wylotówka w stronę Évory - autentyk! |
cały region Alentejo to właśnie takie widoki: winnice, dęby korkowe i drzewa oliwkowe |
Jak już wspomniałam, nie wiedziałam o mieście nic. Przyznam,
że nie zadałam sobie też trudu, by poczytać o nim przed samym wyjazdem.
Kojarzyłam jedynie Templo Romano –
świątynię zachowaną jeszcze z czasów rzymskich (II wiek n.e!); ponoć najlepiej zakonserwowany
tego typu zabytek w całej Portugalii. I chociaż na miejscu okazało się, że
świątynia nie jest ani przesadnie wielka ani – na pierwszy rzut oka –
imponująca, i tak robi całkiem niezłe wrażenie!
Spacerując po mieście zupełnie łatwo się zgubić. Kiedy
wysiadłyśmy z samochodu, po przejściu kilku metrów zobaczyłam przeuroczą, wąską
uliczkę. Ściany wszystkich domów były śnieżnobiałe. Musiałam zatrzymać się,
żeby zrobić zdjęcie. Kiedy ruszyłyśmy dalej, spojrzałam w kolejną odbiegającą
od głównej drogi uliczkę i… była identyczna. Dosłownie! Szybko okazało się, że
każda z nich jest taka sama – jak doczytałam później, ten styl zachował się
jeszcze z czasów panowania Maurów, kiedy ściany wszystkich domów wybielane były
wapnem.
Otwarcie przyznaję, że zazwyczaj nie jestem specjalną fanką
zabytków; nie kręci mnie chodzenie po muzeach, oglądanie kościołów i starych
rzeczy, które są stworzone przez człowieka. O wiele bardziej wolę piękne,
naturalne widoki i pozornie zwyczajne, ale klimatyczne miejsca. Nie weszłam
więc do żadnego z pięknych klasztorów na rzecz włóczenia się po parkach i
gubienia co i rusz.
Jedyne, czego żałuję, to niezobaczenie od wewnątrz Capela dos Ossos – kaplicy kości. Jej
ściany są „udekorowane” ludzkimi kośćmi i czaszkami. Podobno robi to
piorunujące wrażenie. A nie dotarłyśmy tam, bo… zapomniałyśmy, że kaplica znajduje
się właśnie w Évorze. Przypomniał nam o tym couchsurfer, którego gościła –
oprócz nas – nasza hostka. Tylko niestety zrobił to około północy, więc było
już o wiele za późno, a następnego dnia kaplica miała być czynna dopiero
bodajże od 14 – o tej porze chciałyśmy być już z powrotem w Lizbonie.
Évora jest ładna. Tak opisałabym to miasto – jako po prostu
ładne. Ale mam pewne ale…
Kojarzycie takie miasta, które – często ze względu na
historię – zdają się aspirować do bycia uznawanymi za duże i ważne, jednak w rzeczywistości mają mentalność małych,
prowincjonalnych miasteczek? Z typową dla nich ospałością, jednym miejscem
(zwykle placem), gdzie młodzi spotykają się wieczorami na piwo, parkiem, gdzie
na plotki spotykają się starsze panie. I nic poza tym w nich nie ma. Wystarczy
godzina, żeby przejść miasto niemal dookoła; po tym czasie człowiek zauważa, że
każde mijane miejsce odwiedził już dziesięć minut wcześniej.
Dokładnie takie wrażenie sprawiła na mnie Évora. W moim
odczuciu jest to typowe portugalskie miasteczko, które ożywa trochę dopiero
wieczorem, kiedy wszyscy turyści zasiądą w ogródkach piwnych. Szczerze? Nie
przepadam za takimi miejscami. Nie lubię półśrodków; albo 100% natury i piękne
miejsca pośrodku niczego, z dala od cywilizacji, albo większe miasto, które ma
do zaoferowania mnóstwo przestrzeni do włóczenia się i ciekawych miejsc, które
potrafią zapewnić mi dłużej niż dwie godziny zwiedzania.
W skali 1-5 oceniam Évorę na 4 pod względem urokliwości, 5
za zabudowę i architekturę (naprawdę zachwyca, warto!) i – niestety – 4,5 za
kategorię Jak szybko się nudzi. Za to
fani szeroko pojętej historii na pewno dobrze się tu poczują!
Ciekawostka: Lizbona
ma swoje sławne pastéis de nata –
minitarty z a’la budyniowym, jajecznym nadzieniem. Są strasznie brzydkie, ale
pyszne! Évora nie pozostała w tyle; można tam dostać queijadas de Évora, czyli ciastka o kształcie miniaturowych
muffinek. Są robione z sera, ale wcale nie smakują jak sernik. Bardzo słodkie i
pyszne!
(ale i tak wolę pastéis de nata)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz