Przyjechał do mnie
ostatnio z Polski przyjaciel – ot tak, na weekend, połazić, pogadać. Ostatnio
widzieliśmy się jeszcze przed moją przeprowadzką, i to zanim w ogóle
wiedziałam, że skończę w Budapeszcie. Po pierwszych wstępnych Co nowego?, w końcu padło z jego strony
pytanie:
- Magda, a tak ogólnie to jak ci się
tu mieszka?
- Dobrze! – odpowiedziałam z automatu, bo rzadko odpowiadam na takie
pytania inaczej; to domyślne ustawienie w mojej głowie. – Ale...
- Ale co? Jednak nie dobrze?
Dobrze. Miasto jest piękne,
transport bardzo dobry (dojazd z jednego końca miasta na drugi zajmuje w
porywach godzinę, a Budapeszt jest naprawdę OGROMNY), koszty życia w porządku. O
każdej porze dnia i nocy jest tu co robić – zawsze się coś dzieje.
Wiecie jednak zapewne,
jak działa ten mechanizm. Coś, czego do końca nie znamy, zawsze zdaje się być o
wiele bardziej interesujące i pociągające. Miasto oczami turysty a miasto
oczami mieszkańca to zupełnie coś innego. Ba! – nawet to samo miasto oczami
kogoś, kto mieszkał tam od urodzenia, a kogoś, kto ma porównanie do mieszkania
gdzieś indziej, to dwie zupełnie różne bajki.
Mam prosty przykład. Nie
lubię swojego rodzinnego miasta. Spędziłam tam osiemnaście pierwszych lat
życia. Uwielbiam fakt, że w Bieszczady mam przysłowiowy rzut beretem i lubię
pizzę z knajpy, do której mam pięć minut piechotą z domu, ale to właściwie byłoby
na tyle. Zaskakująco, w 95% przypadków, gdy poznaję kogoś z innej części
Polski/świata i mówię, skąd jestem, słyszę: Ojaaaaa,
to takie piękne miasto, zazdroszczę!!! Pozostałe 5% osób nie zachwyca się
dlatego, że nigdy tym miejscu nie słyszało.
Potrafię sobie wyobrazić,
że przyjezdnym się podoba. Dookoła kręte drogi i lasy, święty spokój,
malownicza panorama, cała otoczka związana z Beksińskim. Ale przyjezdny nie
wie, że ten święty spokój, który tak docenia, a który zapada w mieście
codziennie po godzinie szóstej po południu, dla (szczególnie młodego) człowieka
potrafi być zabijający. Nie ma gdzie wyjść ze znajomymi, nie ma możliwości
rozwijania hobby bardziej wymyślnego niż
to związane z grą na instrumencie czy rysunkiem.
Myślę, że to działa
podobnie z każdym miejscem na świecie. Mimo mojej głośno deklarowanej miłości
do Lizbony, sama przecież podzieliłam się listą rzeczy, które mnie tam (iogólnie w Portugalii) denerwowały.
Podobnie jest z
Budapesztem. W ostatnich tygodniach niektóre wymienione niżej aspekty dały mi
bardzo mocno w kość, a frustracja i gniew, przeplatane sporadycznymi myślami o
treści NIENAWIDZĘ TEGO KRAJU, potrzebują
w końcu znaleźć ujście. Właśnie tutaj – jak przeważnie.
Co więc tak bardzo
denerwuje mnie na Węgrzech?
Biurokracja
Jeśli myślisz, że w
miejscu, w którym mieszkasz, biurokracja przekracza dozwolone granice, mogę ci
obiecać – nie jest tak źle, jak ci się wydaje. Węgierska biurokracja jest najgorsza na świecie. I pisząc to wcale
a wcale nie żartuję. Od kiedy tu przyjechałam, nie było miesiąca, w którym
przynajmniej dwa razy nie byłabym w jakimś urzędzie. Wiecie ile to godzin
spędzonych w kolejkach? Wiecie ile to nerwów, czy aby na pewno przysłowiowa
Grażyna z okienka będzie miała wystarczająco dobry humor, żeby przyjąć moje
dokumenty, albo w ogóle mnie zrozumieć?
Węgierskie urzędy to jest
jeden wielki i zupełnie nieśmieszny żart. Burdel na kółkach. Na okoliczność
zobrazowania sytuacji pozwolę sobie przytoczyć kilka przykładów.
Urząd dla imigrantów. Jak
sama nazwa wskazuje, przychodzą tam imigranci = obcokrajowcy = osoby, które w
99% nie mówią ani słowa po węgiersku. Pominę już fakt, że aby się tam dostać,
najlepiej przyjść godzinę przed otwarciem, formując razem z innymi długą na
szerokość ulicy kolejkę. Po angielsku mówią osoby w okienku numer jeden, czyli
informacji. To one decydują, czy tego dnia dostaniesz numerek, a co za tym
idzie – czy będziesz mieć (nie)wątpliwą przyjemność spędzenia kolejnych godzin
z kolejce do okienka numer dwa, czyli Tego Właściwego, w Którym Po Angielsku
Nie Mówi Nikt.
Za pierwszym podejściem w
urzędzie dla imigrantów spędziłam dwie godziny i nie załatwiłam NIC. Wypytałam
wcześniej wszystkich możliwych znajomych jakie dokumenty trzeba przynieść.
Wszyscy jak jeden mąż odpowiedzieli: umowa na mieszkanie, umowa o pracę, karta
ubezpieczenia zdrowotnego. Przyniosłam. Pan w pierwszym okienku był bardzo
miły, ale szybko przestałam go lubić, gdy powiedział: Potrzebujesz czterech dokumentów: umowy o mieszkanie, umowy o pracę,
karty ubezpieczenia zdrowotnego i wyciągu z banku. Czekaj, co? Wyciągu z
banku? Po kiego grzyba komuś wiedzieć na co i ile wydawałam w ostatnim
miesiącu?! Skoro mam umowę o pracę, to chyba logiczne, że mam dochody? Czy może
jednak nie…?
No dobra. Wróciłam za
trzy dni z wszystkim, co wymagane. Pani w okienku numer dwa nawet nie
popatrzyła na dokumenty, a wyciąg z banku, jak się okazało, wcale nie był
potrzebny.
Czy ktoś mógłby mi teraz
wytłumaczyć, dlaczego nie można na drzwiach powiesić informacji: Ej, imigrancie, potrzebujesz tego, tego i
tego, i tym samym oszczędzić dziennie dziesiątkom (!) ludzi czasu
straconego w kolejce po nic?
Wracając do tematu
ubezpieczenia zdrowotnego. Kartę wyrobiła mi poprzednia firma, później
zmieniłam pracę, wszystko było okej. W nowej firmie mam nawet prywatne
ubezpieczenie! Na początku lipca kazali mi iść na tak zwany medical check-up; jakieś podstawowe
badania, żeby dostać karteczkę, że jestem zdolna do pracy. Poszłam, wszystko
było spoko.
W zeszłym tygodniu w
pracy wyszedł temat lekarza i tym sposobem dowiedziałam się, że mimo prywatnej
opieki zdrowotnej, i tak muszę iść do HR po jakąś formę i znaleźć sobie lekarza
pierwszego kontaktu, żeby się do niego zapisać. Wkurzyłam się trochę, że nikt o
tym nigdy nie poinformował (gdyby złapało mnie w międzyczasie choćby zatrucie
pokarmowe, poszłabym jak człowiek do lekarza, a tu klops – nie mam lekarza =
nie mam zwolnienia = siedzę w robocie z pampersem na tyłku, no cóż). Ogarnęłam
lekarza poza tą całą kliniką; a w tyłek
się ugryźcie, pomyślałam. Pan doktor nie dość, że z perfekcyjnym angielskim,
to jeszcze sam wysłał mi wszystkie potrzebne dokumenty. Poszłam na pierwszą
wizytę. Wprowadził numer mojej karty ubezpieczenia w komputer, popatrzył na
mnie znad okularów i powiedział:
- Pracowałaś przed tą firmą gdzieś indziej, prawda?
- No tak.
- Tak myślałem. Magda, idź jutro do swoich HR i
powiedz im, że spieprzyli ci ubezpieczenie i mają to naprawić. Zero tu twojej
winy – są po prostu leniwi i gdy odeszłaś z tamtej firmy, ubezpieczenie było
nieaktywne przez kilka dni, zanim dostałaś kontrakt z drugiej. I oni powinni to
na nowo aktywować, ale najwidoczniej są idiotami i tego nie zrobili.
W skali 1-10 moje
poirytowanie sięgało już 12, ale wzięłam głęboki oddech i następnego dnia w
pracy napisałam do HR.
Pierwsza odpowiedź
brzmiała: No ale co, to nie byłaś w
urzędzie ubezpieczenia zdrowotnego jak cię zatrudniliśmy???
Czujecie? Już pominę
fakt, że w życiu nikt o tym nie wspomniał, bo to jest ich pieprzony obowiązek! Żeby
było ciekawiej, to nie tak, że ten problem dotyczył wszystkich – większość osób
z biura nigdy nie miała takiego problemu, a fakt, że niektórzy mieli, wynikał
tylko i wyłącznie z faktu zaniedbania tego przez urząd/firmę/jedno i drugie.
Walczyłam mailowo cały
dzień. W końcu wywalczyłam swoje, jednak najwidoczniej przyznanie się do błędu
przychodzi niektórym instytucjom niesamowicie ciężko, bo ostatnia wiadomość,
którą otrzymałam, brzmiała: Dobra, Magda,
to już naprawione, ale to i tak była
twoja wina, bo na pewno mówiliśmy o tym, że trzeba iść do urzędu.
Ręce opadają.
źródło: Pinterest |
Poczta
Poczta jak poczta –
godziny w kolejkach i dziwne informacje na awizo to norma.
Ze swojego otoczenia mam
historie, kiedy na awizo, które przyszło około 20 września, była data 24.09. Pani na poczcie wytłumaczyła, że
to znaczy, że przesyłka dopiero wtedy fizycznie dotrze do placówki. Kiedy piszę
ten fragment tekstu, jest 3 października, a paczka magicznym sposobem wciąż się
na poczcie nie zmaterializowała.
Kiedyś na przykład
czekałyśmy z Zuzą na ważny dokument na nie pamiętam już nawet jaki temat.
Poszłyśmy z awizo na pocztę. Jak wiadomo, na awizo jest imię, nazwisko i adres
– a podkreślam ten fakt, żeby wykluczyć tu nieporozumienie związane z barierą
językową. Podajemy więc świstki, podajemy dowody, pani szuka kopert, kopert nie
ma. Wszystkie panie odchodzą od swoich okienek i szukają naszych przesyłek, w
międzyczasie prawie wydano nam czyjeś inne listy (???), wszystko zajęło jakieś
15 minut, aż w końcu cud się wydarzył i się znalazło co trzeba. I to nawet na
nasze nazwiska.
źródło: Pinterest |
O moich pielgrzymkach do
banku wspominałam już nie raz na fanpejdżu. Sodoma i Gomora, ciągle wysyłają mi
jakieś listy po węgiersku, z którymi biegam do mojego oddziału jak idiota po
to, żeby zwykle dowiedzieć się, że to w
sumie nic istotnego. Spędziłam tam już naprawdę długie godziny i mam
szczerą nadzieję, że kolejne nie czekają na mnie za rogiem, czego się obawiam,
bo dostałam ostatnio nową kartę…
A tak poza tym, pozwolę
sobie być dosadna: węgierskie banki to
bagno. Nie ma tu w sumie bezbolesnej opcji do wyboru, bo każdy bank działa
na takiej samej zasadzie – płacisz za wszystko. A przez wszystko mam na myśli WSZYSTKO: za fakt, że masz konto i kartę,
której używasz. Za wypłacanie gotówki z bankomatu. Za wypłacanie gotówki
fizycznie w okienku, w oddziale banku. Za robienie przelewu. Za OTRZYMYWANIE
przelewu. I nie mówię tu o międzynarodowych przelewach, tylko za transferach w
obrębie jednego (!) banku. Całe szczęście, że (przynajmniej w moim) nie płaci
się za płacenie kartą, bo inaczej bym chyba szybko zbankrutowała.
W kontekście przelewów:
jest to powód, dla którego osoby wynajmujące mieszkania bardzo rzadko nie decydują
się na regulowanie czynszu przelewami. Najczęściej raz w miesiącu zjawiają się
w mieszkaniu osobiście, by zebrać haracz. Wiadomo, lepiej na tym wychodzą: w
przypadku przelewu tracisz i ty, i właściciel, ale jeśli on przyjdzie po gotówkę?
Tracisz tylko ty; za wybranie kasy z bankomatu.
Tak swoją drogą, jest to
też główny powód, dlaczego najczęściej gotówkę w portfelu mam tylko na początku
miesiąca – wybieram zawsze trochę więcej, żeby coś zostało na wszelki wypadek.
Bo oczywiście, mimo bankowych absurdów, wciąż w bardzo wielu miejscach kartą
płacić nie można.
Brak znajomości języków, a przede wszystkim CHĘCI
rozmawiania po angielsku
Bardzo przykro pisać mi
te słowa, ale Węgrzy nie lubią obcokrajowców. Występuje tu dziwny rodzaj
ksenofobii połączonej ze swego rodzaju rasizmem; szczególnie jeśli mówimy o
aspektach językowych. Co najmniej dwukrotnie zdarzyło mi się, mimo systemu
kolejki numerek z maszyny, pominiętą
w byciu obsłużoną (notabene, w banku) tylko dlatego, że kliknęłam opcję obsługa po angielsku. Nie chce mi się
nawet wchodzić w głębsze dyskusje na ten temat. Podsumuję krótko: jest to
strasznie przykre. Węgrzy niejednokrotnie dali mi do zrozumienia, że jestem
gorsza tylko dlatego, że nie mówię w ich języku.
Bezdomni
Muszę przyznać, że jest
to dla mnie wysoce fascynujące, że zanim tu zamieszkałam, nigdy w życiu nie
słyszałam o tym, że w Budapeszcie jest taki ogromny problem z bezdomnością. A
przecież tyle znajomych tu nieraz było… Z drugiej strony, AŻ TAK mnie to nie
dziwi; wiecie pewnie jak to działa... Bycie turystą wiąże się poniekąd z
klapkami na oczach. Jeśli jesteś gdzieś na trzy dni i miejsce cię oczaruje,
mózg automatycznie wypiera jego brzydkie
strony.
Wracając do tematu. Nigdy
i nigdzie indziej nie widziałam takiej ilości bezdomnych, jak w Budapeszcie. I
jest to tak okropnie, straszliwie przerażające… W lecie problem nie rzucał się
w oczy aż tak, bo wiadomo – ciepło robi swoje, a bezdomni zwykle rozpraszali
się (szczególnie na noc) po parkach. Jednak im chłodniej się robi, tym bardziej
problem robi się widoczny, bo w jakim miejscu najprościej pomieszkiwać nie
mając domu? W przejściach podziemnych
przy wejściu do metra. Jest ciepło, nic nie kapie na głowę, często jest
nawet woda, więc można się umyć (jakiś czas temu na stacji metra Blaha Lujza
bezdomni wykminili, że w ścianie jest zawór wody; rozmontowali co trzeba i
brali tam prysznic przez długi czas, aż ktoś się nie wkurzył, że pół przejścia
to jedna wielka kałuża i tego nie naprawił). Mają materace, fotele, szafki,
często stoły i krzesła. Siedzą, piją, grają w karty, robią draki. Codzienność w
Budapeszcie.
Przyznam szczerze, że w
tym wszystkim boję się zimy. Nasłuchałam się od znajomych historii, że gdy robi
się naprawdę zimno, w przejściach podziemnych są dosłownie takie tłumy
bezdomnych, że ciężko się przecisnąć. Śpią tam, jedzą, piją, sikają, rzygają,
kopulują (!!!) – co z tego, że ludzie wokół.
I nie zrozumcie mnie źle
– mi jest naprawdę, ale to naprawdę bardzo przykro z ich powodu. Każdy
zasługuje na to, żeby mieć dom. Jednak z drugiej strony, dlaczego tacy ludzie
są najczęściej poza prawem? Nie zliczę ile razy widziałam sytuacje, gdzie na
ulicy z jakichś powodów stała policja, a tuż obok, dosłownie w odległości kilku
metrów, leżało dwóch ziomków Zenków i chlało wódę prosto z flaszki. Czy panowie
policjanci się tym przejęli? Pewnie, że nie. Przecież taki śmierdzi, pijany
jest, no i pewnie jeszcze agresywny; mandatu i tak nie zapłaci, bo nie ma z
czego, a i wylegitymować go nie będą w stanie. (uprzedzając pytania – nie, na
Węgrzech nie można pić w miejscach publicznych; przymyka się oko na kulturalne
piwko w parku, ale picie wódki leżąc na chodniku to chyba już trochę
przegięcie, nie?)
źródło: Pinterest |
Brud i smród
Przykro mi to pisać,
jednak ten punkt jest w 90% stricte związany z bezdomnymi. Nie mają problemu,
żeby wypróżnić się gdziekolwiek – i pisząc gdziekolwiek, naprawdę mam na myśli
GDZIEKOLWIEK. Gdy widzę na ulicy kałużę, zawsze na wszelki wypadek omijam ją
szerokim łukiem, bo nigdy nie wiem – to woda czy jednak komuś zachciało się
sikać?
Budapeszt śmierdzi moczem
i zawartością (najwidoczniej zbyt rzadko opróżnianych) śmietników. Na każdym
kroku.
źródło: Pinterest |
Brak ładnych warzyw
Byłam ostatnio z M. w
Polsce. Weszliśmy sobie do pierwszej napotkanej Biedronki (raczej jednej z tych
mniejszych) po coś na śniadanie. To była moja pierwsza wizyta w Biedronce od
kwietnia, warto podkreślić. Weszliśmy tam i oboje niekontrolowanie wydaliśmy
dziwny odgłos; coś pomiędzy Ooooooo! a
Łaaaaaaaaaaaaaaa! Tam było tyle
warzyw i owoców! Wszystkie piękne, kolorowe, zdrowe, ogromny wybór! Staliśmy zachwyceni
przy stoisku chyba z dziesięć minut.
Jest to dla mnie fenomen:
przecież to Węgry! Jest wystarczająco ciepło, a jednocześnie nie za sucho,
gleby chyba też nie mają jakieś tragicznej. Dlaczego zatem nie ma tu normalnego
wyboru ładnych i zdrowych warzyw?
Czy naprawdę wszystko hodują tylko na eksport?
Z owocami jest trochę
lepiej, przyznam – melony i arbuzy mają super. Ale już choćby truskawki w lecie
były raczej słabe, takie 2/10.
Idziesz do Aldi po
ziemniaki na obiad, a ziemniaków nie ma. Cebuli też nie. O kapuście pekińskiej
możesz tylko pomarzyć (raz na parę miesięcy może pojawić się w Sparze), a
znalezienie sałaty, która nie jest choć częściowo podgniła, graniczy z cudem.
Jasne, że są markety.
Główny ich minus jest jednak taki, że są otwarte w godzinach pracy, a jako że
to godziny pracy, to ja też jestem wtedy w pracy. Bo że drogo jak jasny gwint
(generalnie to raczej miejsca dla turystów), to już nie wspomnę.
Ludzie w transporcie publicznym
To jest prawdopodobnie
punkt, który odnosi się w zasadzie do większości duży miast z dobrze
rozwiniętym transportem publicznym
ALE…
Przez całe wakacje
budapesztańska trasa tramwajów 4 i 6 była remontowana. Otworzono ją razem z
pierwszym dniem września, ku uciesze mieszkańców – są to dwa najpopularniejsze
tramwaje, a wzdłuż ich linii (które pokrywają się praktycznie na całej trasie)
jest większość istotnych punktów na mapie miasta. Mi to też na rękę, bo z
mieszkania do przystanku mam pięć minut piechotą, a tramwaj jedzie prościutko
do mojej pracy, no żyć nie umierać! Gdyby tylko nie ludzie poruszający się tym
samym środkiem transportu, a którzy mają ewidentny problem z myśleniem. Otóż
tramwaje na linii 4-6 są z tych nowych. O ile w tych takich starutkich
pojazdach drzwi otwierają się automatycznie w tej samej sekundzie, w której
tramwaj się zatrzymuje, tak w nowych najczęściej trzeba przycisnąć guzik, żeby
tak się stało. A ludzie tego nie robią. Stoją jak ci, za przeproszeniem,
ostatni idioci z nosem na szybie i czekają nie wiadomo na co. Wtedy ja,
czekająca na przystanku, wkurzam się niemiłosiernie i klikam przycisk od zewnątrz.
Nagle eureka! Połowa zawartości tramwaju wysiada akurat na tym przystanku! To dlaczego, do jasnej cholery, nikt nie
wciśnie we własnym interesie tego pieprzonego guzika?!?!?!?!
źródło: Pinterest |
Naklejki na bułki w sklepie
Bez zbędnego hejtu, bo
nie wiem, może w tych polskich też tak jest – chyba nigdy tam naprawdę nie
byłam…
Czy w sieci sklepów Spar w Polsce też po wybraniu
bułki marzeń w dziale z pieczywem trzeba iść na dział warzyw i owoców i na
osobnym komputerku wziąć dla tej bułki naklejkę?
Działa mi to na nerwy
głownie dlatego, że nigdy wcześniej się z tym nie spotkałam, a wcale nie jest
łatwo przestawić się na pamiętanie o tym. Ja przeważnie zapominam, ale panie w
kasie są zwykle miłe (lub przerażone tym, że mówię do nich po angielsku) i
wbijają mi kod z pamięci. Czasem zdarzy mi się pamiętać, ale zwykle tylko
wtedy, gdy z rzeczy, które potrzebują naklejki, kupuję tylko pieczywo. Jeśli
biorę jakieś warzywa/owoce i oprócz tego jeszcze pieczywo, najczęściej wezmę
naklejkę tylko na jedną rzecz, co już w ogóle nie ma zbytniego sensu, ale co
mogę zrobić. Bardzo się staram, ale nie umiem się nauczyć.
Nie można być w końcu świetnym we wszystkim, nie?
_________________________________________________________________________________
*Tekst został stworzony
we współpracy ze złością, która opanowała mnie maksymalnie przez ostatnie
tygodnie. Złota zasada głosi, że jak coś ma pójść nie tak, to wszystko na raz –
tak też było.
Nie zrażajcie się do
Budapesztu, to piękne miasto jest.
Ale zanim się tu
przeprowadzicie, przemyślcie sprawę trzy razy.
Cebula jak jest to spleśniała :)
OdpowiedzUsuńBoże...a ja się właśnie przeprowadzam z Monachium do Budapesztu i już się boję.
OdpowiedzUsuńDwa lata temu wyjechałam z Szekesfehervar i... nie żałuję. Zwykle tego nie robię, ale podlinkuję swoją historię- bo Węgry to taki kraj, w którym trzeba mieć żelazne nerwy. Może komuś się przyda. Powodzenia, Ewelina
OdpowiedzUsuńhttps://wposzukiwaniu.pl/2017/02/11/czy-warto-przeprowadzic-sie-na-wegry/
Czy waszym zdaniem na wyjazd na Węgry wystarczy, że mam wykupione ubezpieczenie żony o którym piszą na https://www.rankingubezpieczennazycie.pl/b/ubezpieczenie-zony-wyplata-swiadczenia-i-zakres-polisy/123.html? Czy do tego jest potrzebna jakaś inna polisa?
OdpowiedzUsuńJestem pod wrażeniem. Świetny artykuł.
OdpowiedzUsuńSuper wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuńPiękne i zdrowe?!?
OdpowiedzUsuńWszystkie warzywka, które tak się błyszczą w Biedronce, są do imentu naszprycowywane chemią, i to wielokrotnie, na każdym etapie od upraw po handel, owoce zresztą jeszcze gorzej - kiedyś było normalne, że owoce i warzywa coś zawsze podgryzało, w dzisiejszym jabłku z supermarketu nie pojawi się nigdy żaden robaczek ... bo by zaraz zdechł.
Jakie wrażenia po przeprowadzce do Budapesztu? Ciekawi mnie, jak się tam czujesz i jakie są pierwsze wrażenia po zmianie kraju?
OdpowiedzUsuń___________
https://przeprowadzki-krakow.net/