w centrum jest przepiękna i wyglądająca na starą katedra z całkiem nowoczesnymi przeszklonymi drzwiami, a na dworcu brakuje informacji i drogowskazów w języku angielskim. Istnieją tam sklepy a’la odpowiedniki naszych „wszystko za 4,50 zł”, tylko że wszystko można kupić za „łan ojro”. W budynkach są duże, naprawdę duże okna, nawet na parterze. Właściwie wszystkie parterowe mieszkania sprawiają wrażenie witryny sklepowej – idąc po ulicy można swobodnie zaglądać ludziom do domów, najczęściej nie ma żadnych firanek, rolet czy żaluzji. Na jednym z głównych placów w centrum stoi wielki pomnik Philipsa. Nasz host -  Paweł studiujący w Eindhoven, notabene na drugiej najlepszej uczelni technicznej w kraju – wytłumaczył nam, że kiedyś Eindhoven było małą mieściną (właściwie do niedawna – oficjalne „początki” miasta są określone na początek XX w.), aż Philips postanowił postawić tu swoją pierwszą fabrykę. Każdy zakład pracy, biurowiec czy muzeum znajduje się w byłej, aktualnej albo przyszłej fabryce Philipsa. Jeśli ktoś kończąc wykształcenie techniczne chce mieć perspektywy dobrej pracy, Eindhoven stwarza do tego świetne warunki.
Wieczorem poszłyśmy z Pawłem i jego kolegami – Holendrem i dwoma Meksykanami do pubu na mecz. Wcześniej trafiłyśmy pod stadion, gdzie trwał jeden wielki mundialowy before. Dałyśmy sobie zrobić zdjęcie dla firmy Nikona, żeby dostać pomarańczowe szaliki i poczuć się choć trochę zintegrowane z narodem.

Kolejny szok – w Holandii piwo w pubach sprzedawane jest w kuflach, a właściwie szklankach o objętości 0,2 l. Dla Holendrów to normalne, po prostu zamiast dwóch półlitrowych wypijają 5 małych. Jednak idąc do przeciętnego baru w Polsce, finansowo wychodzimy po integracyjnym wieczorze o wiele lepiej.

Amsterdam – rowery, kanały i słodki zapach marihuany.


Właściwie nagłówek w pełni oddaje esencję stolicy Holandii. Następnego dnia rano wsiadłyśmy w pociąg (warto zapamiętać, że w Holandii nie ma czegoś takiego jak zniżki studenckie na komunikację miejską i krajową! 18 euro za bilet, którego nawet nikt nie sprawdził, eh...) jadący prościutko do osławionego Amsterdamu. Słowo „osławionego” nie występuje tu bynajmniej jedynie w dobrym znaczeniu: przez wyjazdem nasłuchałam i naczytałam się wielu sprzeczności o mieście. Jedni byli zachwyceni i określali Amsterdam jako absolutną konieczność przy okazji wizyty w Holandii. Inni twierdzili, że przereklamowany, że brudny, że na co drugiej ulicy słaniają się ludzie pod wpływem narkotyków, a o Dzielnicy Czerwonych Latarni nawet nie ma co wspominać. A ja od dawna bardzo chciałam Amsterdam zobaczyć, bo wydawał mi się fascynujący i piękny, więc nastawiałam się na ostre zderzenie z rzeczywistością. Na miejscu – absolutny szok. Pierwsze miejsce, które mnie zachwyciło to dworzec główny (na zdjęciu wyżej). Na żywo robi naprawdę wielkie wrażenie. Nie miałyśmy zbyt wiele czasu, więc uznałyśmy, że spacer wokół miasta marszowym krokiem to dobry pomysł. Na każdym roku, za każdym zakrętem wzdychałyśmy z zachwytem. Począwszy od portów z ogromnymi tankowcami przez śluzy, mosty zwodzone (W Polsce rampa jest zamykana i samochody zatrzymują się, bo jedzie pociąg. W Holandii dlatego, że akurat płynie statek i trzeba podnieść most), urocze zaułki i przedziwne, zachwycające kształtem budynki po Flo Mark, na którym udało nam się dorwać atlas samochodowy Niemiec za 1 euro, świetny sklep z pocztówkami i plakatami we wszystkie wzory świata i sławetny napis I AM STERDAM.



Niestety, pojutrze musiałyśmy być już w Polsce, więc zdołałyśmy spędzić w Amsterdamie jedynie 5 godzin. Jednak jadąc tramwajem na wylotówkę w stronę granicy holendersko-niemieckiej obiecałam sobie, że kiedyś tam wrócę. Na pewno na dłużej niż kilka dni.
Ustawiłyśmy się na początku autostrady naiwnie myśląc, że karton z napisem „Kassel” będzie skuteczny. Po 5 minutach zmądrzałyśmy i zmieniłyśmy napis na numer autostrady, na którą chciałyśmy się dostać. Tej nocy w Kassel czekała na nas hostka, która bardzo się cieszyła na nasz przyjazd, chciała nam zrobić pyszną kolację i spędzić wspólnie miło czas.
Z Amsterdamu złapałyśmy stopa dosyć szybko. Zatrzymał się (prawdopodobnie) ojciec z córką wracający akurat do domu. Byli naszymi królikami doświadczalnymi w eksperymencie sprawdzającym, czy częstowanie kierowców polskimi krówkami się sprawdzi. No i owszem – test świetnie zdał egzamin. Starszy pan po kilkunastu kilometrach wysadził nas na stacji dając rady, byśmy kierowały się na Maastricht. Wydało nam się to średnio logiczne – z Amsterdamu do Kassel prosta droga, natomiast Maastricht jest całkiem na południu. Postanowiłyśmy poradzić się człowieka pracującego na stacji, ale ku naszemu zdziwieniu, jedynie potwierdził on słowa kierowcy.
Ze stacji wzięła nas bardzo miła kobieta, która zdementowała plotki o tym, że lepiej kierować się na Maastricht i nadrobiła kilometrów, żeby zawieźć nas na stację benzynową aż za Helmond, gdzie był bardzo duży ruch tirów. Stamtąd ponownie szybko złapałyśmy zabawnego Rosjanina o armeńskich korzeniach, który podwiózł nas do Venlo – miasta na granicy holendersko-niemieckiej. Byłyśmy pewne, że do Kassel dotrzemy szybciutko, w końcu jak do tej pory droga szła gładko i przyjemnie. Niestety: nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca, a uraz do Venlo zostanie mi w głowie chyba na kilka następnych lat. Spędziłyśmy na stacji dobre półtorej godziny. Zrobiła się 20, zerwał się zimny wiatr, a my zaczynałyśmy snuć wizję spędzenia nocy na stacji benzynowej. Nagle na stację zajechał tir na jakichś południowych numerach. Kierowca wszedł do sklepu przyglądając się nam, po kilku minutach wyszedł i podszedł do nas mówiąc, że jedzie do Duisbergu, to po drodze, więc może nas podrzucić. Radość dosłownie uderzyła nam do głowy, zziębnięte i zmęczone pobiegłyśmy do drzwi pasażera. Wszystko potęgowała adrenalina, nigdy wcześniej nie miałam okazji być wewnątrz tira, wszystko było dla mnie nowe i czułam się jak w biurze dowodzenia wszechświatem.


Kierowca przedstawił się jako Martin. Dwudziestopięcioletni chłopak, całkiem miły, zabawiający rozmową w łamanym angielskim. Pierwsze minuty minęły w miłej atmosferze okraszonej zdawkowymi pytaniami skąd jesteśmy, dokąd podróżujemy, dlaczego autostopem. Po kilku kilometrach autostrady Martin zjechał na pobocze tłumacząc, że za chwilę do nas wróci, musi tylko iść zapytać się o coś swojego kolegi. Automatycznie zapaliła mi się w głowie czerwona lampka ostrzegawcza. Przed nami jak i za nami sznur ciężarówek, po prawej stronie rów, po lewej dwa pasy samochodów jadących 180 km/h. Całkiem niezłe warunki dla seryjnego morderstwa – wystarczy zasłonić okna i już nikt się nie domyśli, że w środku niejaki Martin Macedończyk mógłby oskalpować, poćwiartować i wyciąć nerki dwóm nierozsądnym Polkom. Po kilku minutach wrócił do samochodu z wyraźnie zmartwioną miną.
- Wiecie co, jest taka sprawa – zaczął niepewnie. – Okazało się, że dzisiaj w Niemczech jest zakaz ruchu tirów no i ten, eee… Musimy stać tutaj około dwóch godzin aż zakaz się skończy. W porządku?
Martina uspokoiło trochę nasze niemrawe kiwanie głowami, więc pewniejszym już tonem kontynuował.
- No to fajnie. Za chwilę przyjdzie tutaj mój kolega Sasza.
Chyba nigdy w życiu serce nie podeszło mi aż tak wysoko do gardła. Choć pewnie wydaje się, że niepotrzebnie spanikowałyśmy, czułyśmy się naprawdę niemal bezbronne. Kurczowo zacisnęłam rękę na dezodorancie w sprayu, który trzymałam w kieszeni i który w razie wypadku miał uratować mi życie.
Parę minut później okazało się, że oczywiście wszystkie strachy i niepewności były zupełnie niepotrzebne. Panowie byli przesympatyczni, co i rusz częstowali nas czymś słodkim z ciężarowej lodówki w zamian za krówki, które przywiozłyśmy z Polski. Rozmawiali między sobą po macedońsku, my z Martinem po angielsku, jednak wtedy Sasza nic nie rozumiał i pytał nas po rosyjsku o co chodzi, a my odpowiadałyśmy mu po polsku. Koniec języka za przewodnika, sytuacja tylko udowodniła, że termin „bariera językowa” jest sztucznym wymysłem.
Po wspomnianych wcześniej dwóch godzinach postoju zaczęłyśmy się niecierpliwić. Chociaż czas mijał bardzo miło, zależało nam, by tego wieczoru dotrzeć do Kassel, gdzie czekała na nas Liane. Zapytałyśmy Martina, kiedy możemy jechać.
- Nie mogę pojechać dopóki inne ciężarówki nie ruszą.
- Ale jak to?
- Nie wiem czy już można jechać.
- Nie dostajecie jakichś komunikatów? Nie możecie zadzwonić na policję i zapytać?
- Nikt nic nie wie. Mogę ruszyć jak inni ruszą, nie chcę płacić, kary są bardzo wysokie.
Kolejne pół godziny oczekiwania przy rozmowie i krówkach. Ciężarówki przed nami zaczęły powoli ruszać.
- Martin, oni już ruszają, to znaczy, że możemy jechać, prawda?
- Tylko wiecie co… Kończy mi się już czas, na tachometrze zostało 20 minut, nie zdążymy w tym czasie dojechać do Duisbergu, chyba muszę tu zostać na noc.
W momencie poczułam się jak główna bohaterka czeskiego filmu o fabule brazylijskiej telenoweli. Środek autostrady, godzina 22.00, a ja utknęłam w tirze z macedońskim kierowcą i kompletnie nie wiem co powinnam teraz zrobić. Martin siedział skruszony za kierownicą ze spuszczoną głową i był wyraźnie zakłopotany. Od samego początku chciał nam pomóc i z sercem na dłoni uchylić nieba, a okoliczności wciąż płatały mu figle i po raz kolejny coś mu się nie udało. Po kilku minutach zawstydzony przyznał, że jedyne wyjście jakie przychodzi mu do głowy to żebyśmy zostały z nim na noc w tirze. Gdyby ktoś opowiedział mi taką historię, najpierw bym nie uwierzyła, a potem uznała, że to nierozsądne, głupie i nieodpowiedzialne. Jednak punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i wizja samych siebie próbujących przebiec przez ruchliwą autostradę w poszukiwaniu stacji benzynowej bądź śpiących w rowie bez namiotu ani śpiwora ani trochę nas nie zachęciła. Uznałyśmy, że noc w ciężarówce faktycznie będzie najlepszą opcją. Martin wyraźnie się ucieszył, zaproponował żebyśmy wobec tego wyluzowali i obejrzeli wspólnie film, wyciągnął z lodówki niemieckie piwo i tak (niemal) bezstresowo minął nam wieczór. Noc jednak nie należała do najłatwiejszych – nasz kierowca musiał być wyspany, następnego dnia czekało go kolejnych 10 godzin za kierownicą, zajął na noc łóżko. Ola była w nieco gorszej sytuacji, gdyż w udziale przypadło jej spanie na połowicznie rozłożonym fotelu pasażera. Ale to chyba mój komfort został naruszony najbardziej: byłam zmuszona zmieścić się na kawałku podłogi między dwoma fotelami, z nienaturalnie wygiętymi nogami i skrzynią biegów przy głowie. Żeby nadać sytuacji tragizmu, w kabinie było niemiłosiernie zimno, a my miałyśmy do przykrycia jedynie cienkie kurtki. Jednak z honorem przyjęłyśmy ciężkie warunki na klatę święcie wierząc, że co nas nie zabije to nas wzmocni. O 6 rano pobudka i ruszyliśmy prościutko do Duisbergu. Na miejscu Martinowi znów wiatr zawiał prosto w oczy – okazało się, że nie może zdać ładunku w terminalu, bo nie ma jednego ważnego dokumentu. Na szczęście jego złość dosyć szybko przeszła, ponieważ dostał telefon od kolegi, który zaprosił całą naszą trójkę na kawę do swojego tira. Na nic zdały się nasze protesty, że nie trzeba, że chcemy być już na stacji benzynowej i móc łapać stopa do Drezna. Gościnności nie wolno lekceważyć, a kawa rano to rzecz święta. Doceniłyśmy więc życzliwość chłopaków i zgodziłyśmy się spędzić z nimi jeszcze to pół godziny. Oczywiście nie obyło się bez zbiegu okoliczności w postaci zmaterializowania się nagle w terminalu Saszy, który ogromnie ucieszył się na nasz widok. W ten właśnie sposób poranek minął w ciężarówce z trzema Macedończykami przy obrzydliwej lurze, której powstydziłby się każdy barista.
Gdy wreszcie zostałyśmy odstawione na stację benzynową w Duisbergu, pierwszą rzeczą jaka nam się zamarzyła było chociaż częściowe umycie się. Poprosiłyśmy właścicielkę stacji o klucz do ubikacji i – ku wielkiemu zdziwieniu – położyła przed nami na ladzie coś takiego:

Czytałam wprawdzie o tym, że np. w niektórych krajach azjatyckich zdarza się przywiązywanie czajnika elektrycznego do klucza hostelowego pokoju by ograniczyć kradzieże (ciężko zaprzeczyć, że grzebanie czajnikiem przy drzwiach dosyć znacząco rzuca się w oczy), jednak zupełnie nie spodziewałam się podobnego użycia końcówki od odkurzacza w Niemczech.
Z Duisbergu na autostradę A4 podrzucił nas starszy Niemiec, a tam po dłuższej chwili złapałyśmy Chorwatkę mieszkającą od kilkunastu lat w Niemczech, która zawiozła nas aż do Dortmundu. Wysadziła nas w niezbyt dogodnym miejscu, a mianowicie pod samym stadionem. Zero pobocza czy nawet zatoczki, miejsce wybitnie niesprzyjające łapaniu stopa. Uznałyśmy jednak, że spróbujemy, najwyżej po chwili przeniesiemy się kawałek dalej na wylotówkę. Po 10 minutach na środku pasa zatrzymał się tir i wysiadły z niego nogi w samych skarpetkach, a następnie cała reszta na oko 60-letniego siwego Niemca, który uraczył nas swoim pięknym, w połowie bezzębnym uśmiechem. Zagadałyśmy po angielsku – nic nie zrozumiał. Pokazałyśmy mapę, Niemiec wskazał palcem na Hannover. Łamanym niemieckim Ola wytłumaczyła, że w takim razie dziękujemy, ale nie pojedziemy z nim, bo chcemy dojechać do Kassel, a następnie do Drezna. Niemiec spojrzał na mapę jeszcze raz i powiedział, że on jednak jedzie do Kassel. Niepewnie zajęłyśmy miejsca w tirze i… to były chyba najzabawniejsze dwie godziny wyjazdu. Między nami a kierowcą nie było niemal żadnej interakcji, starszy pan cały czas gadał coś do siebie pod nosem, a następnie mówił do nas, my nie rozumiałyśmy ani słowa, więc on uśmiechał się szczerze i mówił jeszcze więcej, na co kiwałyśmy głowami odwzajemniając uśmiech. Średnio co 15 minut klepał ręką deskę rozdzielczą i czule mówił do swojej ciężarówki. Był w tym wszystkim niesamowicie uroczy i rozczulający, wspominamy go jako jeden z największych ewenementów wśród kierowców.

W Kassel niestety spędziłyśmy trochę czasu marznąc z kartką na skrzyżowaniu. Po blisko półtorej godziny zlitowało się nad nami przemiłe małżeństwo z czteroletnim synkiem i podwieźli nas do Nordhausen. Tam stanęłyśmy z kartką Leipzig…

…i dosyć szybko zatrzymał się Robert, młody psychiatra pracujący w szpitalu na oddziale leczenia uzależnień. Z całego serca chciał nam pomóc, nadrobił kilometrów, żeby zawieźć nas w najbardziej dogodne miejsce na autostradzie, a przy odchodnym dał nam numer do swojej żony, która spędzała najbliższą noc u jego rodziców mieszkających nieopodal i powiedział, że gdybyśmy nic nie złapały, mamy bez skrępowania do niej zadzwonić, jego rodzina przygarnie nas i nakarmi. Na szczęście nie było to potrzebne, gdyż po kolejnych kilku minutach stania zatrzymał się tir, który zawiózł nas na stację benzynową aż pod Chemnitz. Tam zauważyłyśmy tankującego akurat Polaka, toteż z uśmiechem podeszłyśmy zapytać, czy może nie jedzie w naszą stronę i nie chciałby nas przypadkiem zawieźć do Freibergu (miasto pod Dreznem, gdzie miałyśmy załatwiony nocleg w akademiku u Polki). 
– Mogę was kawałek podwieźć, ale nie do samego celu, jestem od 4 rano w trasie i koniecznie muszę dotrzeć dziś do Polski, a jest już 20. W porządku?
- No jasne, bez problemu, każdy kilometr będzie dobry.
Po paru minutach miłej pogawędki kierowca poprosił, żeby pokazać mu na mapie, gdzie jest Freiberg.
- No nie, to 30 km drogi więcej, nie mogę, przepraszam dziewczyny.
Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy, po czym usłyszałyśmy:
- A niech tam, zawiozę was, jesteście bardzo sympatyczne i pozytywne, nie mogę zostawić was gdzieś na drodze.
Tym sposobem dojechałyśmy niemal pod drzwi naszej hostki, która poczęstowała nas pysznym ciastem cebulowym (a po ponad dobie bez niczego ciepłego w ustach było to naprawdę zbawienne!), gorącą herbatą i pokazała na mapie gdzie najlepiej będzie nam łapać stopa następnego dnia. Nazajutrz wstałyśmy więc wcześnie rano i udałyśmy się na wylotówkę, skąd wzięła nas miła kobieta, a następnie równie sympatyczny Niemiec. Około południa stałyśmy już na stacji benzynowej za Dreznem z karteczką „POLSKA”. Miałyśmy jeszcze wolne kartony, więc stwierdziłyśmy, że możemy na jednym napisać jeszcze „KRAKÓW”, bo polskich rejestracji na parkingu wiele, może akurat nam się poszczęści. Po chwili zatrzymał się przed nami samochód i ujrzałyśmy przerażająco mocno zdziwioną minę kierowcy.
- Wy naprawdę jedziecie do Krakowa?
- Naprawdę, a pan też tam jedzie?
- Przejazdem, ale jadę.
- Czyli możemy…?
- Oczywiście, wsiadajcie.

W ten właśnie sposób pokonałyśmy ostatnie 500 km dzielące nas od celu z Polakiem, który zawiózł nas aż na przystanek autobusowy w Balicach, skąd odjeżdżał autobus zatrzymujący się bezpośrednio pod naszym mieszkaniem. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji benzynowej, gdzie kierowca mimo naszego sprzeciwu kupił nam obiad. Około 17 weszłyśmy do mieszkania i… ogarnął mnie tam niesamowity smutek, że to już koniec. Z jednej strony wreszcie mogłam wejść do własnego prysznica, położyć się we własnym łóżku i napić się herbaty z własnego kubka, ale z drugiej znów miało być spokojnie, ponownie miałam wiedzieć gdzie spędzę noc, co zjem na obiad i kogo spotkam. Jedyne co mnie w tamtym momencie pocieszało to plan kolejnej podróży, trochę dłuższej, o wiele dalszej. Z pokorą więc schowałyśmy wspomnienia do szuflady, a wyciągnęłyśmy z niej książki, żeby pokonać nadchodzącą sesję.

poniedziałek, 7 lipca 2014

[2] Bałkański before

Od dwóch dni piszę obszerną relację czerwcowego wyjazdu do Holandii. Liczyłam, że uwinę się z tym do dzisiaj, jednak sesja i ostatni egzamin skutecznie mnie pokonali. A jutro nie mogę skończyć, bo jutro wreszcie w drogę w kierunku, na który czekałam od kilku miesięcy. Holenderska podróż była zbyt fajną, żebym miała opisywać ją po łebkach, więc musi poczekać przynajmniej te dwa tygodnie.

A ja skończę pakować mój 50-litrowy ekwipunek, łazienkę, kuchnię i szafę w jednym. Ubezpieczenie w portfelu, pieniądze wymienione, śpiwór i poduszka na swoim miejscu. Jeszcze tylko ostatnie ustalenia trasy, zorganizowanie kartonów i... ahoj przygodo!

sobota, 5 lipca 2014

[1] Początek bez pompy, czyli nie wszystko co zaczyna się nudno równie nudno się kończy.

Zaczęło się całkiem niekonkretnie. Wyjazdy na wakacje z rodzicami – częściej na południe, tam gdzie ciepło i beztrosko, gdzie wino jest dobre, a melony dojrzewające na słońcu soczyste i słodkie. Chorwacja, Węgry, obóz do Włoch, wycieczka szkolna do Francji, później do Grecji. Bieszczady zawsze były blisko, więc w każde wakacje obowiązkowe były minimum 3 wycieczki po górskich szlakach, dłuższych bądź krótszych. Pewnego dnia – gdzieś w gimnazjum – rodzice dali się przekonać, że jestem dużą i mądrą dziewczynką i mogą dać mi pozwolenie na samodzielny wyjazd w góry ze znajomymi. Dotarliśmy autobusem niemal pod sam szlak, przeszliśmy przez Smerek, Przełęcz Orłowicza i Połoninę Wetlińską, zeszliśmy do drogi i… „Może by tak złapać stopa? Do najbliższego przystanku co najmniej kilkanaście kilometrów, zresztą o tej porze pewnie i tak już nic nie jedzie… Magda, co ty na to?”. A Magdzie w tym momencie stanęło przed oczami całe życie. Była nas trójka, dwie dziewczyny i chłopak. W głosowaniu przegrywałam 1:2. Jakie było wyjście? Stanąć przy drodze i wyciągnąć kciuka. Czułam się bardzo dziwnie, ręka samoczynnie opadała wraz z każdym przejeżdżającym samochodem, miałam w głowie przerażającą wizję tego, co może się stać. Na pewno zatrzymają się kryminaliści, porwą nas, wywiozą do lasu, zgwałcą, sprzedadzą nasze organy. W najlepszym przypadku na pewno będziemy mieć wypadek i rozbijemy się na pierwszym lepszym drzewie. A jeśli uda mi się cudem wrócić do domu, to co powiem rodzicom? „Mamo, tato, wracałam stopem?”.
Dokładnie tak powiedziałam. Ucieszyli się, że bezpiecznie dotarliśmy całą trójką do domu i poprosili, żebym następnym razem tak nie robiła, tylko wracała autobusem. W pierwszym momencie poparłam ich słowa, jednak w następnym poczułam słodki zapach przygody, przypomniałam sobie ludzi, którzy nas zabrali, z którymi tak fajnie i miło się rozmawiało. Odtworzyłam w głowie chwilę, kiedy widzisz, że mijający cię samochód zwalnia i zajeżdża do zatoczki, a tobie z radości serce rzuca się do gardła, dostajesz kopa energii i rzucasz się biegiem w stronę pojazdu, żeby tylko nie zdążył odjechać.

Cóż… Chyba od małości lubiłam robić wszystko na przekór.