czwartek, 19 kwietnia 2018

[110] Chodź, pokażę Ci Budapeszt!


Wczesny ranek.

Budzi mnie dobiegający zza ściany dźwięk węgierskiej telewizji śniadaniowej. To dopiero druga noc w nowym mieszkaniu, nie znam jeszcze sąsiadów, nie wiem nawet na kogo miałabym się wściekać. Nie mam na to zresztą najmniejszej ochoty. Spogląda na zegarek, wstaję, odsuwam zakryte długimi zasłonami okno i otwieram je na oścież. Sąsiadka spod trójki siedzi w piżamie na progu mieszkania z kubkiem kawy i papierosem. Zerka w moją stronę, gdy kątem oka widzi ruch naprzeciwko.
Idę do salonu, tu również odsuwam zasłony i otwieram na oścież okno. Siadam z zieloną herbatą na ulubionym krześle tuż przy parapecie, żeby mieć oko na dziedziniec i niespiesznie jem śniadanie. Dopiero ósma, a z któregoś mieszkania już unosi się zapach obiadu.

Okolica Blaha Lujza zawsze pachnie kołaczami z posypką waniliową. Miniaturowa budka stoi przy przystanku tramwajowym i każdego dnia ustawiają się do niej metrowe kolejki. Tramwaje mkną to w jedną, to w drugą stronę, niemal bez przerwy. Język węgierski miesza się z angielskim i w zasadzie każdym innym, o jakim jestem w stanie pomyśleć.


Na niektórych stacjach metra rezyduje dużo bezdomnych. Mają całe wioski – materace, pościele, walizki służące niekiedy za półki. Za każdym razem czuję się trochę dziwnie przechodząc obok nich; jest mi przykro i jednocześnie czuję niepokój. Starsze panie stoją przed ruchomymi schodami i sprzedają świeże, cięte kwiaty. Mają ich różne rodzaje, wielkości, kolory. Na zmianę wykrzykują ceny i zachęcają przechodniów do zakupu. W tle słychać akordeon grający skoczną melodię; przy schodach siedzi młody chłopak z instrumentem, przed nim leży czapka z kilkoma monetami.

Spacerem idę w stronę Nyugati. Nigdzie się nie spieszę – jest piękna pogoda, słońce przyjemnie grzeje. Wszyscy pozostali przechodnie zdają się czuć dokładnie ten sam luz. Mijamy się powoli, czasami wymieniając uśmiechy. Skręcam w jakąś boczną uliczkę; nie mam pojęcia dokąd nią dojdę, ale wygląda bardzo przyjemnie, więc zbaczam z początkowej trasy. Szybko się przekonuję, że to dobra decyzja – moim oczom ukazują się coraz to nowe graffiti, zarówno na ścianach budynków, jak i na chodniku. Chyba już wiem, dlaczego moje piesze wyprawy dokądkolwiek, nawet do supermarketu, zawsze trwają tak długo – nie mogę przestać rozglądać się dookoła. Ciągle zauważam nowe ciekawe wlepki na słupie, rysunki na ulicy, plakaty na przystankach autobusowych. Za każdym razem muszę oczywiście zrobić zdjęcie!





W powietrzu unosi się zapach jedzenia i mocnej kawy. Knajpiane stoliki stojące na chodnikach są pełne ludzi; czasami turystów, jednak równie często tubylców, pijących niespieszne, niedzielne piwo. Z otwartych lokali płynie muzyka.

Nie mam najmniejszej ochoty wsiadać w tramwaj czy metro, choć trochę obciera mnie lewy but. Mogę tak iść i iść w nieskończoność, chłonąc otoczenie, obserwując ludzi i zatrzymując się dokładnie tam gdzie chcę i na ile chcę. Czas płynie sobie, ja sobie.

Na niewielkim placu rozstawia się czteroosobowa grupa muzyków. Zaczynają grać Dziewczynę o perłowych włosach, co wzbudza niemałą radość wśród przechodniów. Każda mijająca zespół osoba głośno śpiewa razem z wokalistą.



Wchodzę do mieszkania. Wystarczył kilkugodzinny spacer i już mam spalony nos i kilka pierwszych letnich piegów. Nie przeszkadza mi to jednak w najmniejszym stopniu. Ponownie siadam przy otwartym oknie. Sąsiad z drugiego piętra słucha włoskiej muzyki, śpiewając razem z radiem. Całkiem nieźle mu to wychodzi! Starsza pani z mieszkania obok gawędzi na balkonie ze swoją sąsiadką, co chwilę ktoś wymienia uprzejmości mijając się w drodze do załatwiania swoich spraw. Mały chłopiec jeździ rowerem po dziedzińcu. Ot, zwyczajny kamienicowy gwar. Powoli zapada zmierzch, choć powietrze wciąż jest ciepłe i pachnące słońcem.

Piję kolejną herbatę z widokiem, przyzwyczajając się powoli do zupełnie nowej, lecz coraz bardziej fascynującej rzeczywistości. Zaczynam ją lubić. Zaczynam lubić moją dzielnicę i coraz bardziej znajome ulice. Lubię kulturową różnorodność, zapach kołaczy z posypką waniliową, zatłoczony poranny tramwaj i stare kamienice. Zaczynam lubić kontrasty, zielone skwery, kwitnące wszędzie różowe drzewa. Zaczynam lubić to całe mieszkanie w Budapeszcie.


Zamykam okno, zasuwam zasłony. Moszczę się wygodnie w łóżku i myślę sobie, że tak właściwie to już nie mogę doczekać się kolejnego dnia. Cieszę się na myśl o tym, że znowu wstanę, odsunę zasłony, otworzę okno i usiądę w nim w herbatą w dłoni.

A potem znowu będę szczęśliwa.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz