- Co z tym lotniskiem jest nie
tak? – takie pytanie pada ze strony którejś z nas (nie pamiętam już której;
przy trzech Magdach przestaje mieć znaczenie która co mówi). Wytaczamy się wpół
przytomne z samolotu i próbujemy ogarnąć lotnisko w Turku. Właściwie nie jest
to trudne – jest ono maleńkie i praktycznie puste. Na szczęście autobus do
centrum jeździ na tyle często, że już chwilę później możemy cieszyć się nieco
ciekawszym widokiem niż pasy startowe.
Gotowość do zwiedzania zgodnie deklarujemy dopiero po porządnej kawie.
Prawdę powiedziawszy, niezbyt wiemy co ciekawego można robić w Turku.
Znalezione w Internecie informacje są dosyć sprzeczne – jedni twierdzą, że
warto, inni, że szkoda czasu i bez wyrzutów sumienia można dać sobie spokój. Ja
po przejściu kawałka centrum, odwiedzeniu ładnego parku i spacerze wzdłuż rzeki
uznaję, że jest okej, ale jeden dzień wystarczy.
plebiscyt na największe wory pod oczami po nieprzespanej nocy wygrywaaa...
Do Finlandii docieramy dokładnie 30 kwietnia, czyli w Noc Walpurgii; po
ichniemu po prostu Vappu. Dodatkowo pokrywa się to ze świętem pokroju naszych
polskich Juwenaliów, więc całe Turku jest kolorowe, a studenci ubrani w
pstrokate kombinezony oblegają każdy możliwy kawałek zieleni, słuchają muzyki,
piją piwo i miło spędzają czas. Też mamy plan na ciekawe wykorzystanie czasu,
jednak do tego czasu potrzebne jest nam jedno konkretne miejsce – wylotówka.
- Dobrze, że przynajmniej przystanek jest szeroki. W sumie sympatycznie,
nie? Jest ciepło, słońce świeci, pora jeszcze wczesna, na pewno niedługo coś
złapiemy. – Jednym uchem słucham, a drugim obserwuję robotników malujących
blok po drugiej stronie drogi. Ruch w górę, ruch w dół, jeden samochód, drugi,
światła. Góra, dół, szum, światła. I tak przez kolejnych kilka godzin. W
międzyczasie zatrzymuje się kilka samochodów, jednak większość kierowców częstuje
nas dobrymi radami, twierdzi, że niczego
nie złapiemy (tych lubię najbardziej, ach), a niektórzy chcą nam tylko życzyć
miłego dnia i przeprosić, że nie jadą do Helsinek.
Góra, dół, światła. Pół bloku jest już w kolorze, kiedy zatrzymuje się
samochód z trzema osobami w środku – za kierownicą dziewczyna, a na tylnych
siedzeniach dwóch gości z piwami w dłoniach, uprawiających pospolite bajlando. Nie jadą co prawda do
Helsinek, a dwadzieścia kilometrów dalej od miejsca, w którym się znajdujemy,
jednak po kilku godzinach przy drodze jest nam już wszystko jedno – byle
zmienić otoczenie zanim panowie malujący blok z litości zaproszą nas na przerwę
kanapkową. Tym sposobem upychamy się w czwórkę na tylnym siedzeniu, a naszym
pijanym kompanom mózgi ewidentnie przełączają się na funkcję poliglota. Przekrzykują się nawzajem,
każdy chce opowiadać historię, do tego uparcie częstują nas piwem. Generalnie
jest bardzo miło. Kiedy tłumaczymy im, że zaczynamy właśnie autostopowy wypad
po krajach nadbałtyckich, cała trójka jest zachwycona.
- A co jeśli nie zdążycie wrócić
do Polski przed powrotem na uczelnię? Macie plan B?
- W sumie to nie. Po prostu
zakładamy, że się uda.
- Wow! It’s fuckin cool idea to
do it for real!!! – piwny okrzyk radości niemal dosłownie ląduje na fotelu
kierowcy. Aż żal się żegnać z tak wesołymi kompanami.
Szybko doceniamy impuls, który kazał nam wsiąść do tego samochodu –
następne miejsce jest o wiele lepsze. Ruch jest mniejszy, jednak możliwy jest
praktycznie jeden kierunek jazdy: prosto na Helsinki. Szybko zatrzymuje się
kolejny kierowca. Na oko osiemdziesięcioletni i raczej będący na bakier z
angielskim pan. Może nas podwieźć tylko kawałek, jednak w międzyczasie wychodzi
między nami potężne nieporozumienie: szukając wjazdu na autostradę trochę się
gubi i zaczyna krążyć bocznymi drogami w pobliżu lasu, co my najprawdopodobniej
(oby) źle interpretujemy. Jakkolwiek później,
przy wieczornej rozmowie, doceniamy naszą reakcję obronną, która objawia się
najpierw grzecznym, a później trochę bardziej… krzykliwym żądaniem zatrzymania
samochodu tu, teraz, w tym momencie. Niezależnie od intencji kierowcy,
zatrzymuje się na przystanku samochodowym, gdzie czym prędzej wysiadamy.
Jesteśmy absolutnie zdezorientowane; w głowie śpiewają mi tylko słowa: co jeszcze dziwnego się dziś wydarzy? Dwa
zupełnie różne samochody, ciekawe jaki będzie kolejny. „Ona jeszcze nie
wie” – jestem pewna, że właśnie tak odpowiedziałby głos należący do ironii
losu.
Po niedługim oczekiwaniu zatrzymuje się niewielki samochód; jeden z tych,
co mają tylko przednie drzwi, więc żeby wsiąść do tyłu, pasażerowie siedzący z
przodu muszą wysiąść. Dziewczyna będąca kierowcą wysiada od razu – drobna,
nieco zmieszana, na oko dwudziestolatka (w każdym razie oceniamy ją na młodszą
od nas samych). Na miejscu obok niej siedzi starszy facet i przygląda się
naszej rozmowie z ewidentnym niezrozumieniem. Na pierwszy rzut oka wydaje mi
się, że jest niepełnosprawny, nie reaguje zupełnie na otoczenie. Dopiero, gdy
dziewczyna dosadnie każe mu wysiąść, z trudnością wstaje, kurczowo trzymając
się drzwi.
- Przepraszam was, mój ojciec
jest… trochę pijany – rzuca dziewczyna, kiedy pakujemy plecaki do bagażnika.
Widać, że jest jej wstyd, lecz jednocześnie sprawia wrażenie, jakby zwyczajnie
nie chciała jechać do Helsinek sama z pijanym ojcem.
Rozmowa niezbyt się klei. W zasadzie to jedna Magda zasypia, ja
przygnieciona fotelem pasażera nie słyszę zupełnie nic ze słów, które są do nas
kierowane. Z przodu toczą się wpółpijane rozmowy rodzinne po fińsku. Przez
moment nawet wydawać by się mogło, że droga do stolicy minie bez większych
przypałów. A potem zatrzymujemy się na stacji benzynowej.
Nasi kompani idą do toalety. Po powrocie dziewczyna wsiada za
kierownicę, a ojciec staje w otwartych drzwiach i, trzymając się dachu, odmawia
współpracy. Spędzamy na stacji 20 minut, jesteśmy zupełnie zdezorientowane.
Kłótnia toczy się w najlepsze, wciąż nie rozumiemy ani słowa i zastanawiamy się
tylko: zostać? Czy może wypada wysiąść? Na szczęście zanim decydujemy się co
zrobić, rodzinka dochodzi do consensusu i jedziemy dalej. Jest nawet spokojnie,
kłótnia przeradza się w dyskusję i utrzymuje ten poziom dopóki nie wjeżdżamy do
miasta. W momencie kulminacyjnym, kiedy stoimy akurat na światłach przy dużym
skrzyżowaniu, nasz pijany kompan wysiada. Wtacza się chwiejnym krokiem na
chodnik i w tym momencie musimy jechać, bo światło zmienia się na zielone.
Wtedy dziewczyna zaczyna opowiadać nam smutną historię o tym, jak jej
ojciec został alkoholikiem. W międzyczasie zawozi nas na jakąś imprezę do
swoich znajomych gdzieś na obrzeżach Helsinek, jednak szybko się stamtąd
zwijamy. W tym momencie ciężko przychodzi nam zrozumienie poziomu
abstrakcyjności wydarzeń tego dnia. Jedziemy więc do centrum chwilę pozwiedzać
i kupić coś do jedzenia (chociaż o wiele bardziej marzy nam się piwo, jednak po
21 alkoholu nie można kupić w żadnym sklepie), a później prosto na lotnisko,
gdzie zamierzamy spędzić noc.
Syta kolacja jedzona na kolanach w pociągu: parówki na surowo
zagryzane rozpadającym się chlebem.
Rekomenduje WIMiR.
zagryzane rozpadającym się chlebem.
Rekomenduje WIMiR.
#funfact – spanie w Helsinkach,
gdy nie masz gdzie spać
Polecam lotnisko! Dojechać tam można pociągiem podmiejskim, a sam port
jest ogrooooooomny. Nie ma wprawdzie super wygodnych foteli (niedaleko wejścia
są jedynie takie trochę miękkie ławki), ale jest to na tyle duża powierzchnia,
że z łatwością można się schować w spokojnym miejscu i całkiem wygodnie
przespać noc. Nam udało się dorwać jedną miejscówkę w zaciszonym miejscu pod
schodami. Nikt nie wygania, nikt nie krzyczy, jest całkiem komfortowo.
Rano wracamy do centrum, skąd łapiemy pociąg do Espoo, gdzie mamy
spędzić kolejną noc. Jesteśmy zaopatrzone w profesjonalne skriny mapy Google i
dokładną instrukcję jak dotrzeć pod wskazany adres – jest to więc idealna
okazja, by się zgubić. Ba – by wpakować się do złego bloku na złej ulicy (w
międzyczasie wyłudzając od losowego mieszkańca kod do drzwi od klatki
schodowej), a potem ze zdziwieniem jeździć windą w górę i w dół szukając
odpowiedniego numeru mieszkania. Aha, no i jeszcze mieć zły numer telefonu do
hosta. I brak Internetu.
Gdy udaje nam się znaleźć właściwą ulicę, wciąż nie potrafimy znaleźć
wejścia do bloku (ani samego bloku). Siadamy więc sobie spokojnie na placu
zabaw i postanawiamy poczekać na zbawienie, a ono, jak na zawołanie,
przychodzi.
- Czekacie może na polskiego
hosta?
W sumie czekamy.
#funfact – spanie gdziekolwiek,
gdy nie masz gdzie spać
Istnieje na fejsbuku fantastyczna i prężnie działająca grupa o uroczej
nazwie Jestem w dupie, weź mnie
przekimaj. Celem ten grupy jest ratowanie z opresji ludzi, którzy są w
dupie, poprzez oferowanie im kawałka podłogi. Zwykle są to tzw. sytuacje emergency:
ktoś niechcący dojechał gdzieś stopem i nie ma gdzie spać czy w ostatniej
chwili wykruszył mu się host na Couchsurfingu.
Lot do Turku miałyśmy o 6 rano, więc próbowałam znaleźć nam nocleg w Gdańsku na noc przed. Odezwała się jedna osoba: że nie może pomóc nam w Gdańsku, ale jakbyśmy zostały w dupie, zaprasza do Espoo. A że wszyscy hości z okolic Helsinek uparcie milczeli…
Lot do Turku miałyśmy o 6 rano, więc próbowałam znaleźć nam nocleg w Gdańsku na noc przed. Odezwała się jedna osoba: że nie może pomóc nam w Gdańsku, ale jakbyśmy zostały w dupie, zaprasza do Espoo. A że wszyscy hości z okolic Helsinek uparcie milczeli…
Tym sposobem poznajemy Antka i na oko 48 pozostałych osób
przebywających aktualnie w mieszkaniu – goście, lokatorzy, stali bywalcy.
Zostajemy polsko ugoszczone: porządnym śniadaniem i dużą ilością kawy. A
później spełniamy marzenie o kilku godzinach snu na wygodnej powierzchni, po
czym… jedziemy w las!
Park Narodowy Nuuksio.
Docieramy do niego tuż przed zachodem słońca. Jako że nie wiemy za bardzo gdzie
wysiąść, prosimy kierowcę autobusu, żeby dał nam znać, gdy będziemy na miejscu.
Ten zatrzymuje się na puściutkiej drodze tuż przy leśnej ścieżce, kiwając
głową. Wysiadamy nim zdążymy się zastanowić i idziemy w las.
Jest pięknie. Bajkowo, malowniczo i zupełnie cicho, a wszystko pokryte jest złotym kolorem schodzącego coraz niżej słońca. Uznajemy jednak, że rozsądnie byłoby pójść w dzicz gdzieś bliżej przystanku autobusowego, który mijaliśmy kilka kilometrów wcześniej; średnio uśmiecha nam się bycie zastanym przez ciemność. Powolnym krokiem kierujemy się więc w stronę drogi głównej, gdy zauważamy jadący leśną ścieżką samochód. Bez większego zastanowienia wyciągamy kciuki, a ten – o dziwo – zatrzymuje się. Sympatyczna para zgadza się na podwózkę w stronę przystanku, mimo że oboje wyglądają na dosyć zdezorientowanych. W końcu chłopak nieśmiało pyta:
- A ten… Często tak łapiecie
stopa w środku lasu?
Okazuje się, że przystanek jest bardzo blisko jeziora. Buszując w
przybrzeżnych krzakach znajdujemy niewielki pomost, wprost idealny dla nas
trzech i zdecydowanie sprzyjający kontemplacji. Widok, który towarzyszy nam
przez następną godzinę, śni mi się przez wiele kolejnych nocy.
Następnego dnia bardzo chcemy zobaczyć wyspę Suomenlinnę i osławione forty, którymi jest usiana. Dostajemy się
tam promem z Helsinek (w cenie autobusu miejskiego), a to, co zastajemy na
miejscu, ani trochę nas nie rozczarowuje. Udaje nam się znaleźć kilka otwartych
bunkrów, w których z ciekawością buszujemy oraz parę dziwnych przejść wykutych
w kamieniu, którymi – a jakże – przechodzimy.
A po powrocie do Helsinek czeka nas profesjonalny, autorski tour guide.
Antek z Rafałem w ekspresowym tempie pokazują nam to, co w stolicy Finlandii
zobaczyć należy.
Helsinki z ostatniego piętra nie pamiętam jakiego hotelu
(w każdym razie bardzo wysokiego)
(w każdym razie bardzo wysokiego)
#funfact – Sandstorm
Kojarzycie taki utwór z półki hity
szity z 2001: Darude – Sandstorm, z dramatyczną sceną, gdy w teledysku
bohaterowie w rytm bitu zbiegają po schodach przy białym kościele? Akcja toczy
się właśnie w Helsinkach, a dokładniej o tutaj:
Dzień znów kończymy nad jeziorem; tym razem przy uniwersytecie w Espoo.
Jaram się, że dzień jest długi, jaram się, że przed nami jeszcze trzy kraje.
Wszystkim się jaram; nawet tym słabo bzyczącym, pierwszym komarem-słabeuszem
tej wiosny.
cdn.