Pokazywanie postów oznaczonych etykietą roadtrip. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą roadtrip. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 27 listopada 2018

[115] STŁUCZKA ZA GRANICĄ WYPOŻYCZONYM SAMOCHODEM - Co robić?!


Nie wspominałam o tym jeszcze ani słowem, bo sytuacja w trakcie stała się na tyle zawiła, że nawet nie chciało mi się jej tłumaczyć. Po fakcie, kiedy zeszły z nas już emocje, uznałam jednak, że warto opisać co i jak. Ja na przykład nie wiedziałam jak się zachować, a myślę, że gdybym wiedziała, wszystko poszłoby o wiele prościej i szybciej.

Co więc zrobić, gdy zdarzy ci się stłuczka za granicą, na domiar złego wypożyczonym samochodem?


Zacznijmy od tego jak to wszystko w naszym wypadku było:

Jechaliśmy z okolic Vardzi do Stepancmindy. Z każdym kilometrem widoki zapierały dech w piersiach coraz bardziej; jednocześnie im bardziej w górę, tym robiło się zimniej. Na wysokości Tbilisi temperatura wynosiła około 8-9 stopni, sto kilometrów dalej było już około zera. Dookoła nas ośnieżone szczyty, coraz ostrzejsze zakręty, zaczął się delikatny mróz – tak około -3 stopni. Byliśmy jakieś 40 kilometrów od miejscowości Gudauri, kiedy droga zrobiła się dosyć mocno oblodzona. M, który akurat wtedy prowadził, prędko to zauważył; ogólnie nie jechaliśmy zbyt szybko, bo jechać szybko na gruzińskich drogach z Gruzinami, którzy z zasady jeżdżą dosyć niebezpiecznie, to szaleństwo - wyprzedzają na trzeciego, dojeżdżają do samego tyłka, trąbią na siebie non stop. M zwolnił jednak jeszcze trochę, bo przez nami były spore zakręty, a droga aż błyszczała. Samochód jadący za nami zorientował się zbyt późno. By nie wjechać nam w tył, zjechał na lewy pas, żeby nas wyprzedzić. Wpadł w poślizg, kierowca nie zapanował nad kierownicą, pojazd zaczął zjeżdżać w prawo, prosto na nas.

Nic wielkiego się nie stało. Sprawcy (z jednej strony ciężko ich tak nazywać, bo sprawcą tu był lód na drodze, jednak fakt faktem – nie zachowali bezpiecznej odległości. Gdyby nie jechali nam na tyłku, pewnie nie doszło by do stłuczki) mieli stłuczony prawy przedni reflektor i trochę wgnieciony bok. My – obity tylny zderzak, małe wgniecenie przy tylnych drzwiach i obdarty lakier.



W momencie, gdy wypożyczaliśmy samochód, pracownik wypożyczalni powiedział jasno: W wypadku stłuczki dzwońcie do mnie od razu i pamiętajcie – nie ruszajcie się z miejsca zdarzenia! Według gruzińskiego prawa musicie w nim pozostać do przyjazdu policji.

Teraz wyobraźnie sobie zastosowanie tego przykazania w miejscu, w którym staliśmy. Górska, kręta, oblodzona droga, na której każdy z samochodów driftuje mimo woli. Nikogo nie obchodziło, że dwa auta (nasze) stały przy barierkach, nikt nie miał w głowie, że może coś się stało? Wymijali nas nawet nie zwalniając, ślizgając się dosłownie centymetry od nas. Byłam dosłownie pewna, że pozostając w tym miejscu dłużej, i samochód i -  tfu tfu, odpukać! – my skończymy dużo gorzej.

Zadzwoniliśmy do gościa z wypożyczalni (tego samego, który dawał nam samochód), wytłumaczyliśmy wszystko i usłyszeliśmy: Poróbcie zdjęcia i jedźcie w najbliższe bezpieczne miejsce, po drodze zadzwońcie do ubezpieczalni, a na miejscu wezwijcie policję.

Tak też zrobiliśmy, razem z ludźmi z drugiego samochodu (dzięki Bogu, że mówili po angielsku!)

W tym miejscu warto wspomnieć jak wyglądała kwestia ubezpieczenia samochodu. W cenie wynajmu mieliśmy pełne ubezpieczenie, to znaczy – zarówno, gdy to my spowodujemy wypadek, jak i kiedy zrobi to ktoś inny, a my będziemy poszkodowani. Sto procent pokrycia od ubezpieczalni. 

Kontrakt podkreślał, że ubezpieczenie nie zostanie pokryte w pięciu przypadkach:

- nie zadzwonimy poinformować wypożyczalni o zaistniałej sytuacji
- nie zadzwonimy poinformować ubezpieczalni o zaistniałej sytuacji
- nie wezwiemy policji, żeby spisała protokół
- kierowca będzie pod wpływem alkoholu, narkotyków lub innych substancji odurzających
- zdewastujemy samochód umyślnie

Wszystko napisane czarno na białym.

Dojechaliśmy do Gudauri, gdzie wezwaliśmy policję, żeby spisała protokół. Jeszcze w międzyczasie zadzwonił do nas inny gość z wypożyczalni (może dla rozróżnienia nadajmy im przydomki: niech ten pierwszy, który dawał nam samochód, nazywa się Miły Miś, a drugi, który zadzwonił do nas już po wezwaniu policji, Przebiegła Pantera) – kazał nam powiedzieć policjantom, że mają koniecznie napisać w protokole, że musieliśmy się ruszyć z miejsca zdarzenia, bo było niebezpiecznie. Tak też zrobiliśmy (tu warto wspomnieć, że policjanci wcale nie mówili po angielsku – wszystko, co chcieliśmy im przekazać, tłumaczył dla nas kierowca drugiego samochodu, który nas stuknął).


Czas mijał, nam się nudziło, temperatura spadała. Dziesięć minut po pierwszym telefonie Przebiegła Pantera zadzwonił znowu – tym razem mówiąc, że nazajutrz, oddając samochód, mamy mu zapłacić, bo ubezpieczalnia nie pokryje szkody, ponieważ ruszyliśmy się z miejsca wypadku. ??? – to jedyna reakcja, na którą było mnie w tym momencie stać. Drugi kierowca powiedział nam: Nie dawajcie mu więcej niż 100 lari (to około 150 złotych). Za te pieniądze w Gruzji naprawicie każdą usterkę. 
Poprosiliśmy go jednak, żeby w naszym imieniu zapytał o tę sytuację policjantów. Ci jednoznacznie stwierdzili, że nie powinniśmy dawać wypożyczalni złapanego grosza, bo nie złamaliśmy kontraktu, ubezpieczenie na pewno pokryje szkodę, a oni chcą tylko wyciągnąć od nas hajs. Uspokoiły mnie te słowa, choć nasze humory i tak się porządnie zepsuły. Na domiar złego droga do Stepancmindy okazała się zamknięta przez śnieg. I jeszcze dostaliśmy mandat – po 250 lari na każdy samochód za ruszenie się z miejsca wypadku. Jak to mówią: jak nie urok, to sraczka…

Z braku laku zawróciliśmy. Postanowiliśmy tego wieczoru dojechać do Tbilisi, zjeść porządną kolację (przez cały dzień nie jedliśmy dosłownie NIC, co, jak możecie sobie wyobrazić, przyczyniło się do psich humorów jeszcze bardziej) i wtedy myśleć co dalej. Przez całą drogę do stolicy dostawałam wiadomości od Przebiegłej Pantery, że wisimy mu pieniądze za szkodę. Zaczęło robić się nerwowo.

Wypożyczając samochód zapytaliśmy Miłego Misia, czy – mimo że nie zabukowaliśmy tej opcji wcześniej – moglibyśmy dopłacić i zostawić samochód na lotnisku przed naszym lotem powrotnym. Powiedział wtedy, że nie ma żadnego problemu; powinniśmy tylko przypomnieć mu o tym dzień wcześniej. Jeszcze tego samego wieczora napisaliśmy mu wiadomość, że chcemy oddać samochód na lotnisku. Chwilę później otrzymaliśmy odpowiedź – jednak nie od Miłego Misia, a od Przebiegłej Pantery. Dobrze, oddacie samochód na lotnisku, ale wcześniej musimy spotkać się w biurze w Kutaisi, żeby się rozliczyć. Cóż, średnio nam to pasowało, bo – jak dowiedzieliśmy się po przyjeździe do Gruzji – wypożyczalnia była akurat w trakcie zmieniania adresu i przenoszenia biura. Na ten moment dysponowali biurem tymczasowym – czyli wynajętym mieszkaniem w bloku na obrzeżach miasta.

- M, nie ma takiej opcji – powiedziałam. – Nie ma nawet mowy, żebyśmy jeszcze jechali późnym wieczorem do jakiegoś mieszkania w mieście, którego nie znamy, w sytuacji, w której rozchodzi się o pieniądze.
- Ja wiem – odpowiedział.
- Wiesz co. A gdybyśmy tak zadzwonili do ambasady? Ja już zgłupiałam, myślę, że prawo jest tu po naszej stronie, ale będę spokojniejsza, jeśli się upewnimy. Zadzwonię rano do polskiej, postaram się im wytłumaczyć o co chodzi, może nam coś doradzą.
- Wiesz, to w sumie bardzo dobry pomysł. Ja zadzwonię do słowackiej. Od nadmiaru informacji nikt nie umarł.

Następnego dnia rano zadzwoniłam do polskiej ambasady. A raczej próbowałam zadzwonić, bo w trakcie łączenia połączenie padło, a gruziński automatyczny głos poinformował mnie dlaczego. Chyba chodziło o brak środków na koncie, ale wywnioskowałam to tylko po słowie balans, więc pewności nie mam.

W każdym razie się wkurzyłam.

- Dobra wiesz co – na szczęście kiedy jestem wkurzona, to mam całkiem dobre pomysły i się w ogóle niczego nie boję.  – Wpisuję w GPS adres polskiej ambasady, jedziemy tam.
- Można sobie tak wejść bez jakiegoś umówionego spotkania czy coś?
- Nie wiem. Nigdy nie byłam w ambasadzie. Najwyżej mnie wyproszą.

Drzwi otworzył mi strażnik z radosnym Dzień dobry pani! na ustach. Wytłumaczyłam mu całą sytuację, zakosił mój paszport i zniknął w środku. Po minucie wrócił, mówiąc: Słowak musi zostać, pani może wejść. Konsul panią przyjmie. I spokojnie, Grześ to dobry chłop, na pewno coś wymyśli.
Zaczęłam tłumaczyć konsulowi Grzesiowi całą sytuację. Przerwał mi na samym początku:

 - To pani prowadziła w momencie wypadku?
- Nie.
- To musicie jechać do słowackiej ambasady, niestety. Ja tu niewiele mogę zdziałać…

Nie wiem, czy wyglądałam jakbym się miała rozpłakać, czy o co chodzi, bo szybko dodał:

- No ale proszę mi opowiedzieć do końca co się stało.

Opowiedziałam. Potwierdziło się, że prawo jest po naszej stronie, a wypożyczalnia chce nas zrobić w jajo. Podziękowałam, pogawędziłam jeszcze parę minut ze strażnikami (dwóch byłych kierowców ciężarówek, szybko złapaliśmy wspólny język) i pojechaliśmy do ambasady słowackiej.

Czekałam w samochodzie, kiedy M załatwiał interesy, i czekałam, i czekałam, i mało siedzeń ze stresu nie zjadłam.
Po pół godzinie wrócił. Dowiedział się tego samego, co ja w polskiej ambasadzie. Jednak ambasador Słowacji tak się przejął naszą sytuacją, że wziął numery telefonów zarówno do Miłego Misia, jak i Przebiegłej Pantery, zadzwonił, poinformował ich, że będziemy wieczorem na lotnisku, żeby oddać samochód, że zapłacimy umówioną kwotę za dostarczenie go na lotnisko i ani grosza więcej, oraz postraszył ich, że współpracujemy już w tej sprawie z policją. Z M też wymienili się numerami, do tego dostaliśmy przykazanie, że w razie dalszych problemów mamy dzwonić, choćby w środku nocy.


Na kilka godzin zapomnieliśmy o sprawie – zwiedzaliśmy Tbilisi, które totalnie mnie zachwyciło. Nerwowo znowu zaczęło być pod wieczór. W drodze do Kutaisi zajechaliśmy do Maca na szybką kawę, kiedy to dostaliśmy wiadomość od Przebiegłej Pantery: To jak, o której będziecie w biurze? Zapytaliśmy, czy nie wie o ustaleniach czy co, a ten albo udawał głupka, albo faktycznie nim był – zaczął się wykłócać, że jakie ustalenia, że wisimy mu pieniądze i tak dalej, dalej, dalej. M zadzwonił do ambasadora, który zadzwonił do Przebiegłej Pantery, żeby sprecyzować sprawę. Jak grochem w ścianę. Pantera zaczął wygrażać, że wezwie policję, że wisimy mu 400 euro (?!). W tym momencie naprawdę zaczęłam bać się o swoje życie. Co jeśli pojawi się na lotnisku z kolegami? Jak im przegadamy? Jak się obronimy? Jak dogadamy się z potencjalną policją? Na litość, przecież ja mam przy sobie ostatnich 60 lari i ani grosza więcej! Nawet jakbym chciała, to nie dam mu tyle, ile by chciał on! Już pomijając fakt, że nie powinnam dawać mu nic.

Sprzątając na parkingu w samochodzie popłakałam się z bezsilności i półtora dnia stresu. M zadeklarował, że nigdy więcej nie wraca do tego kraju. W drodze do Kutaisi obmyślaliśmy plan ucieczki – dosłownie. Byliśmy już na takim etapie desperacji i stresu, że chcieliśmy powiedzieć wypożyczalni, że przez całe to zamieszanie z ambasadą utknęliśmy w Tbilisi i możemy umówić się w nimi następnego dnia przed południem, a tak naprawdę zostawić samochód z uregulowaną zapłatą za dowóz na lotnisku, przekoczować tam do rana i dać im znać z Budapesztu, gdzie zaparkowane jest auto. Ambasador Słowacji cały czas próbował się dogadać z Przebiegłą Panterą, jednak bez skutku.

- Telefon ci dzwoni. Jakiś nieznany numer, gruziński – powiedziałam, gdy urządzenie zawibrowało mi w dłoni.
- Nieznany? Nie odbieram. Albo może powinienem?

Zjechaliśmy na pobocze. W słuchawce zabrzmiał miły głos twierdzący, że jest managerem wypożyczalni. Po raz setny ktoś poprosił, żebyśmy wytłumaczyli mu całą sytuację. Po wysłuchaniu naszej wersji miły głos powiedział, że oczywiście mamy rację, ubezpieczalnia wszystko pokryje, my mamy się nie martwić, spotkamy się na lotnisku z Miłym Misiem, dostaniemy jeszcze 60 euro rekompensaty za całą tę sytuację, a Przebiegła Pantera nie jest managerem i nie ma prawa wyłudzać od nas żadnej kasy ani decydować o niczym.

- Mogę trzymać cię za słowo? Czy na lotnisku na pewno pojawi się Miły Miś? Nie chcemy konfrontacji z Przebiegłą Panterą – zapytał M.

­Miły głos potwierdził. Zrobiliśmy się trochę spokojniejsi, jednak z tyłu głowy wciąż dziurę wiercił mi delikatny niepokój. Wiedziałam, że uwierzę w dobre zakończenie dopiero, gdy oddamy samochód i wejdziemy do budynku lotniska.

Na lotnisku faktycznie czekał na nas Miły Miś. Oddaliśmy samochód, przeprosił za sytuację, dał nam obiecaną rekompensatę. I już. Nagle zrobiło się spokojnie.

Do dziś nie mam pewności co się tak naprawdę wydarzyło. Czy Przebiegła Pantera chciał, brzydko mówiąc, orżnąć z kasy swoich współpracowników? Czy on tam w ogóle pracował? Cholera wie.
Przejdźmy jednak do konkretów, czyli

Co robić, gdy masz stłuczkę wypożyczonym samochodem?

1. Przede wszystkim przeczytaj dokładnie kontrakt. Upewnij się co pokrywa, a czego nie pokrywa ubezpieczenie. Odbierając samochód dopytaj się agenta jak powinny wyglądać kolejne kroki w wypadku stłuczki.
Osobiście ogólnie wierzę w ludzi i nie zakładam, że każdy chce mnie oszukać. Jednak prawda jest taka, że (szczególnie tanie) wypożyczalnie mają często wiele kruczków w kontraktach, na których potem możesz wyjść jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Jeśli coś jest napisane niejasno, dopytaj. Jeśli się z czymś nie zgadzasz, poproś o korektę. Moim zdaniem lepiej zrobić z siebie przewrażliwionego idiotę przy agencie, niż później ponosić koszty i tracić nerwy.

2. W razie wypadku nie bój się wezwać policji. 
A najlepiej upewnij się, czy nie masz takiego obowiązku. W Polsce w przypadku niegroźnej stłuczki, podczas której nikt nie ucierpiał, wystarczy razem z kierowcą drugiego samochodu spisać tzw. Oświadczenie sprawcy kolizji. Jednak, jak widać na powyższym przykładzie, nie wszędzie tak jest. W Gruzji to policja musi spisać protokół. Na wszelki wypadek dopytaj o to agenta z wypożyczalni.

3. Nie bój się zwrócić o pomoc. 
Wierzcie mi, w drodze do ambasady miałam niesamowite schizy, że albo mnie tam nie wpuszczą, albo wyśmieją. Że nie pomogą i odprawią z kwitkiem. Jednak z drugiej strony, przecież ambasady po to właśnie są, żeby pomagać w takich sytuacjach! Zarówno konsul, jak i strażnicy, wszyscy byli tak serdeczni i życzliwi, że – choć nie uzyskałam od nich fizycznej pomocy – wyszłam z budynku dwa razy spokojniejsza. 
Myślę, że jeśli taka sytuacja ma miejsce w rodzimym kraju, zawsze jest o wiele łatwiej. Choćby fakt, że jesteś w stanie dogadać się z policją we własnym języku. Odpada problem bariery językowej, z której mogą wynikać nieporozumienia. Zwykle masz znajomych, którzy mają znajomych, którzy są w stanie na szybko ci pomóc. Kiedy jesteś za granicą, sprawa się komplikuje. Często niewiele osób mówi po angielsku (jak na przykład w Gruzji – można liczyć na młodych, jednak na osoby 35+ już średnio), a fakt bycia daleko od domu tylko potęguje stres. Jeśli nie możesz dogadać się z policją (która teoretycznie też jest po to, żeby ci pomóc), uderzaj do ambasady. Będziesz mieć komfort wytłumaczenia problemu w swoim języku, a nawet jeśli ambasador czy konsul nie mówią w języku lokalnym, na miejscu zawsze jest ktoś, kto go zna i w razie potrzeby pomoże ci dogadać się z tymi, z którymi masz problem.
Na stronie ambasady zawsze jest numer telefonu, bardzo często również tzw. numer emergency – właśnie w takich przypadkach jak wypadek samochodowy* czy nagła choroba.

*Mówiąc wypadek mam raczej na myśli faktyczny wypadek, w którym ktoś ucierpiał – krótko mówiąc, coś poważnego. W takiej sytuacji, jak nasza, nie chcieliśmy nadużywać uprzejmości i zawracać głowy w środku nocy dzwoniąc na numer emergency.

4. Nie daj się zrobić w jajo!
Może i mogliśmy machnąć ręką i dla świętego spokoju zapłacić tych 100 lari. Pewnie zrobilibyśmy tak, gdyby mniej jednoznaczne było to, czyja tak naprawdę jest wina, albo gdyby ubezpieczalnia faktycznie robiła problemy. Jednak w sytuacji, kiedy zarówno policja, jak i polski konsul i słowacki ambasador twierdzili, że prawo jest po naszej stronie, dawanie jakichkolwiek pieniędzy wypożyczalni, która próbowała je nielegalnie wyłudzić, byłoby zwykłą głupotą.
Właśnie dlatego dobrze jest przeczytać uważnie kontrakt. Gdyby w naszym było jasno napisane, że nie możemy ruszyć się z miejsca wypadku, bo wtedy ubezpieczenie nie zostanie pokryte, bylibyśmy w dużo gorszej sytuacji. Nie mielibyśmy się czym podeprzeć. A w takim wypadku? Gruzińskie prawo jest jakie jest, ale my zawarliśmy umowę z wypożyczalnią, nie ubezpieczalnią. A wypożyczalnia jasno określiła warunki – to tych pięć punktów, które wypisałam wyżej. Nie ma tam słowa o ruszaniu się z miejsca wypadku. To, że taki warunek podpisali z ubezpieczalnią, nie było już zupełnie naszą sprawą.
Pamiętaj też, że każdy przypadek, który przechodzi przez firmę ubezpieczeniową, musi zostać rozpatrzony. Nie dostaniesz odpowiedzi od razu: nie, nie pokryjemy, a naprawa będzie kosztować tyle i tyle. Takie rzeczy trwają. Wypożyczalnia nie może ci tak po prostu powiedzieć, że chce taką, a nie inną kwotę za naprawę szkody. Masz prawo domagać się oficjalnego oświadczenia od ubezpieczalni, które nigdy nie jest wystawiane od ręki.

5. Ubezpieczenie podróżne
Nie chcę się za bardzo rozpisywać w tym temacie – wiem tyle, że istnieje i że w takich sytuacjach jak nasza może być przydatne. Jeśli nie do końca ufasz ubezpieczeniu, które oferuje wypożyczalnia samochodów, może warto rozeznać się w ofertach i zainwestować w swoje własne ubezpieczenie podróżne.

6. Nie panikuj!
Pani się nie martwi, z gorszymi problemami już tu do nas ludzie przychodzili i zawsze się jakoś ułożyło  - tymi słowami krzepili mnie strażnicy w ambasadzie. Teraz, tydzień później, faktycznie łatwo mi w nie uwierzyć. Tak samo, jak łatwo mi teraz mówić, że nie było się czym stresować.
A to guzik prawda, bo właśnie, że było. To dokładnie takie samo gadanie, jak przed maturą: Nie stresuj się, nie ma czym, zobaczysz co to sesja. W nosie miałam wtedy myślenie o sesji. Po fakcie zawsze wszystko brzmi łatwo i przyjemnie.
Jakkolwiek, stres stresem, ale nie panikuj! Nie ma sytuacji bez wyjścia.

Stłuczka stłuczką, ale chyba w ładniejszym miejscu jej mieć nie mogliśmy!

niedziela, 2 września 2018

[112] Słowenia na weekend: morze, góry i inne przyjemności



Jak często masz ochotę schować się przed wszystkimi i mieć święty spokój? Od pracy, uczelni, szumu miasta, telefonów, mediów społecznościowych - wszystkiego co cię otacza.
Ja w najbardziej optymistycznych momentach przynajmniej raz dziennie. Przynajmniej na chwilę.
Ostatnio potrzebowałam tego bardziej niż kiedykolwiek. Plan pojawił się jeszcze w maju – w sierpniu egzamin, a po nim totalny reset, przynajmniej na jeden weekend.

Zasadniczym plusem życia na Węgrzech jest fakt, że blisko stąd w wiele fajnych miejsc. Nie mówię, że Polska takich w pobliżu nie ma, ale mieszkając w niej przez ponad dwadzieścia lat zdążył się już człowiek opatrzeć i poznać większość sąsiedztwa. A Węgry? Rzut beretem w jedno z przyjemniejszych miejsc Europy, czyli na Bałkany!

...ale Bałkany zwiedziłam przecież dosyć porządnie kilka lat temu, toteż myśląc o idealnym miejscu na poegzaminowy relaks, przyszedł mi do głowy inny kraj – Słowenia. Podczas stopowania po południu trochę zignorowałam tę część Europy na rzecz Rumunii, Serbii, Czarnogóry i Chorwacji. Zatrzymaliśmy się wtedy tylko na dwa dni w Koprze – uroczym mieście przy wybrzeżu. Moje główne wspomnienie do ajwar kupowany w lokalnym supermarkecie i kierowcy zatrzymujący się dla pieszych przed każdym przejściem. Potem już tylko wylotówka i trzy godziny w pełnym słońcu na dużym parkingu pod Mariborem, skąd zabrała nas polska laweta. Nie pamiętam nawet, żebym wtedy zwracała jakąś szczególną uwagę na widoki po drodze.

Decyzja przyszła więc łatwo: skoro sąsiaduję aktualnie z krajem, o którym nie wiem zbyt wiele i w którym również wiele nie pobyłam, trzeba to szybko zmienić. Fakt, że kraj sam w sobie jest maleńki (mniejszy niż województwo mazowieckie!) też okazał się sporym ułatwieniem – to przecież idealna okazja, by wypożyczyć samochód i zjechać Słowenię wzdłuż i wszerz.

Nie będę narzekać na ludzką ignorancję w tym temacie. Powiedzmy sobie szczerze – Słowenia nie jest najpopularniejszym kierunkiem wakacyjnym. Przynajmniej wśród Polaków, bo Włosi mają na jej punkcie prawdziwego fioła, ale to już zupełnie inna historia. Jednak choć niepopularna, z ręką na sercu mogę powiedzieć, że uważam ją za jeden z bardziej niedocenionych i wartych odwiedzenia krajów Europy. Ale w co tu konkretnie celować, skoro wiedza niewielka?
Ja wiedziałam tylko tyle, że chcę gór, jak najmniej ludzi i świętego spokoju. Nie zawiodłam się ani trochę.


Morze

Z Budapesztu wyjeżdżamy dopiero przed 19 – nie przez korki, ale przez kolejkę w wypożyczalni samochodów. No, przez korki mamy opóźnienie dopiero później, bo fakt faktem, nie wybraliśmy prawdopodobnie najlepszej pory na podróż. Jest piątek wieczorem, 17 sierpnia, a w poniedziałek 20.08 jest jedno z większych węgierskich świąt, czyli Dzień Świętego Stefana. Znaczy to tyle, że długi weekend właśnie się rozpoczął i połowa populacji Budapesztu postanowiła wyjechać z miasta. Na autostradzie jest tłoczno jak na paradzie. Na szczęście Węgrzy pod względem podróży są raczej patriotami – tłum rozładowuje się na wysokości Balatonu.

Nie wiem o której przekraczamy granicę. Jest zupełnie ciemno, ja patrzę w gwiaździste niebo, nucę i trochę przysypiam. Po pierwszej jesteśmy gdzieś na wybrzeżu i to tam postanawiamy znaleźć miłe miejsce na nocleg. To nie jest moje pierwsze (ani na pewno nie ostatnie) spanie na dziko, a jednak, mimo jako takiego doświadczenia, znów pojawia się dobrze znany problem – znalezienie idealnego miejsca. Moją podstawową zasadą jest zawsze to samo: im dalej od ludzi, tym bezpieczniej. Ważne, żeby się schować przed ludzkim wzrokiem, a reszta jakoś sama się ułoży. W teorii to zawsze brzmi pięknie i prosto, jednak w praktyce... Możesz sobie wyobrazić czwórkę ludzi; każdy zmęczony, każdy głodny, bo ostatni posiłek przypadł na jakąś 13 czy 14, a jest druga w nocy. Jest ciemno, co prawda nie zimno, ale wystarczająco wykańczająco. Nikt nie zna okolicy i każdy marzy tylko o tym, żeby wreszcie położyć się spać, a przecież jeszcze trzeba znaleźć to zakichane miejsce i rozbić namiot…

Jezuuuu, po co nam był ten wyjazd?!

Próbujemy najpierw znaleźć plażę, którą obczaiłam wcześniej na mapie, jednak to nie takie proste w zupełnej ciemności. Droga w pewnym momencie się kończy – zawracamy więc. Jedziemy dalej, przed siebie, bez konkretnego planu, bo co mamy tak właściwie planować? Po prostu rozglądamy się uważnie, szukając dogodnego miejsca na nocleg.
Droga robi się coraz węższa i bardziej kręta, jedziemy nią w górę i w górę, coraz wyżej.

- Czekajcie! – ktoś krzyczy. – Tu jest zatoczka, może się zatrzymajmy i sprawdźmy, czy da się tu w okolicy schować, albo chociaż na mapę zobaczmy.

Tak też robimy. W zatoczce stoi już jakiś busik przerobiony na kampera, co daje nam do myślenia, że może to wcale nie jest takie głupie miejsce. Chłopaki idą na zwiady w okolicę. Pięć minut później wracają, całkiem rozentuzjazmowani.

- Znaleźliśmy IDEALNE miejsce na namiot!

Zabieramy więc potrzebne rzeczy i idziemy je wypróbować.
Miejsce faktycznie wydaje się idealne. Trzeba zejść z delikatnej skarpy, przedrzeć się przez krzaki, nie potknąć się w międzyczasie o śliskie kamienie i voilà: oto idealny kawałek płaskiej przestrzeni, osłonięty od drogi drzewami, z widokiem na morze. Co prawda całkiem niedaleko w dole majaczą domy, i w zasadzie istnieje spore prawdopodobieństwo, że jesteśmy na posesji prywatnej, jednak chyba nie za często uczęszczanej, bo nie wygląda na szczególnie zadbaną. Pal licho, myślę. Najwyżej ktoś nas za chwilę obudzi i wyprosi, wtedy będziemy się martwić.

Już dawno nie widziałam tylu gwiazd, co tej nocy. Droga mleczna pięknie rozciąga się nad głowami, niebo co chwilę przecinają Perseidy.

Padamy momentalnie po rozbiciu namiotów. Budzi mnie dopiero ptasie szczebiotanie; zerkam na telefon – ósma rano. Wygrzebuję się ze śpiwora, wychodzę z namiotu. Z domów na dole wybrzmiewają poranne dźwięki: brzęk naczyń, trzaskanie drzwi, koszenie trawy. Przeciągam się, rozglądając po okolicy, która przecież w dziennym świetle wygląda całkowicie inaczej. Patrzę w stronę, po której w nocy – jak mi się wydaje – było widoczne morze. I zamieram. Widok jest przepiękny, choć jeszcze przysłonięty poranną mgłą. Dla takich poranków podróżuję!






Słoweńskie wybrzeże jest bardzo niewielkie – ma niecałe 50 kilometrów długości. Bynajmniej nie ujmuje mu to uroku! Słynne jest przede wszystkim z iście włoskiego klimatu: miasteczka z wąskimi uliczkami, stare kamienice i pranie rozwieszone nad głowami przechodniów. Włoscy turyści przyjeżdżają tam na wakacje, a słoweńscy mieszkańcy wybrzeża zwykle mówią płynnie w obu językach.

Jako, że naszym celem było raczej spędzenie czasu z dala od miast, zahaczyliśmy tylko o jedno (za to jedno z popularniejszych) – Piran. Jak już niejednokrotnie wspominałam, nie jestem szczególną fanką małych miasteczek; a przynajmniej nie na dłuższą metę. Godzinka, dwie, żeby pospacerować – jak najbardziej. Ale co tam robić dłużej?

Piran to słoweńskie miasteczko z charakterystycznymi, czerwonymi dachami. Warto przejść się na wzgórze, żeby zobaczyć je z góry – świetny klimat!



Za to pirańskie wybrzeże to takie 2/10;
no ale wiecie jak to jest z "plażą" zaraz
przy ulicy...
Jeśli chodzi o plaże, to nie polecę żadnej konkretnej. My próbowaliśmy znaleźć dogodne zejście na jedną upatrzoną, ale nam nie wyszło i ostatecznie trzeba było zjeżdżać na nią na tyłku po stromych klifach (sic!), czego totalnie nie polecam. Pamiętajcie tylko, że słoweńskie plaże to żwir i kamienie, podobnie wygląda morskie dno, więc warto zaopatrzyć się w klapki z porządnymi podeszwami i grubszą matę zamiast cienkiego ręcznika.










Góry

Z wybrzeża kierujemy się na północ, w Alpy Julijskie. Chcemy przede wszystkim zobaczyć osławione jezioro Bled i inne, niekoniecznie opisane w przewodnikach, miejsca. Z każdym kilometrem na północ widoki są coraz piękniejsze – bezkresne góry i lasy; jeszcze zielone, ale już błyskające rudościami. Znowu trochę przysypiam, bo noc była wyjątkowo krótka. Co kilka minut budzi mnie tylko szturchnięcie i słowa: „Magda, patrz!”. Zawsze patrzę. Zawsze się zachwycam.



Droga na północ trwa kilka dobrych godzin, bo w zasadzie w ogóle się nie spieszymy. Jedyny cel na ten wieczór to znalezienie miejsca na nocleg zanim zapadnie zmrok. No, i kupienie czegoś na kolację, bo od śniadania złożonego z burków i owoców nie jedliśmy zupełnie nic i głód zaczyna dawać nam się we znaki.

Następny przystanek:


Jezioro Bled

Jestem pewna, że kojarzycie z Internetu takie zdjęcia, na których jest jezioro, wokół niego góry, a na środku mała wysepka, na której znajduje się kościół. To właśnie Jezioro Bled.



Szczerze przyznam, że miałam tak zwane parcie na zobaczenie Bled. Tylu zachwytów się o nim naczytałam, a tymczasem… Byłam totalnie rozczarowana.

Samo miasteczko (przynajmniej w okresie turystycznym) jest maksymalnie zatłoczone, parking kosztuje krocie, nie wspomnę już, że gruba kasa zdzierana jest nawet na toaletach publicznych (ja ogólnie jestem przeciwniczką płacenia za czynności fizjologiczne gdziekolwiek, a w turystycznych miejscach to już w ogóle nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy widzę wejście do ubikacji za 1€+). Brzeg dookoła jest maksymalnie zagospodarowany – betonowy, z zielonymi przestrzeniami obok, na których i tak widnieją tabliczki głoszące o zakazie siadania/stawania/patrzenia na trawę. Zakaz wchodzenia do wody, zakaz opalania, zakaz leżenia na kocu… Można co prawda wynająć kajak, by popłynąć na wysepkę na środku, ale szczerze mówiąc, z ilością ludzi wokół i hałasem nie miałam za bardzo ochoty zostawać tam na dłużej. Zresztą nie tylko ja. Zrobiliśmy sobie jeszcze krótki spacer i po niecałej godzinie nad Bledem wróciliśmy do samochodu.





Triglavski Park Narodowy

Niedaleko Jeziora Bled znajduje się Triglavski Park Narodowy, a w nim inne miejsce, które bardzo chcę zobaczyć: Jezioro Bohinjsko. Po pierwszym rozczarowaniu nie jestem już tak entuzjastycznie nastawiona. Zresztą wciąż mamy przecież sporo czasu, więc postanawiamy zupełnie niespiesznie pojeździć po Parku, zobaczyć trochę lasu, trochę jeziora, zrobić zakupy i znaleźć idealne miejsce na biwak.

- Jakby co, to ja się uważnie rozglądam i jak zobaczę fajną miejscówkę, to będę krzyczeć – mówię, przyklejając nos do szyby. – O! Tam przy rzece jest jakiś niby parking, ale chyba bardziej nieoficjalna miejscówka do spania na dziko, bo stoi kilka kamperów. Pamiętajmy, w razie czego możemy tu wrócić trochę później.

W sklepie kupujemy chleb, ajwar i wielki słoik oliwek. No, i jeszcze parę piw, bo w końcu należy nam się po całym dniu upału.

Im dalej w Park, tym więcej lasu. Zatrzymujemy się w jakimś przypadkowym miejscu, żeby zrobić sobie jeszcze przed snem krótki spacer. Słychać potok, więc idziemy w tamtą stronę. A tu nagle, nie wiadomo kiedy, jesteśmy w Kanadzie!





Zostaje nam jeszcze Jezioro Bohinjskie. Góry wokół niego zdają się być wyższe, niż w okolicy Bledu – nie wiem, czy tak jest naprawdę, czy tylko mi się wydaje.

Po raz pierwszy widzimy Bohinj przejeżdżając przez jakieś małe miasteczko. Owszem, nad jeziorem jest trochę ludzi, ale mam wrażenie, że co najmniej trzy razy mniej niż nad Bledem. Brak tu betonowego brzegu, turyści (i tubylcy) swobodnie leżą na brzegu i wchodzą do wody. Jedziemy jeszcze kawałek dalej, by zatrzymać się w przypadkowej zatoczce przy drodze. Przedzieramy się przez krzaki, docieramy do wąziutkiej, żwirowej plaży. A tam…




Jezioro Bohinjskie

Nie będę przedłużać – to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam. Krystalicznie czysta woda, mieniąca się tysiącami odcieni zieleni i błękitu, wysokie, budzące respekt góry, cisza i święty spokój. To nie tak, że to jezioro jest niepopularne wśród turystów – oczywiście, że nie! Owszem, jest mniej słynne, niż Bled, choć wcale – moim zdaniem – tak być nie powinno. Ale może to i lepiej? Dzięki temu nie jest obsypane z każdej możliwej strony hotelami, miasteczkami, sztucznie wykreowanymi plażami. Ba! – wokół całego Jeziora Bled jest mnóstwo ścieżek rowerowych i spacerowych. Przy Bohinj są tylko z jednej strony, choć i tak większość otoczenia to góry i las. Jest za to mnóstwo dzikich miejscówek: wystarczy zejść na brzeg, gdzie można się dostać bardzo łatwo, a prawdopodobieństwo, że spotka się tam ludzi, jest minimalne.

My spędziliśmy czas nad Jeziorem Bohinjskim zarówno wieczorem, przy złotym świetle zachodzącego słońca (zdjęcia powyżej), jak i rano. Co prawda na sam wschód wstać nam się nie udało, ale i tak nie mogliśmy się powstrzymać, żeby o siódmej rano nie zwinąć namiotów i nie pojechać nad wodę. O tej porze dnia brzeg był pusty, woda lodowata, jej kolory jeszcze piękniejsze, a nad samą taflą wody unosiła się mgła (a może to była chmura?).





Jezioro Bohinjskie to zdecydowanie miejsce, które zachwyciło mnie najbardziej podczas tej krótkiej podróży. Aż strach pomyśleć jak niesamowicie musi wyglądać jesienią, z rudymi górami dookoła!


Nocleg na dziko

Na drugą noc ostatecznie wróciliśmy do tego miejsca, które zauważyłam z drogi. Przestronny, dziki parking nad rzeką, schowany za drzewami (była jeszcze druga jego część, której nie sposób było zauważyć z głównej trasy). Wystarczająco daleko od ludzi, nie było opcji, żeby komuś w tym miejscu przeszkadzać. No i przede wszystkim poza terenem parku narodowego.

Zwykle przed podróżą – szczególnie taką roadtripową, z namiotem – czytam informacje, jak w danym kraju wygląda kwestia spania na dziko. Przykładowo Skandynawowie nie mają z tym problemów: wychodzą z założenia, że natura jest dla wszystkich, dlatego też rzadko się zdarza, żeby na przykład wejścia na szlaki czy do jakichś przyrodniczych atrakcji były płatne. Podobnie jest ze spaniem na dziko. Możesz rozbić namiot w zasadzie w dowolnym miejscu (uwaga: nie mam pewności tak zasada odnosi się do parków narodowych), byle był przynajmniej 100 metrów od czyjejś posesji.

Niestety, wszelkie informacje o Słowenii, które znalazłam w Internecie, nie wyglądały już tak kolorowo. Park Narodowy (co zrozumiałe) lepiej wybić sobie z głowy, a wszystkie inne miejsca też są raczej kiepskim wyborem, szczególnie w sezonie.

Ostatecznie było dobrze, obyło się bez bliskiego spotkania z policją. Myślę, że znaleźliśmy po prostu spoko miejscówki, gdzie nie rzucaliśmy się nikomu w oczy.




Spanie na dziko spaniem na dziko, ale zęby myć trzeba!


Wodospad Savica

Znajduje się niedaleko Jeziora Bohinjskiego, a że nazajutrz rano wciąż mieliśmy sporo czasu, postanowiliśmy wybrać się na szlak. Nie jest on ani długi ani wymagający – pół godziny w jedną stronę, średnio stromo. Co prawda, byliśmy nieco rozczarowani, że za taką mikroskopijną trasę musimy zapłacić po 3 euro od osoby, ale ostatecznie, z bólem portfeli, skusiliśmy się.
Warto. Nie jestem co prawda do końca pewna, że jest to widok wart biletu wstępu, ale umówmy się – aż tak drogo nie jest, żeby sobie odmawiać.







W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o Lublanę, ale po pierwsze – nie spędziliśmy tam na tyle dużo czasu, żebym czuła się na siłach udawać speca i o niej pisać. Po drugie – nie powiem, żeby mnie jakoś szalenie urzekła. Zdecydowanie bardziej zachwyciły mnie góry, lasy, woda; nawet z urlopowiczami.


Jeśli tylko macie okazję – nie zastanawiajcie się dwa razy. Jedźcie do Słowenii! Zgubcie się na szlaku, odpocznijcie nad jeziorem, wtopcie się w naturę! Absolutnie warto; co więcej, myślę, że wrzesień jest na to idealnym czasem. Jeszcze nie jesień, a już nie lato – łagodny stan pomiędzy, gdy temperatury są jeszcze wystarczająco wysokie, a kolory już kojąco piękne. Obiecuję, że nie pożałujecie!