Dzisiaj mija dokładnie rok od dużego wydarzenia i
jednocześnie jednej z najlepszych decyzji, jakie podjęłam w życiu. Dokładnie
rok temu o 12.10 na warszawskim Modlinie z biletem w jedną stronę wsiadłam w
samolot do Lizbony – miasta, o którym nie wiedziałam nic i w którym nigdy wcześniej
nie byłam. Przez pierwsze półrocze żyłam w Portugalii, w której zakochałam się
bezgranicznie. Kolejnych sześć miesięcy spędziłam w Irlandii, która
zdecydowanie nie przypadła mi do gustu. Z obu emigracji wyciągnęłam wnioski –
niektóre bardziej, inne mniej pozytywne.
Z okazji pierwszej rocznicy przeprowadzki na stałe za
granicę dzielę się tekstem pełnym całkiem luźnych myśli na ten temat.
Żyjąc za granicą
prędzej czy później nabawisz się językowej schizofrenii.
Ile razy spotkaliście się z wrogim nastawieniem i przykrymi
komentarzami wobec osób, które po dłuższym (mam na myśli taki 3 miesiące +) pobycie
za granicą (najczęściej Anglii lub Stanach) zaczynały mówić z tamtejszym
akcentem i/lub wtrącać angielskie słowa do swoich wypowiedzi?
Kiedyś było mi ciężko uwierzyć, że z taką łatwością można
przyjąć nawyki językowe, jednak po paru miesiącach w Portugalii przekonałam
się, że ten fenomen naprawdę istnieje. W naszym mieszkaniu żyło 9 osób siedmiu
różnych narodowości, z czego portugalski był ojczystym językiem tylko jednego z
nas. Hiszpanka mówiła trochę po portugalsku, Włoszka, Niemiec i Brazylijczyk po
hiszpańsku, Słoweniec płynnie posługiwał się włoskim, ja po włosku bardziej
rozumiem, niż mówię, ale zawsze to coś. Obie z Zuzą uczyłyśmy się względnie
intensywnie portugalskiego. Daję słowo – gdyby ktoś nagrał nasze rozmowy przy
wspólnych kolacjach, miałby spory materiał nadający się do analiz
psychologicznych. Rozmawialiśmy głównie po angielsku, ale prawie w każdej
wypowiedzi pojawiały się słowa wtrącone w innym (swoim ojczystym bądź właśnie
nie) języku – czasami specjalnie, często przypadkiem. Nawet teraz zdarza mi
się, wypowiadając się po polsku, przeklnąć po portugalsku czy włosku, a
rozmawiając z kimś po angielsku czasami wypsnie
mi się polskie „ale”, „przecież” czy „lub”. Staram się dbać o poprawną
polszczyznę i w piśmie, i w mowie. Denerwuje mnie, gdy brakuje mi słowa po
polsku, a zamiast tego przychodzi mi ono do głowy w innym języku. Czuję się
czasami jak schizofrenik, który zupełnie nie potrafi zdefiniować, która z jego
osobowości jest tą prawdziwą.
Moje pierwsze zetknięcie z rzeczywistością po pół roku
mieszkania w Portugalii też było nieco żenujące. Poszłam z siostrą do
Rossmanna, głowa wciąż w Lizbonie, więc na autopilocie zgarniam do koszyka
potrzebne rzeczy, jednym uchem w międzyczasie słuchając opowiadanych mi przez
siostrę historii. Podchodzimy do kasy, wyciągam wszystko na taśmę, uśmiechając
się szeroko do kasjerki i mówiąc głośne i wyraźne BOM DIA! Pani patrzy na mnie z brakiem rozumienia na twarzy, a
siostra szepcze do ucha: Magda, co ty
robisz? Nie myślę. No czasami po prostu nie myślę.
rodzynek znaleziony na lizbońskim murze: Anna jest rasistką i nie lubi Chińczyków, którzy chodzą w kroksach |
Potyczki językowe są
fantastyczne.
O dziwo, całkiem szybko się przełamałam i zaczęłam próbować
swoich sił z portugalskim w codziennych sytuacjach. Umówmy się – zrobienie
zakupów w Biedrze w obcym języku to nie jest jakiś wielki wyczyn, a za to ile
potrafi przynieść radości! Najpierw, gdy zrozumiesz co znaczą tajemnicze,
wypowiadane za każdym razem przez kasjerkę słowa Precisas um saco? Później, gdy pójdziesz do piekarni i zamówisz to,
co chcesz po portugalsku, a pan za ladą zrozumie cię za pierwszym razem. Kilka
miesięcy później z zaskoczeniem zorientujesz się, że gdy jesteś w pracy i
wyjątkowo nie chce ci się przy każdym przyjmowaniu zamówienia tłumaczyć
klientowi, że nie mówisz po portugalsku i pytać, czy rozmowa po angielsku nie
jest problemem, zrozumienie kilku złożonych zdań i odpowiedzenie kilkoma
prostszymi po portugalsku przychodzi ci nadzwyczaj łatwo.
Do dziś pamiętam, jak kiedyś w Lizbonie poszłam do Minipreço
i nie mogłam znaleźć jednorazowych maszynek – zorientowałam się, że są przy
kasie. Trochę mi zajęło dogadanie się z ekspedientką, ale w końcu kombinacją
portugalskiego z angielskim (po angielsku niestety nie mówiła, więc nie było to
takie proste) się udało.
Praktyka czyni mistrza!
Zawsze jest trochę
smutno, gdy opuszczasz urodziny bliskich, imprezy przyjaciół i ważne
wydarzenia.
W zeszłym roku nie uściskałam nikogo z przyjaciół w dniu ich
urodzin. Podobnie z rodzicami i siostrą – zawsze byłam daleko i jedyne, co
mogłam im dać, to życzenia złożone przez telefon. Zuzy nie było w Polsce, gdy
urodziła się jej chrześnica, a mnie najprawdopodobniej nie będzie, gdy moja
siostra za dwa miesiące będzie pisać maturę. Nie było mnie, gdy przyjaciółka
miała trudny czas w życiu, gdy nawarstwiały jej się problemy. Płakać mi się
chciało, gdy do mnie dzwoniła, a ja mogłam tylko pocieszać ją przez telefon,
zamiast – jak zwykle w takich sytuacjach – wyjść z akademika w kapciach, pójść
do Lewiatana po Milkę Oreo i butelkę wina i do niej, do akademika obok, żeby po
prostu być i słuchać. Trochę zazdrościłam, gdy znajomi wysyłali mi fragmenty
nagrań koncertów z zeszłorocznych Juwenaliów, dzwonili z pozdrowieniami z
pierwszych wiosennych grilli. Coś za coś – sama chciałam, to mam, mówiłam
sobie. Wiedziałam, czego się wyrzekam, jednak mimo wszystko, w którymś momencie
to zaczyna odrobinę boleć.
Tęsknota jest o wiele
prostsza, gdy wokół są ludzie.
Nie umiem opisać słowami jak bardzo się martwiłam, że będę
tęsknić. Szybko i łatwo przywiązuję się do ludzi i choć dzięki temu nie mam
problemu z nawiązywaniem znajomości i przyjaźni, nie lubię być daleko od starych bliskich. Bardzo, bardzo się o
to bałam. Szczęśliwie okazało się, że wcale nie musi być tak źle, gdy wokół są
ludzie – a jak są super ludzie, to już w ogóle jest ekstra!
Tego właśnie zabrakło mi w Irlandii – ludzi. Ale to już
zupeeeeełnie inna historia.
Przychodzi chwila,
gdy człowiekowi na emigracji zaczyna brakować rzeczy.
W moim przypadku najlepszym tego przykładem jest jedzenie. W
Portugalii cierpiałam na brak twarogu. Po dwóch tygodniach naszego pobytu
wiosna uderzyła całą parą, a wiosna zawsze, ale to zawsze kojarzy mi się z
pysznym, świeżym twarogiem urobionym ze szczypiorkiem, rzodkiewką i ogórkiem. Dwa
razy wybrałyśmy się w daleką podróż na drugi koniec miasta, do ukraińskiego
sklepu, specjalnie po twaróg. Na dłuższą metę te eskapady okazały się średnio praktyczne,
szczególnie biorąc pod uwagę nasz nieregularny i raczej nocny tryb życia i
pracy. Przerzuciłam się więc na (tanie jak barszcz!) awokado z pobliskiego
warzywniaka, jednak do teraz mi smutno, gdy myślę o całej tej sytuacji: taka
prosta rzecz jak twaróg, a dopiero po pomieszkaniu przez chwilę za granicą go
doceniłam.
Drugi przykład mam z Irlandii. Mniej więcej półtora miesiąca
przed powrotem do domu złapała mnie ogromna ochota na ogórki kiszone. Ale taka
NAPRAWDĘ ogromna. Na samą myśl miałam ślinotok, który z dnia na dzień był coraz
cięższy do opanowania. Gdy trzy tygodnie przez powrotem Zuza poleciała na kilka
dni do Polski na chrzest siostrzenicy, jęczałam jej tylko: ej proszę, nie przywoź żadnych ciast i pierdół; przywieź mi ogórki
kiszone, bo już nie wytrzymam! W międzyczasie napisałam oczywiście do
rodziców, żeby zachowali dla mnie przynajmniej jeden duży słoik domowych
ogórków.
Gdy teraz czytam te słowa, wydaje mi się to absurdalnie
głupie. Przecież to tylko jedzenie,
da się pokonać zachcianki i po prostu zjeść coś innego. No pewnie! Mieszkając w
Polsce, nawet mając na coś przysłowiowe parcie,
nigdy nie miałam problemu, żeby się powtrzymać. Jestem natomiast niemal pewna,
że wynikało to głównie z tego, że zdawałam sobie sprawę z dostępności produktu
(czyli zwykle jedzenia), na który akurat miałam ochotę. Dziś mi się chce? No
doooobra, ale nie chce mi się iść do sklepu, kupię sobie jutro. Za granicą to
już nie zawsze tak działa. Chce mi się ogórków kiszonych? Fajnie, ale zjem je
najszybciej za 2 miesiące, chyba że wcześniej skoczę sobie na jeden dzień do
Polski.
Życie za granicą to
trochę wieczna podróż.
To zdanie jest jednocześnie prawdziwe i nieprawdziwe. Chyba
większość z nas/was tak to sobie wyobraża: wyjadę mieszkać za granicą, wszystko
będzie takie ojaaaaaaaa, i łaaaaaaaał, i oooooo, nowe, niezwiedzone, nieodkryte,
obce. Będę chodzić, obserwować, próbować, robić zdjęcia, gubić się; no będę
podróżnikiem!
Trochę będziesz. Ale trochę nie będziesz.
Po tygodniu będziesz znać okolice swojego miejsca
zamieszkania na poziomie co najmniej dobrym. Po dwóch tygodniach odważnie
powiesz: pfff, moja dzielnia? Znam jak
własną kieszeń! Nawet się już nie boję wracać po pijaku do domu, bo trafiam z
zamkniętymi oczami! Po miesiącu będziesz mieć ulubione miejsca w mieście i
będziesz mógł powiedzieć, że nieźle je znasz. A później… Później zaczniesz się
czuć swojsko. Przykro mi to mówić, ale prędzej czy później przestaje być aż tak
ekscytująco jak na początku (choć sama bym chciała, żeby to tak nie działało!).
Dlatego uważam, że cholernie ważne jest, by czuć się dobrze
i – przede wszystkim – zwyczajnie lubić
miejsce, w którym się mieszka. O swojej miłości do Lizbony pisałam już tysiąc
razy, więc powiem o niej tysiąc pierwszy: dzięki temu, że pokochałam to miasto
całym sercem, do samego końca czułam się tam trochę jak włóczykij. Są miejsca,
które znam na wylot, ale są też takie, których z premedytacją nie chciałam
uczyć się na pamięć – chociażby Alfama czy Graça. Uwielbiam się tam gubić i odkrywać
nowe kawiarnie, zielone skwery, uliczki. Może to dlatego tak dobrze czułam się
w Lizbonie: mimo że tam mieszkałam, jednocześnie trochę podróżowałam.
Fajnie jest próbować
nowych smaków, ale czasem niefajnie jest być zmuszonym ciągle je jeść.
Portugalczycy kochają mięso. W pracy – czyli przez prawie
pół roku – byłam zmuszona jeść je codziennie, przynajmniej dwa razy dziennie.
Po powrocie do Polski miałam go tak dość, że odstawiłam je całkowicie.
W Irlandii po pierwszych dwóch miesiącach miałam trochę
dosyć ziemniaków i groszku, które je się WSZĘDZIE. Dzięki Bogu, współlokator
nie był tradycjonalistą i pasjonatem irlandzkiej kuchni, więc jadaliśmy bardzo
różnorodnie.
Daję słowo – każda, nawet ulubiona potrawa, potrafi
zbrzydnąć, gdy je się ją codziennie.
Całe szczęście, że piwo nie brzydnie! |
Żadna praca nie
hańbi, jednak każda jest o wiele bardziej efektywna, gdy ją lubisz.
Nie jest to odkrycie, którego można dokonać tylko na
emigracji, jednak może jest to odrobinę częstsze. Nie znasz lokalnego języka,
nie wybrzydzasz w wyborze pracy – prosta sprawa. O ile przyjemniej jest, gdy
masz większe pole manewru i możesz wybrać robienie tego, co sprawia ci
przyjemność.
Cudze chwalisz,
swojego nie znasz.
Jakie to zdanie jest prawdziwe!
Ostatni miesiąc w Irlandii był ciężki – nie było mnie w domu
od początku września, a bilet powrotny zabukowany dopiero na 17 lutego.
Dokładnie wtedy – jak na złość – dosłownie wszyscy
moi zagraniczni znajomi postanowili pojechać do Polski. Co chwilę dostawałam
wiadomości o treści Ej jesteś w Krakowie?,
przewijałam Fejsbuka, gdzie atakował mnie ogrom zdjęć polskiego śniegu,
polskich ulic, polskich gór, polskiej wódki. Daję słowo, chyba się wszyscy
zmówili! Doliwy do ognia dolał kolega – Portugalczyk – który pewnego dnia rano,
ni z gruchy ni z pietruchy, napisał mi: Przeprowadzam
się do Polski.
Nie zrozumcie mnie źle – lubię mieszkać za granicą! I na ten
moment nie mam ochoty wracać do Polski na dłużej niż kilka tygodni: chcę
pomieszkać jeszcze w kilku miejscach na świecie. Po prostu w tamtej chwili
tęskniłam za rodzicami, których nie widziałam od pół roku, za siostrą, kotami,
psem, przyjaciółmi, moim łóżkiem, Bieszczadami, polskim jedzeniem, Krakowem,
śniegiem, polską wiosną, OGÓRKAMI KISZONYMI, polskim radiem grającym z
radioodbiornika, drogim masłem, porannym przymrozkiem… Wszystkim co polskie!
Nie mogłam się doczekać, aż pojadę z tatą na szlak w nasze piękne, polskie
góry, aż pospaceruję wzdłuż Wisły w pięknym, polskim Krakowie; nawet na trasę z
Wrocławia do domu tą naszą piękną, polska autostradą się cieszyłam.
Wciąż nie miałam okazji zwiedzić calutkiej Polski i bez
wątpienia chcę to nadrobić. Jesteśmy przecież ekstra i naprawdę, naprawdę
bardzo nas lubię!
Różnorodność
kulturowa to świetna sprawa.
Wiedziałam to, bo podróżuję. Jednak to zupełnie co innego:
mieć styczność z inną kulturą/kulturami podczas wyjazdu, a żyć z nią (a
właściwie stanowić jej część) na co dzień.
Lubię mieszkać z ludźmi z różnych krajów. Lubię, gdy do
spotkania w gronie znajomych dołączają kolejni znajomi znajomych i jedno z
pierwszych pytań, jakie pada, to Z
jakiego kraju jesteś? Lubię słuchać rozmów w różnych językach w metrze i na
ulicy. Lubię móc zrobić współlokatorom pierogi i z radością patrzeć, jak przed
zjedzeniem oglądają je z każdej strony, zastanawiając się jak smakują, bo nigdy
wcześniej nie próbowali czegoś takiego. Tak samo bardzo lubię jeść tortillę
przyrządzoną przez hiszpańską koleżankę, leczo prosto z przepisu babci
węgierskiego kumpla czy pozornie zwykłe, za to najpyszniejsze na świecie
spaghetti spod włoskich rąk. Lubię poznawać mniej lub bardziej przypadkowe
zwroty w różnych językach (kiedyś po jednej imprezie potrafiłam powiedzieć coś
po węgiersku, co zawsze wydawało mi się wręcz niemożliwe; potrafiłam, bo jednak zapamiętanie słów po węgiersku okazało się
trudniejsze niż ich wypowiadanie). Lubię wymieniać się niszową muzyką, a potem
pół nocy słuchać dziwnego, słoweńskiego rapu przeplatanego brazylijskimi
rytmami. To wszystko sprawia mi niewypowiedzianą frajdę!
Mieszkanie za granicą
poszerza horyzonty.
A dzieje się tak – moim zdaniem – w ogromnej mierze właśnie
ze względu na tę kulturową różnorodność. Tak swoją drogą, to całkiem zabawna
sprawa. Przecież w Krakowie, w którym mieszkałam niemal cztery lata, też jest
mnóstwo obcokrajowców. Przez pół roku w akademiku mieszkałam otoczona
Hiszpanami, Meksykanami i Włochami i przez ten czas jakoś tak w naturalny
sposób wtopiłam się trochę w ich środowisko (no ale to nic dziwnego, skoro od
czasu do czasu któryś z nich pukał do mojego pokoju z pytaniem, czy pomogę mu z
zadaniem z kursu języka polskiego, z wytłumaczeniem czegoś portierce albo po
prostu z zaproszeniem na imprezę). Jednak przez poprzednie trzy mieszkania w
bloku mój kontakt z obcokrajowcami w Krakowie ograniczał się do Couchsurfingu (choć ograniczał to może też nie do końca trafne słowo, bo couchsurferów
przewinęło się przez moje mieszkanie całkiem sporo).
Z moich obserwacji i przemyśleń wynika jeden prosty wniosek:
gdy mieszkasz w swoim ojczystym kraju, nie zwracasz uwagi na inne nacje –
przynajmniej dopóki nie otaczają cię z każdej strony w znaczącej ilości. Najczęściej
jednak ta konieczność zwyczajnie się nie pojawia. Posługujesz się swoim
językiem, słuchasz w nim radia, oglądasz w nim telewizję, czytasz w nim książki
i bilbordy. Wyłączasz mózg na inne bodźce. W swoim środowisku czujesz się
pewnie; nie musisz się wysilać, by wiedzieć o co chodzi i rozumieć werbalne
komunikaty – to przychodzi samoistnie.
Uważam się za raczej spostrzegawczą osobę. Przykładam wagę
do szczegółów, zauważam drobne rzeczy i raczej zwracam uwagę na to, co dzieje
się wokół. Poruszając się w Polsce komunikacją miejską przeważnie szybko
wyłapywałam rozmowy w innych językach. Jednak sama u siebie zauważyłam zmianę w
tej kwestii po pomieszkaniu przez chwilę poza Polską – teraz zwracam na to
uwagę jeszcze bardziej. Mieszkając w Lizbonie perfekcyjnie wyszkoliłam swój
mózg w rozróżnianiu, czy ktoś mówi w języku portugalskim – europejskim czy
portugalskim – brazylijskim. Kilka sekund i wiem. Podobnie z hiszpańskim: nagle
różnica między hiszpańskim – europejskim a hiszpańskim – latynoskim stała się
tak oczywista i łatwo zauważalna, że ciężko mi uwierzyć, że kiedyś jej nie
słyszałam. Ba! Stała się też rzecz, której już w ogóle w życiu bym się nie
spodziewała: dzięki pracy z Nepalczykami zaczęłam nagle rozpoznawać brzmienie
języka nepalskiego.
Mieszkanie za granicą poszerza horyzonty. Człowiek staje się
bardziej uważny; najpierw dlatego, że musi, a później dlatego, że tak się
nauczył i przychodzi mi to w zupełnie naturalny sposób. Nauczyłam się ogromu
rzeczy od ogromu ludzi z różnych części świata.
Warto!
Mogłabym narzekać na wiele rzeczy, które spotkały mnie
podczas ostatniego roku, ale na pytanie, czy żałuję swojej decyzji, odpowiadam
zawsze tym samym zdaniem: Wyprowadzka za
granicę była jedną z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłam w życiu. Bez cienia
ściemy! Już nawet bez gadania ile mnie to nauczyło, bo o tym wspominałam nie
raz – mieszkanie za granicą jest po
prostu fajne! Oczywiście, że na każdych pięć zalet znajdzie się
przynajmniej jedna wada, a ten, kto wad lubi szukać, znajdzie ich na pewno o
wiele więcej. Mi mieszkanie za granicą
sprawia frajdę. Dostarcza codziennych, nawet małych, elementów zaskoczenia
i chyba właśnie to jest w tym wszystkim najprzyjemniejsze. No, i jeszcze
możliwość rozmawiania w miejscach publicznych na zupełnie niepubliczne tematy ;)
(choć w Irlandii nie było już tak prosto i przyjemnie jak w Portugalii, gdzie
stężenie Polaków na metr kwadratowy jest zdecydowanie mniejsze)
Lubię Polskę i lubię
w niej mieszkać, ale nie chcę na razie wracać do niej na dłużej. Chcę
jeszcze pożyć za granicą – co prawda wciąż nie mam zielonego pojęcia gdzie
wyląduję za kilka tygodni, ale wiecie co? Nawet mi to specjalnie nie
przeszkadza. Wiem, że gdziekolwiek skończę, będę się świetnie bawić!