piątek, 17 czerwca 2016

[71] Majowa północ: Finlandia w 3 dni


- Co z tym lotniskiem jest nie tak? – takie pytanie pada ze strony którejś z nas (nie pamiętam już której; przy trzech Magdach przestaje mieć znaczenie która co mówi). Wytaczamy się wpół przytomne z samolotu i próbujemy ogarnąć lotnisko w Turku. Właściwie nie jest to trudne – jest ono maleńkie i praktycznie puste. Na szczęście autobus do centrum jeździ na tyle często, że już chwilę później możemy cieszyć się nieco ciekawszym widokiem niż pasy startowe.

Gotowość do zwiedzania zgodnie deklarujemy dopiero po porządnej kawie. Prawdę powiedziawszy, niezbyt wiemy co ciekawego można robić w Turku. Znalezione w Internecie informacje są dosyć sprzeczne – jedni twierdzą, że warto, inni, że szkoda czasu i bez wyrzutów sumienia można dać sobie spokój. Ja po przejściu kawałka centrum, odwiedzeniu ładnego parku i spacerze wzdłuż rzeki uznaję, że jest okej, ale jeden dzień wystarczy.

plebiscyt na największe wory pod oczami po nieprzespanej nocy wygrywaaa...

Do Finlandii docieramy dokładnie 30 kwietnia, czyli w Noc Walpurgii; po ichniemu po prostu Vappu. Dodatkowo pokrywa się to ze świętem pokroju naszych polskich Juwenaliów, więc całe Turku jest kolorowe, a studenci ubrani w pstrokate kombinezony oblegają każdy możliwy kawałek zieleni, słuchają muzyki, piją piwo i miło spędzają czas. Też mamy plan na ciekawe wykorzystanie czasu, jednak do tego czasu potrzebne jest nam jedno konkretne miejsce – wylotówka.

 - Dobrze, że przynajmniej przystanek jest szeroki. W sumie sympatycznie, nie? Jest ciepło, słońce świeci, pora jeszcze wczesna, na pewno niedługo coś złapiemy. – Jednym uchem słucham, a drugim obserwuję robotników malujących blok po drugiej stronie drogi. Ruch w górę, ruch w dół, jeden samochód, drugi, światła. Góra, dół, szum, światła. I tak przez kolejnych kilka godzin. W międzyczasie zatrzymuje się kilka samochodów, jednak większość kierowców częstuje nas  dobrymi radami, twierdzi, że niczego nie złapiemy (tych lubię najbardziej, ach), a niektórzy chcą nam tylko życzyć miłego dnia i przeprosić, że nie jadą do Helsinek.

Góra, dół, światła. Pół bloku jest już w kolorze, kiedy zatrzymuje się samochód z trzema osobami w środku – za kierownicą dziewczyna, a na tylnych siedzeniach dwóch gości z piwami w dłoniach, uprawiających pospolite bajlando. Nie jadą co prawda do Helsinek, a dwadzieścia kilometrów dalej od miejsca, w którym się znajdujemy, jednak po kilku godzinach przy drodze jest nam już wszystko jedno – byle zmienić otoczenie zanim panowie malujący blok z litości zaproszą nas na przerwę kanapkową. Tym sposobem upychamy się w czwórkę na tylnym siedzeniu, a naszym pijanym kompanom mózgi ewidentnie przełączają się na funkcję poliglota. Przekrzykują się nawzajem, każdy chce opowiadać historię, do tego uparcie częstują nas piwem. Generalnie jest bardzo miło. Kiedy tłumaczymy im, że zaczynamy właśnie autostopowy wypad po krajach nadbałtyckich, cała trójka jest zachwycona.
- A co jeśli nie zdążycie wrócić do Polski przed powrotem na uczelnię? Macie plan B?
- W sumie to nie. Po prostu zakładamy, że się uda.
- Wow! It’s fuckin cool idea to do it for real!!! – piwny okrzyk radości niemal dosłownie ląduje na fotelu kierowcy. Aż żal się żegnać z tak wesołymi kompanami.

Szybko doceniamy impuls, który kazał nam wsiąść do tego samochodu – następne miejsce jest o wiele lepsze. Ruch jest mniejszy, jednak możliwy jest praktycznie jeden kierunek jazdy: prosto na Helsinki. Szybko zatrzymuje się kolejny kierowca. Na oko osiemdziesięcioletni i raczej będący na bakier z angielskim pan. Może nas podwieźć tylko kawałek, jednak w międzyczasie wychodzi między nami potężne nieporozumienie: szukając wjazdu na autostradę trochę się gubi i zaczyna krążyć bocznymi drogami w pobliżu lasu, co my najprawdopodobniej (oby) źle interpretujemy. Jakkolwiek później, przy wieczornej rozmowie, doceniamy naszą reakcję obronną, która objawia się najpierw grzecznym, a później trochę bardziej… krzykliwym żądaniem zatrzymania samochodu tu, teraz, w tym momencie. Niezależnie od intencji kierowcy, zatrzymuje się na przystanku samochodowym, gdzie czym prędzej wysiadamy. Jesteśmy absolutnie zdezorientowane; w głowie śpiewają mi tylko słowa: co jeszcze dziwnego się dziś wydarzy? Dwa zupełnie różne samochody, ciekawe jaki będzie kolejny. „Ona jeszcze nie wie” – jestem pewna, że właśnie tak odpowiedziałby głos należący do ironii losu.

Po niedługim oczekiwaniu zatrzymuje się niewielki samochód; jeden z tych, co mają tylko przednie drzwi, więc żeby wsiąść do tyłu, pasażerowie siedzący z przodu muszą wysiąść. Dziewczyna będąca kierowcą wysiada od razu – drobna, nieco zmieszana, na oko dwudziestolatka (w każdym razie oceniamy ją na młodszą od nas samych). Na miejscu obok niej siedzi starszy facet i przygląda się naszej rozmowie z ewidentnym niezrozumieniem. Na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że jest niepełnosprawny, nie reaguje zupełnie na otoczenie. Dopiero, gdy dziewczyna dosadnie każe mu wysiąść, z trudnością wstaje, kurczowo trzymając się drzwi.
- Przepraszam was, mój ojciec jest… trochę pijany – rzuca dziewczyna, kiedy pakujemy plecaki do bagażnika. Widać, że jest jej wstyd, lecz jednocześnie sprawia wrażenie, jakby zwyczajnie nie chciała jechać do Helsinek sama z pijanym ojcem.
Rozmowa niezbyt się klei. W zasadzie to jedna Magda zasypia, ja przygnieciona fotelem pasażera nie słyszę zupełnie nic ze słów, które są do nas kierowane. Z przodu toczą się wpółpijane rozmowy rodzinne po fińsku. Przez moment nawet wydawać by się mogło, że droga do stolicy minie bez większych przypałów. A potem zatrzymujemy się na stacji benzynowej.

Nasi kompani idą do toalety. Po powrocie dziewczyna wsiada za kierownicę, a ojciec staje w otwartych drzwiach i, trzymając się dachu, odmawia współpracy. Spędzamy na stacji 20 minut, jesteśmy zupełnie zdezorientowane. Kłótnia toczy się w najlepsze, wciąż nie rozumiemy ani słowa i zastanawiamy się tylko: zostać? Czy może wypada wysiąść? Na szczęście zanim decydujemy się co zrobić, rodzinka dochodzi do consensusu i jedziemy dalej. Jest nawet spokojnie, kłótnia przeradza się w dyskusję i utrzymuje ten poziom dopóki nie wjeżdżamy do miasta. W momencie kulminacyjnym, kiedy stoimy akurat na światłach przy dużym skrzyżowaniu, nasz pijany kompan wysiada. Wtacza się chwiejnym krokiem na chodnik i w tym momencie musimy jechać, bo światło zmienia się na zielone.
Wtedy dziewczyna zaczyna opowiadać nam smutną historię o tym, jak jej ojciec został alkoholikiem. W międzyczasie zawozi nas na jakąś imprezę do swoich znajomych gdzieś na obrzeżach Helsinek, jednak szybko się stamtąd zwijamy. W tym momencie ciężko przychodzi nam zrozumienie poziomu abstrakcyjności wydarzeń tego dnia. Jedziemy więc do centrum chwilę pozwiedzać i kupić coś do jedzenia (chociaż o wiele bardziej marzy nam się piwo, jednak po 21 alkoholu nie można kupić w żadnym sklepie), a później prosto na lotnisko, gdzie zamierzamy spędzić noc.

Syta kolacja jedzona na kolanach w pociągu: parówki na surowo
zagryzane rozpadającym się chlebem.
Rekomenduje WIMiR.

#funfact – spanie w Helsinkach, gdy nie masz gdzie spać

Polecam lotnisko! Dojechać tam można pociągiem podmiejskim, a sam port jest ogrooooooomny. Nie ma wprawdzie super wygodnych foteli (niedaleko wejścia są jedynie takie trochę miękkie ławki), ale jest to na tyle duża powierzchnia, że z łatwością można się schować w spokojnym miejscu i całkiem wygodnie przespać noc. Nam udało się dorwać jedną miejscówkę w zaciszonym miejscu pod schodami. Nikt nie wygania, nikt nie krzyczy, jest całkiem komfortowo.


Rano wracamy do centrum, skąd łapiemy pociąg do Espoo, gdzie mamy spędzić kolejną noc. Jesteśmy zaopatrzone w profesjonalne skriny mapy Google i dokładną instrukcję jak dotrzeć pod wskazany adres – jest to więc idealna okazja, by się zgubić. Ba – by wpakować się do złego bloku na złej ulicy (w międzyczasie wyłudzając od losowego mieszkańca kod do drzwi od klatki schodowej), a potem ze zdziwieniem jeździć windą w górę i w dół szukając odpowiedniego numeru mieszkania. Aha, no i jeszcze mieć zły numer telefonu do hosta. I brak Internetu.
Gdy udaje nam się znaleźć właściwą ulicę, wciąż nie potrafimy znaleźć wejścia do bloku (ani samego bloku). Siadamy więc sobie spokojnie na placu zabaw i postanawiamy poczekać na zbawienie, a ono, jak na zawołanie, przychodzi.
- Czekacie może na polskiego hosta?
W sumie czekamy.


#funfact – spanie gdziekolwiek, gdy nie masz gdzie spać

Istnieje na fejsbuku fantastyczna i prężnie działająca grupa o uroczej nazwie Jestem w dupie, weź mnie przekimaj. Celem ten grupy jest ratowanie z opresji ludzi, którzy są w dupie, poprzez oferowanie im kawałka podłogi. Zwykle są to tzw. sytuacje emergency: ktoś niechcący dojechał gdzieś stopem i nie ma gdzie spać czy w ostatniej chwili wykruszył mu się host na Couchsurfingu.
Lot do Turku miałyśmy o 6 rano, więc próbowałam znaleźć nam nocleg w Gdańsku na noc przed. Odezwała się jedna osoba: że nie może pomóc nam w Gdańsku, ale jakbyśmy zostały w dupie, zaprasza do Espoo. A że wszyscy hości z okolic Helsinek uparcie milczeli…


Tym sposobem poznajemy Antka i na oko 48 pozostałych osób przebywających aktualnie w mieszkaniu – goście, lokatorzy, stali bywalcy. Zostajemy polsko ugoszczone: porządnym śniadaniem i dużą ilością kawy. A później spełniamy marzenie o kilku godzinach snu na wygodnej powierzchni, po czym… jedziemy w las!

Park Narodowy Nuuksio. Docieramy do niego tuż przed zachodem słońca. Jako że nie wiemy za bardzo gdzie wysiąść, prosimy kierowcę autobusu, żeby dał nam znać, gdy będziemy na miejscu. Ten zatrzymuje się na puściutkiej drodze tuż przy leśnej ścieżce, kiwając głową. Wysiadamy nim zdążymy się zastanowić i idziemy w las. 


Jest pięknie. Bajkowo, malowniczo i zupełnie cicho, a wszystko pokryte jest złotym kolorem schodzącego coraz niżej słońca. Uznajemy jednak, że rozsądnie byłoby pójść w dzicz gdzieś bliżej przystanku autobusowego, który mijaliśmy kilka kilometrów wcześniej; średnio uśmiecha nam się bycie zastanym przez ciemność. Powolnym krokiem kierujemy się więc w stronę drogi głównej, gdy zauważamy jadący leśną ścieżką samochód. Bez większego zastanowienia wyciągamy kciuki, a ten – o dziwo – zatrzymuje się. Sympatyczna para zgadza się na podwózkę w stronę przystanku, mimo że oboje wyglądają na dosyć zdezorientowanych. W końcu chłopak nieśmiało pyta:
­- A ten… Często tak łapiecie stopa w środku lasu?

Okazuje się, że przystanek jest bardzo blisko jeziora. Buszując w przybrzeżnych krzakach znajdujemy niewielki pomost, wprost idealny dla nas trzech i zdecydowanie sprzyjający kontemplacji. Widok, który towarzyszy nam przez następną godzinę, śni mi się przez wiele kolejnych nocy.






Następnego dnia bardzo chcemy zobaczyć wyspę Suomenlinnę i osławione forty, którymi jest usiana. Dostajemy się tam promem z Helsinek (w cenie autobusu miejskiego), a to, co zastajemy na miejscu, ani trochę nas nie rozczarowuje. Udaje nam się znaleźć kilka otwartych bunkrów, w których z ciekawością buszujemy oraz parę dziwnych przejść wykutych w kamieniu, którymi – a jakże – przechodzimy.








A po powrocie do Helsinek czeka nas profesjonalny, autorski tour guide. Antek z Rafałem w ekspresowym tempie pokazują nam to, co w stolicy Finlandii zobaczyć należy.


Helsinki z ostatniego piętra nie pamiętam jakiego hotelu
(w każdym razie bardzo wysokiego)


#funfact – Sandstorm

Kojarzycie taki utwór z półki hity szity z 2001: Darude – Sandstorm, z dramatyczną sceną, gdy w teledysku bohaterowie w rytm bitu zbiegają po schodach przy białym kościele? Akcja toczy się właśnie w Helsinkach, a dokładniej o tutaj:


Dzień znów kończymy nad jeziorem; tym razem przy uniwersytecie w Espoo. Jaram się, że dzień jest długi, jaram się, że przed nami jeszcze trzy kraje. Wszystkim się jaram; nawet tym słabo bzyczącym, pierwszym komarem-słabeuszem tej wiosny.




cdn.

piątek, 10 czerwca 2016

[70] Chcę podróżować jak biedak

luksusowy apartament w naczepie tira

A nie lepiej by ci było wziąć jakiś autobus/przeżałować tę kasę na hostel zamiast spać w krzakach/tłuc się stopem?

To takie retoryczne pytania, które uwielbiam. Nie wypracowałam jeszcze na nie odpowiedzi. Bo jaka mogłaby być?
Tak, pewnie lepiej.
Masz rację.
Niemądra ja, znowu na to nie wpadłam.

Tylko że tak prawdę mówiąc, w kłamaniu jestem ostatnią sierotą.


 Leżałyśmy sobie ostatnio z M. w słońcu. Bez muzyki, z piwem opartym o brzuch. Z długimi chwilami ciszy, przerywanymi rozmowami o byciu dorosłym (fuj!), o podejmowaniu decyzji (fuj x2) i o innych pseudopatetycznych rzeczach.

- Ej bo wiesz – przerwała ciszę M. – Ja to bym w życiu chciała jeszcze trochę popodróżować jak biedak. Jak będę duża to jeszcze będę miała okazję jeździć jak człowiek.

Trafiła w punkt.

Chciałabym jeszcze trochę w życiu popodróżować jak biedak.
Chciałabym trochę zbyt często się martwić, czy uda się znaleźć fajne miejsce do rozbicia się na noc.
Z kolei wieczorami  chciałabym bywać tak zmęczona, by było mi obojętne gdzie zasypiam.
Chciałabym, żeby bułka z kabanosem na obiad była najpyszniejszym posiłkiem na świecie.
Chciałabym psioczyć na plecak, który prawie za każdym razem jest dwa razy większy ode mnie.
Chciałabym przeskakiwać z nim czasem płoty, dziurawe ogrodzenia i barierki przy autostradzie.
Chciałabym z braku laku myć się w umywalkach na obskurnych dworcowych ubikacjach.
Nie wierzę, że to piszę, ale nawet pęcherze na stopach po kilku dniach zwiedzania ze sporym obciążeniem bym chciała. (czekam na dzień, w którym serdecznie pożałuję tych słów)

Wiecie czemu?
Bo lubię sobie czasami pokazać, że dam radę.
Lubię mieć satysfakcję.
Lubię raz na jakiś czas przewrócić oczami i powiedzieć sobie:  a ty jak zwykle, więcej szczęścia niż rozumu.
A najbardziej z tego wszystkiego lubię tę bułkę z kabanosem, która po całym dniu smakuje jak pełnia szczęścia.


Tego uczy mnie podróżowanie jak biedak. Nie chodzi tu stricte o oszczędzanie pieniędzy. Każdy wyjazd wiąże się z kosztami i mam tego pełną świadomość. Jednak – jakkolwiek mdło, podniośle i nieprawdziwie to zabrzmi – uważam, że bycie wyjazdową cebulą jest o wiele bardziej wartościową lekcją niż wakacje all inclusive.

Dzięki spaniu w krzakach czy na plaży widziałam najpiękniejsze wschody i zachody słońca.
Dzięki nocom spędzonym na łonie natury mogłam obserwować letnie spadając e gwiazdy w pięknych miejscach, a poranki, choć wczesne, zawsze były długie.
Dzięki spaniu na dworcach wstawałam obolała, za to z radosnym nuceniem słów sypiam na dworcu, co w sytuacjach skrajnego wyczerpania bywało nawet śmieszne i podnoszące na duchu. A później jadłam śniadanie z widokiem na budzące się do życia miasto.
Dzięki myciu się w butelce wody mogłam pochwalić sama siebie za bycie mistrzem w oszczędzaniu wody. Dzięki myciu się w umywalce bywałam dumna z tego w jak dużym stopniu jestem w stanie wygiąć nogę pod dziwnym kątem, by wpakować stopę pod kran. (a to przecież bardzo przydatny życiowy skill!)
Dzięki długim godzinom spędzonym na poboczu z wyciągniętym kciukiem trenowałam pamięć, śpiewając wszystkie piosenki jakie przychodziły mi do głowy.
Dzięki plecakowi doceniałam chwile, w których mogłam go zdjąć.
Dzięki pęcherzom… Cóż. Powiedzmy, że celebrowałam momenty, w których nie musiałam iść. Nauczyłam się również, że w razie potrzeby poradzę sobie z nimi nawet w nocy, po ciemku, w namiocie, mając do dyspozycji korkociąg, igłę oraz nawilżane chusteczki. (czy mogę wpisać to osiągnięcie do CV?)

A po powrocie na nowo doceniałam własne łóżko, prysznic i brak konieczności prania rzeczy ręcznie.



 wschód słońca nad Balatonem


romantyczne śniadanie na schodach przy dworcu w Wenecji

 Nie uważam, że odrobina luksusu w podróży jest zła. Też go czasami lubię. Jednak z ręką na sercu przyznam, że jak dotąd żadna kawa nie smakowała mi w takim stopniu jak te oferowane przez kierowców lub zrobione na szybko przy namiocie.
Lubię takie podróże. Kwestia oszczędności jest w tym przypadku przede wszystkim skutkiem ubocznym.

Chciałabym jeszcze trochę w życiu popodróżować jak biedak. Niekoniecznie w skarpetkach do sandałów i z torbą kanapek z jajkiem i kiełbasą w dusznym autobusie. Chciałabym zwiedzić świat z uśmiechem, przyjaciółmi, zaradnością i minimalizmem. Chciałabym, żeby podczas podróży do szczęścia wystarczało mi tyle, ile udźwignę na plecach.

No i jeszcze z pasztetem, bo jest spoko.
 dzielny pasztet na Preikestolen
wschód słońca w czarnogórskim Barze,
obserwowany z luksusowego apartamentu sypialnego
na przystanku autobusowym