Megalopolis – niewielka, bo zaledwie kilkutysięczna miejscowość,
położona w centrum Peloponezu, w sercu malowniczej Arkadii. Zagubiona w
dolinie, z każdej strony otoczona górami. Miejsce, w którym każdy każdego zna,
a okrążenie miasta piechotą zajmuje nie więcej niż półtorej godziny.
Gdzieś w pobliżu centrum znajduje się ogromny dom, nazywany
pieszczotliwie przez właściciela willą. Parter jest niski, ma coś sutereny – jest
chłodno i raczej ciemno. Osiem pokoi, duża kuchnia, dwie łazienki. Całość do
dyspozycji couchsurferów i workawayersów. Piętro zamieszkałe przez rodzinę
właściciela.
Docieramy tam w środku nocy, której przychodzi nam spać we trójkę na dwuosobowym
łóżku. W poprzek. Budzę się o świcie, bo nogi, które przez całą noc zwisały nad
ziemią, proszą o litość i rozprostowanie. Korzystając z chwili spokoju, idę na
zwiady. Wychodząc z willi tylnymi drzwiami, zamieram w zachwycie.
Wszędzie zieleń. Pod drzewami, tuż przy drzwiach, stoi ogromny stół z
chyba tuzinem krzeseł; każde z kompletnie innej parafii. Prostopadle do stołu
biegnie alejka obrośnięta u góry winoroślą. Ogród jest ogromny i dziki,
zdecydowanie dawno nie koszony. Pierwsza rzecz, którą robię, to powieszenie
przy stole hamaka.
Już tego wieczoru okaże się, że stół jest najważniejszym miejscem w
domu. Tam jemy wspólnie wszystkie posiłki przez kolejne dwa tygodnie, tam gramy
w gry, plotkujemy, dyskutujemy o życiu, uczymy się nawzajem swoich języków,
śpiewamy. Tam spędzamy praktycznie cały czas wolny. Całe szczęście, że krzeseł
jest dużo, chociaż często ich brakuje – mam wrażenie, że z każdym dniem jest
nas, wolontariuszy, coraz więcej.
Na początku jakieś dziesięć osób. Ktoś wyjeżdża, ktoś przyjeżdża. Robi
się trzynaście. Z Alexem i Dimitrą – piętnaście. Do tego Kanelo – nasz pies
oraz jego najlepsza przyjaciółka Lisa – psica sąsiadów - którzy non stop plączą
się pod nogami i domagają pieszczot. W krzaku, z którego jest świetny widok na
stół, pomieszkuje kot-przybłęda. Młody, rudy, niesamowicie chudy i płochliwy.
Szybko diagnozujemy złamaną kiedyś tylną łapkę, która musiała krzywo się
zrosnąć – jest nienaturalnie wygięta, przez co kot kuleje. Boi się ludzi, ale
jednocześnie wie o jakiej porze spodziewać się obiadu. Dokarmiamy go
codziennie, z czasem przestaje na nas warczeć i nie ucieka. Okazuje się kotką;
nazywamy ją Penelope.
Pracy jest dużo. Alex nie do końca wie, czego chce. Owszem, ma wizję,
jednak jest ona nieco oderwana od rzeczywistości. Ostatecznie dzielimy się na
drużyny – część pracuje w hotelu przy remoncie pokoi oraz na recepcji, część w
domu. A jest tam co robić. Trzeba doprowadzić do porządku ogród oraz graciarnię
i kuchnię w naszej suterenie, odnowić łazienkę, pomalować meble ogrodowe… Nikt
się nie nudzi, nie ma na to czasu.
Szybko przyjmujemy system zmian w kuchni. Jedna lub dwie osoby robią
obiad dla wszystkich, ktoś inny po nich zmywa. Kolejni ochotnicy przygotowują
kolację dla całej ekipy, pozostali myją naczynia. Zawsze bez słowa; nikt nie
musi o to nikogo prosić, ot, naturalna kolej rzeczy. A posiłki są codziennie
inne, kolorowe i międzynarodowe. Pyszne!
W wolnym czasie zdarza nam się włóczyć. W pobliżu znajduje się
najstarszy antyczny teatr w Grecji – niestety mocno nas rozczarowuje, bo… jest
w remoncie. Kupa kamieni zasłonięta rusztowaniami. Na szczęście w pobliżu udaje
nam się skręcić w las i zgubić, dzięki czemu trafiamy nad rzekę z malowniczymi
widokami.
Megalopolis jest urocze. Lubię obserwować życie przy głównym placu;
ludzi przysiadających na kawę w mikroskopijnych kawiarenkach, dzieci jeżdżące jak
szalone na rowerze, kolorowe stragany z owocami. Brak pośpiechu, za to dużo
czasu na rozmowę.
Mamy dwa samochody, więc czasami udaje nam się zapakować do nich w
pełnym składzie i odwiedzić jakieś ładne miejsce. Takie jak wodospady. Jest ich
w Arkadii mnóstwo! Tamtejsze drogi przypominają mi te bieszczadzkie – wąskie,
strome i kręte. Czuję się trochę jak w domu.
Do wodospadów trzeba się nieco powspinać. Krótki szlak z dużymi
kamieniami – wygodnymi do wchodzenia. A na miejscu błękitna, czysta i zimna
woda. Zbawienie w tym trzydziestosiedmiostopniowym upale.
Po dniu chodzenia po skałach nikomu nie chce się gotować. Jedziemy do
zaprzyjaźnionej knajpy po souvlaki. Ilość hurtowa, jest w końcu piętnaście
wygłodniałych gąb do wykarmienia. Właściciel śmieje się z nas, gdy po raz
kolejny przy składaniu zamówienia mówimy, że to na rachunek Alexa.
W ostatni weekend pobytu w Megalopolis postanawiamy wybrać się
pięcioosobową grupą na camping. Trzy Polki i kolumbijski duet – drużyna zwana
Polombians. Do tej pory wszystkie prace wykonujemy razem – gotujemy, malujemy
pokoje, naprawiamy meble. Wszystko przy akompaniamencie południowoamerykańskiej
muzyki. Jesteśmy zgrani, każda robota idzie nam dwa razy szybciej niż
pozostałym. Do tego świetnie się dogadujemy.
Alex zawozi nas do Kalamaty. Nie taki był pierwotny plan, jednak szybko
przekonujemy się, że nie pożałujemy tej decyzji. Plaża nie jest ani duża, ani
tłoczna, jednak decydujemy się przejść na jej drugi koniec i znaleźć całkowicie
ustronne miejsce na rozbicie obozu. Marzy nam się wieczorne ognisko z widokiem
na morze. Znajdujemy klif. Rozwieszamy hamak, rozbijamy namiot, otwieramy Ouzo
i kupioną dzień wcześniej paczkę kart Uno. Wieczór zapowiada się idealnie;
nawet mimo faktu, że parę minut po zapuszczeniu korzeni na klifie okazuje się,
że rozbiliśmy się na plaży nudystów – stąd niewielki ruch. Gdy się ściemnia, z
pobliskiego baru zamawiamy pizzę. A możecie mi wierzyć, że nie ma na świecie
nic lepszego niż pizza zjedzona z przyjaciółmi pod gołym, pełnym gwiazd niebem,
nad brzegiem morza w upalny, letni i beztroski wieczór. Do tego popijana Ouzo.
Gdy kilka kolejek w Uno i kilka drinków później ognisko dogasa,
bierzemy koc i szukamy najciemniejszego zakątka plaży. Kładziemy się i w ciszy
oglądamy spadające gwiazdy. Spać – Nathalia z Ivanem do namiotu, dziewczyny na
plaży, a ja w hamaku – idziemy z planem wstania na wschód słońca, jednak ranek
jest siny od mgły. Nic nie widać. Wstajemy o dziewiątej.
Droga powrotna autostopem do Megalopolis nie jest najprostsza. Dzielimy
się na trzy drużyny: Ivan jedzie sam, Iga z Justyną, a ja z Nathalią. Chociaż
spędzamy na autostradzie kilka godzin, nie ma tego złego. Poznajemy bardzo
sympatycznych ludzi i... zaprzyjaźniamy się z panem pracującym w punkcie poboru
opłat. Do tego stopnia, że zostawia nam swój numer telefonu – tak na wszelki wypadek, gdybyśmy gdzieś
utknęły.
Ostatnie dwa dni są smutne. Na zmianę lepimy pierogi na ostatnią
wspólną kolację, snujemy się po domu, szukamy dodatkowej pracy, żeby nie myśleć
o tym, że lada moment wyjeżdżamy. Wtedy jeszcze nie wiemy, że wszelkie próby
heroizmu nic nam nie dadzą – i tak ostatniego ranka będziemy płakać jak bobry,
choć obiecałyśmy przecież, że wrócimy do Megalopolis wiosną – na ślub siostry
Alexa.