Czas: 10-22.08
Dystans: ok. 4000 km
Hajs: ok. 110 €
Od dłuższego czasu wszyscy pytali: to dokąd w końcu jedziecie? „Gdzieś
na zachód, może Francja” – odpowiadałyśmy obie. Miałyśmy kierować się w stronę
Czech, potem Niemiec, a potem gdzie wyjdzie.
Lądujemy w Barwinku. Dlatego, że początek jest trudny – dużo czekania,
podwózki po kilka kilometrów. Za to po przekroczeniu granicy ze Słowacją udaje
nam się złapać tira aż do Miskolca. W ten sposób poznajemy pana Jurka, a przez
CB jego kolegę - pana Janka. Pod Miskolcem obaj panowie zaczynają szukać nam
transportu na dalszą drogę.
- Panowie, jedzie któryś w stronę Francji? Dwie dziewczyny do zabrania.
- Cześć Jurek!
- O, cześć Marcin! Jedziesz na Francję?
- Nie jadę, ale powiedz dziewczynom, że jadę do Istambułu i jeśli chcą,
to mogą się zabrać.
Patrzymy na siebie porozumiewawczo. Kebab prosto z Turcji? Taka oferta
tuż po wyruszeniu? Brzmi idealnie! Już prawie mówimy „tak, jedziemy do
Istambułu”, kiedy Agnieszka przypomina o głośnych ostatnio zamieszkach w
Turcji. Innym razem.
Wysiadamy na całkiem porządnym parkingu przy autostradzie; takim z
ubikacją i dużą ilością krzaków, za którymi z powodzeniem można rozbić namiot.
Właściwie od początku jesteśmy na to nastawione, więc niespiesznie robimy
kanapki, a ja odkrywam zabawną rzecz – duża paczka chusteczek nawilżanych,
które kupiłam na wyjazd okazuje się dużą paczką jednorazowych woreczków na
brudne pieluchy o zapachu świeżej pieluchy. Gdyby w tamtym momencie ktoś
zapytał co z nimi zrobię, odpowiedziałabym, że na pewno się nie przydadzą. A
jednak.
Siadamy przy wyjeździe z parkingu, by być chociaż odrobinę widoczne z
autostrady i leniwie machamy kciukami, właściwie bardziej dla poczucia, że nie
siedzimy bezczynnie niż dla faktycznego złapania kogokolwiek. Zajęte rozmową
ledwo zauważamy zjeżdżającą nagle gwałtownie z autostrady na pobocze
ciężarówkę. Węgierski kierowca pokazuje, żebyśmy wsiadały, jedzie w stronę
Budapesztu i chętnie nas zabierze. Niestety, jedyny język w jakim mówi to
węgierski, więc bardzo ciężko nam się dogadać. Zresztą, rozmowa byłaby bardzo
trudna, bo z głośników non stop leci dziwne i bardzo głośne techno. Szybko
wnioskuję, ze kierowca musi mieć adhd. Nie potrafi usiedzieć za kierownicą i
skupić się tylko na jeździe – co chwilę rozmawia przez telefon, jeśli akurat
tego nie robi to gra w jakieś telefonowe gry, w międzyczasie tańczy (!) w
zabawny sposób. Staramy się jednak nie narzekać – w końcu mamy podwózkę.
Po jakichś 2 godzinach jazdy zatrzymujemy się nagle tuż przed rozjazdem
na środku autostrady, a kierowca pokazuje nam kierunek na Budapeszt, tłumacząc,
że on jedzie w prawo. Na nic zdają się nasze tłumaczenia, że Budapeszt był
tylko kierunkiem odniesienia i wcale nie chcemy tam jechać. W końcu załapuje,
że chcemy jechać z nim dalej, co kwituje słowami: „OK. Problem, car, serwis.
OK?”. No chyba OK.
Jedziemy do tego nieszczęsnego serwisu, gdzie spędzamy godzinę. Po
powrocie do samochodu kierowca znów wykonuje telefon. Krzyczy do niego, po czym
podaje Agnieszce słuchawkę mówiąc: „English”. To jego brat, który faktycznie
mówi po angielsku i tłumaczy nam, że kierowca jedzie nad Balaton. Idealnie!
Żadna z nas nigdy nad Balatonem nie była. Ruszamy więc w drogę, a my obie
szybko zasypiamy.
- Fonyod! Fonyod! Balaton! – budzi nas krzyk kierowcy. Patrzę na
zegarek – 2.00 w nocy. Nie do końca obudzone dziękujemy i wysiadamy. Chcemy jak
najszybciej znaleźć miejscówkę do spania, jednak okazuje się to nie takie
proste. Sporo terenu przy samym jeziorze to prywatne posesje, a nie mamy
najmniejszej ochoty robić sobie problemów. Na szczęście okazuje się, że blisko
jest dworzec PKP, a przy nim ładne i wyglądające na wygodne podwórko wysypane
żwirem. Bez dłuższego namysłu rozwijamy karimaty za krzakiem, tuż przy torach.
Budzą nas śmiechy kolejnych przechodniów. Niespiesznie wstajemy,
ogarniamy się w dworcowej toalecie i jemy śniadanie. Chcemy szybko dostać się
na autostradę i złapać kogoś jadącego w przeciwnym kierunku niż ten nieszczęsny
Budapeszt. Zatrzymana para podwozi nas kilka kilometrów, do wjazdu na
autostradę i wysadza pod samym komisariatem policji. Tam próbujemy łapać stopa
przez kolejne dwie godziny, po czym zgodnie kapitulujemy. Słońce praży mocno
jak w Afryce, jest chyba z 40 stopni, a ramiona już po pół godzinie stania
zaczynają nas parzyć. Podejmujemy decyzję, że lepszym wyjściem jest wrócenie
nad jezioro i tam przeczekanie w cieniu największego upału. Tak robimy.
Fonyod to turystyczna miejscowość, jednak na pewno nie zatłoczona. Nad
wodą jest spokojnie i w miarę cicho, co w połączeniu z miłym i chłodnym cieniem
szybko mnie usypia. Budzę się po dwóch godzinach ze spuchniętą twarzą – jakiś
złośliwy insekt uznał, że świetnym żartem będzie ugryzienie mnie w wargę.
Udaje nam się złapać stopa do miejscowości położonej 10 km dalej.
Stamtąd decydujemy się na pociąg do kolejnej większej miejscowości, bo przecież
bez sensu jest utknąć kilkaset kilometrów od domu. Idziemy na dworzec, gdzie
kupujemy bilet i szukamy peronu, żeby przekoczować na nim do czasu odjazdu.
Na peronie zauważamy trójkę chłopaków z wielkimi plecakami, a że - jak
to działa w podróży - swój zawsze swojego zaczepi, zagadujemy. Poznajemy dzięki
temu pół Chińczyka – pół Japończyka, który wychował się w Anglii, a mieszka w
Hongkongu, Francuza oraz Niemca, który chyba nie pała do nas zbytnią sympatią,
bo usilnie stara się nas ignorować, a podczas rozmowy bez przerwy dłubie w
nosie. Niemniej jednak dworcowa znajomość rozpoczyna dziwny ciąg alkoholowy towarzyszący
nam przez cały czas trwania podróży.
- Hej dziewczyny, a chcecie może wino?
- ?
- Mamy butelkę wina i jakoś nie możemy go wypić, więc damy wam w
prezencie.
- Jest zatrute, zepsute czy o co chodzi?
- Jest chyba w porządku, po prostu nie jesteśmy fanami wina.
Ta sytuacja powoduje lawinę. Od tej pory alkohol od obcych ludzi dostajemy niemal codziennie.
Przyjeżdża nasz pociąg, więc żegnamy się z nowymi znajomymi i wsiadamy.
Stacja końcowa – Nagykanizsa. Na dworcu w tym mieście znów spotykamy
podróżników, tym razem dwójkę młodych Francuzów, którzy zagadują nas pytaniem
gdzie zamierzamy spać.
- Pewnie tutaj na dworcu, mają chyba jakąś poczekalnię, idziecie z
nami?
Wyglądają na przestraszonych, ale ruszają z nami. W momencie kiedy
rozkładamy karimaty w dworcowej poczekalni, wchodzi do niej dwójka pracowników
stacji i pokazują, że musimy wyjść, bo poczekalnia zostanie zaraz zamknięta.
Francuscy towarzysze przestraszeni zwijają manatki i postanawiają iść w stronę
centrum miasta w poszukiwaniu hostelu. My jesteśmy na to zbyt leniwe (i zbyt
biedne) – przenosimy się z karimatami
kilkanaście metrów dalej, przed drzwi poczekalni i kładziemy się po prostu pod
ścianą na peronie. Ze stojącego przy nim pustego pociągu wychyla się jakiś
ochroniarz czy konduktor i mruga do nas porozumiewawczo, pokazując na migi, że
możemy spać spokojnie, że on tu będzie pilnował porządku. Nie musi powtarzać
tego po raz drugi.
Rano szybko zbieramy rozrzucone rzeczy i chcemy ruszać w stronę
wylotówki. Idziemy jeszcze standardowo do dworcowej łazienki trochę się
ogarnąć. Zaspana i nie do końca przytomna inteligentnie stwierdzam, że muszę
umyć stopy, toteż balansując gdzieś między ścianą a drzwiami pakuję nogę
bezpośrednio do umywalki. Gdy stoję tak z kończyną niemalże wyżej głowy, do
toalety wchodzi jakaś kobieta, prawdopodobnie pracująca na dworcu i zaczyna
mnie ochrzaniać. Tak przypuszczam, bo właściwie równie dobrze może pytać o
przepis na barszcz z uszkami; cała jej węgierska wypowiedź brzmi dla mnie jak
„ege szege buraki”, a kobieta ma zupełnie w nosie to, że co chwilę mówię jej to
po polsku, to po angielsku, że naprawdę nic nie rozumiem.
Po tym burzliwym poranku w łazience znajdujemy drogę w stronę
wylotówki. Po przejściu może kilometra zauważamy na sporym kawałku zieleni tuż
przy chodniku dwie osoby z wielkimi plecakami, które zwijają namiot. Machamy im
z daleka, oni odmachują, po czym krzyczą:
- Hej, chcecie może kawę?
Bez zastanowienia skręcamy w ich stronę. Kawa to zawsze rzecz, której
najbardziej brakuje podczas podróży.
Dostajemy po dużym kubku pachnącego napoju i zaczynamy rozmowę, która
właściwie koncentruje się wokół rozłożonej na mokrej jeszcze trawie mapie
Europy. Nasi nowi znajomi są z Francji i okazuje się, że zawsze bardzo chcieli
odwiedzić Kraków, więc od razu wymieniamy się kontaktami. Dwie kawy później
żegnamy się i wracamy na trasę w stronę wylotówki.
Węgry to naprawdę miły kraj. Ładny, zadbany i czysty, ludzie są
przesympatyczni i bardzo pomocni. Jedyne „ale” to ich niezbyt piękny język i
fakt, że niewielu Węgrów mówi po angielsku. Nie chcę mówić, że łapanie stopa na
Węgrzech również jest beznadziejne – może po prostu mamy pecha? Za to jakiego
porządnego … Kolejni kierowcy podwożą nas dosłownie po kilka kilometrów.
Oczywiście, każdy kilometr jest na wagę złota, szczególnie gdy z nieba leci żar
parzący niemiłosiernie w głowę, w twarz, bijący od asfaltu. Jednak gdy kolejna
osoba wysadza nas na środku drogi bez pobocza i kawałka cienia, stajemy się nieco
poirytowane. Idziemy w końcu spory kawałek pod górkę, żeby znaleźć choć
odrobinę chłodniejsze miejsce na przeczekanie największego upału. Na szczęście
za górką są dwa przystanki autobusowe – jeden po stronie, w którą jedziemy,
drugi po przeciwnej. Jako że właśnie ten przystanek po złej stronie jest w
całości schowany w cieniu, robimy bardzo niemądrą rzecz – próbujemy złapać
stopa w naszą stronę siedząc po stronie przeciwnej. Wbrew pozorom okazuje się
to nie takie głupie i niektórzy się nawet zatrzymują, jednak nigdy nie jadą do
Słowenii. W końcu zatrzymuje się starsza kobieta.
- Dokąd jedziecie dziewczyny?
- Do Słowenii, a pani?
- Mieszkam na Słowenii i będę tam jechać, ale dopiero za godzinę, bo
teraz jadę coś załatwić. Jeśli nadal będziecie tu siedzieć, to was zabiorę.
- Super, dziękujemy!
- Nie ma problemu. Skąd jesteście? Z Danii?
- Eeee… Nie, z Polski.
- Aha. Ja z Kanady. Do zobaczenia później!
Idziemy trochę na łatwiznę i postanawiamy poczekać na panią ze
Słowenii. Po godzinie faktycznie przyjeżdża. Wszystko byłoby idealnie kolorowe,
gdyby nie fakt, ze ma bardzo mały, dwuosobowy samochód. Koniec końców,
Agnieszka zajmuje miejsce pasażera, a ja siedzę razem z naszymi plecakami w
bagażniku.
Nasza pani kierownica okazuje się bardzo sympatyczna. Opowiada trochę o
swoich podróżach i miejscach, w których mieszkała. Wysadza nas na dużej stacji
benzynowej tuż za granicą, życzy szczęścia i udanej podróży i prosi, żebyśmy na
siebie uważały.
Korzystamy z okazji, że jesteśmy na stacji i kupujemy chleb, który jest
zdecydowanie za drogi w stosunku do swojej wielkości, uzupełniamy puste butelki
wodą, piszemy na kartce „ITALY” i stajemy na wyjeździe ze stacji. Widocznie
Słowenia decyduje się zadośćuczynić nam pecha doświadczonego na Węgrzech, bo
zatrzymuje się przy nas trzeci wyjeżdżający samochód. Podchodzę do okna – w środku
siedzi nagi od pasa w górę i całkiem przystojny kierowca.
- Cześć, dokąd jedziesz? – pytam.
Twarz chłopaka jaśnieje w uśmiechu.
cdn.