źródło: pinterest.com |
W przeciągu ostatniego tygodnia co najmniej trzy osoby poprosiły
mnie o adres. Nikomu go nie podałam, bo go nie mam. I choć w sumie nie pierwszy
raz doświadczam takiego stanu, jeszcze nigdy aż tak mnie to nie uderzyło.
Od czasu przeprowadzki do Irlandii (miesiąc temu!) mieszkam
już w drugim miejscu, a najprawdopodobniej czeka mnie jeszcze co najmniej jedna
zmiana adresu. Warto wspomnieć, że dwa dotychczasowe z założenia miały być tymczasowymi – oznacza to tyle, że tak
naprawdę nigdy do końca się nie rozpakowałam. Właściwie teraz połowa moich
rzeczy jest ze mną w domu nr 2, a cała reszta została w domu nr 1, na drugim
końcu kraju. Nie chce mi się nawet tam fatygować, żeby przywozić je tutaj, bo
jaki w tym sens, skoro pewnie za tydzień znów będę musiała je wszystkie
spakować i przewieźć w inne miejsce?
Nigdy nie przeszkadzał mi taki stan rzeczy. Oczywiście,
koczowniczy tryb życia w podróży to zupełnie co innego, ale bujanie się z
plecakiem i spanie w międzyczasie u znajomych przez dłuższy okres czasu mam
opanowane do perfekcji. Od czasu studiów nigdy nie miałam mieszkania w Krakowie
przez wakacje i zdarzało mi się, nie raz i nie kilka, żyć w ten sposób nawet
przez kilka tygodni.
Mimo to nigdy wcześniej nie czułam się w takim stopniu
bezdomna jak teraz. Spałam przecież w parkach i w ciężarówkach, zwinięta na
podłodze różnych mieszkań różnych miast, nierzadko cisnąc się z pięciorgiem
innych osób obok. Zawsze miałam dom
– ten pierwszy i najważniejszy, w Bieszczadach.
Zaczęłam się ostatnio zastanawiać o co właściwie chodzi. Czemu
czuję się aktualnie bardziej bezdomna niż zwykle? Kupiłam sobie nawet koc, żeby
choć trochę udomowić sobie wieczory.
W każdym miejscu, w którym mieszkałam, potrafiłam poczuć się
jak w domu. Pierwsze studenckie mieszkanie, na jakie kiedykolwiek trafiłam,
przeszło przecież niemal do historii – dosłownie wszyscy czuli się tam jak u
siebie. Drzwi zawsze były otwarte, a znajomi wchodzili bez zapowiedzi i
pukania, kierując się prosto do kuchni, żeby zrobić sobie herbatę. Przewalały
się tam dosłownie tłumy; rzadko zdarzał się dzień, żeby nikt nie wpadł w
odwiedziny – a nierzadko pierwsi goście pojawiali się już na śniadanie.
Godzinami przesiadywaliśmy w kuchni grając w scrabble, pijąc grzane wino,
słuchając radia i śmiejąc się do bólu brzucha. Nie bez powodu mieszkałam tam
trzy lata; pozostali współlokatorzy z roku na rok się zmieniali, a ja czułam
się jakbym zapuściła tam korzenie. Przez te trzy lata w tym mieszkaniu
wydarzyło się tyle pięknych rzeczy! Setki wspólnych obiadów, filozoficznych rozkmin,
pijanych rozmów do rana, eksperymentów kulinarnych, couchserferów z całego
świata, którzy przez ten czas nas odwiedzili… Wspominam to miejsce naprawdę
pięknie.
Ze łzami w oczach sprzątałam je po trzech latach, ostatniego
dnia przed wakacjami.
W akademiku, o dziwo, też poczułam się jak w domu
praktycznie od pierwszego dnia. Nie chciało mi się tam co prawda specjalnie
mocno zadomawiać, bo miałam świadomość, że to tylko pół roku. A jednak. Goście
wciąż wpadali często, couchsurferzy też się zdarzali. Było naprawdę spoko! A
gdy nie chciało mi się siedzieć w tym moim domu, wpadałam do domu przyjaciółki,
która mieszkała w sąsiednim akademiku. W zasadzie spędzałam tam tyle samo
czasu, co u siebie – tam wspólnie gotowałyśmy, psioczyłyśmy na trudy pisania
pracy inżynierskiej i namiętnie oglądałyśmy Friendsy.
Dom równoległy.
Zawsze utrzymuję, że podczas studiów dom miałam również w
Radio Kraków. Poszłam tam pierwszego dnia po przyjeździe do Krakowa, przed
pójściem na pierwszy rok… i już zostałam. Byłam tam minimum raz w tygodniu (w
czasach świetności zdarzało się i po 2-3 razy), czasem tylko na godzinę, czasem
na pół dnia – w zależności od tego, ile było pracy. Nieważne jak bardzo byłam
akurat zestresowana czy nie w sosie – po przekroczeniu progu portierni ogarniał
mnie maksymalny spokój. Czułam się tam po prostu dobrze i swojsko, znałam
niemal każdy kąt.
Lizbona też szybko stała się domem. Może nawet za szybko –
wciąż nie potrafię pojąć jak to możliwe, że po niemal 3 miesiącach od wyjazdu
tęsknię za tym miastem tak, jak nie tęskniłam jeszcze za żadnym miejscem. Nasze
dziewięcioosobowe mieszkanie było idealne. Stare i trochę rozsypujące się, z
ubytkami na ścianach, ohydną podłogą w kuchni, dziurawymi garnkami,
niedomykającymi się drzwiami i dziwnym pokojem bez okien, w którym był tylko
stół i w którym zawsze organizowaliśmy imprezy, bo nie mieliśmy lepszego
pomysłu na jego wykorzystanie. Z wiecznymi kolejkami do łazienki i stale
zawalonym brudnymi naczyniami zlewem; z gośćmi wchodzącymi do środka bez
pukania; ze starą i niedziałającą maszyną do pisania, stojącą nie wiadomo
dlaczego w korytarzu. Z fantastycznymi ludźmi, kilkunastoosobowymi,
regularnymi, międzynarodowymi obiadami, z muzyką, z widokiem na akwedukt. Było idealne.
No i pierwszy i najważniejszy – ten z rodzicami, siostrą,
kotami i psem. Ulubionym fotelem w salonie, nieskończonymi zapasami herbaty w
kuchennej szafce, ogromem książek na półkach i pokaźnych rozmiarów kolekcją
płyt. Z zagraconym pokojem, w którym chowam wszystkie niepotrzebne rzeczy
zebrane podczas podróży – ładne kamienie, muszle, jeszcze więcej kamieni,
bilety, kamienie, kamienie, kamienie. Dom najlepszy na świecie.
Tu nie chodzi nawet o tęsknotę za bliskimi. Dbam o relacje z
ludźmi, a z rodzicami czy przyjaciółmi nie rozmawiam wcale rzadziej niż robiłam
to mieszkając w Polsce. Chodzi chyba o brak gruntu pod nogami; stałego punktu,
którego mogę być pewna, że będzie mi towarzyszył przez kolejne miesiące. Miejsca,
do którego będę wracać codziennie, w którym będę się budzić, czytać książki i
śpiewać z słuchawkami na uszach. Gdzie będę mogła zaprosić couchsurferów i
przyjaciół, gdzie nie będę od nikogo zależna, a drzwi będę mogła zostawiać
otwarte kiedy tylko chcę.
To przyjdzie. Wiem, że przyjdzie – czuję to w kościach, jest
już za rogiem. Przyjdzie razem z realizacją planów, których przecież mam
jeszcze tyle na tę jesień!
Może ta bezdomność jest czasami potrzebna – po to, żeby
potrafić zdefiniować swój dom. Bywa
co prawda frustrująca, ale przecież… It's
ok I know nothing's wrong... nothing!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz