Ciężko mi pojąć jak wiele pecha trzeba mieć/jak wybitną
sierotą być, żeby rozchorować się w środku lipca. Niestety pogoda podczas
Najpiękniejszego Festiwalu Świata nie była tego roku łaskawa, co zaowocowało
koniecznością zmiany planów, żeby z Kostrzyna pojechać prosto w Bieszczady,
zaszyć się tam na parę dni w namiocie. Beztroską włóczęgę zastąpiło spuchnięte
gardło, tona smarków, tchawica odmawiająca współpracy, a na dokładkę
przeziębiony pęcherz. Nic specjalnie miłego.
Niemniej, zwykle w takich sytuacjach dwa dni smęcenia się po
domu z kocem na głowie i rolką papieru toaletowego w kieszeni to dla mnie
maksimum. Po tym czasie robię się irytującym kartoflem, który chciałby robić
wszystko, nie zważając na to, że choroba wciąż siedzi na brzuchu i z uporem
dociska do ziemi. Na nieszczęście moich domowników, ten dzień przypadł
dokładnie na dzisiaj. Jednak jako, że już za cztery dni znów wyjeżdżam,
postanowiłam spożytkować jakoś sensownie nadmiar chorobowej energii. Padło na
szafę. Spędziłam calutkie popołudnie rozciągnięta na podłodze i przykryta toną
ubrań. Nucąc (to mocny eufemizm, bo zasmarkane gardło pozwala mi na wydobycie
jedynie dźwięków przypominających mruczenie mojego psa) sobie Manu Chao zabrałam
się za sprzątanie – tym razem bezwzględne. Bez sentymentów, bez a może to mi się jeszcze przyda, bez
odkładania niepotrzebnych ciuchów do szafy na kolejne miesiące. Wszystkie
rzeczy, w których nie chodziłam przez ostatni rok, miały okazję spotkać się na
wspólnym stosie, który planuję w mądry sposób porozdawać/sprzedać/oddać
biednym/użyć jako szmatki do ścierania kurzu. Zostały mi trzy niskie,
niewielkie, plastikowe koszyki ubrań, których faktycznie używam. Poczułam się
lepiej, bo z zasady nie lubię mieć dużo rzeczy – przeważnie naddatek prędzej
czy później dopada selekcja naturalna w postaci zaginięć; często bezpowrotnych.
Ale właściwie zupełnie nie o tym chciałam pisać. Dążę do
faktu, że wśród ubrań, które kategorycznie zostają w mojej szafie, znalazło się
jedno, które być może, z racji na swój wiek, nie do końca powinno.
Gdy szłam do gimnazjum (czyli bardzo dawno temu), dostałam
od mamy koszulę. Nie pamiętam, czy wcześniej koszula należała do niej czy skąd
właściwie wzięła się u nas w domu. W każdym razie znienawidziłam ją od
pierwszego wejrzenia. Za duża, w badziewną, kolorową kratę; bardziej pasowała
mi do wielkiego, spoconego drwala niż do kogokolwiek innego, a już na pewno nie
pasowała do mnie. Schowałam ją na dno szafy. Znalazłam przy okazji porządków,
jakieś półtora roku później i… zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Zaczęłam
nosić ją coraz częściej, zabierać na wyjazdy – czy to w góry, czy na szkolne
wycieczki. Dzisiaj mama przyniosła mi ją do pokoju mówiąc: masz, wyprałam ci po Woodstocku.
Pomyślałam: kurde faja! Czy ja naprawdę popylam w tej
koszuli niemal non stop już co najmniej od siedmiu lat?! Wychodziłoby na to, że
zarówno znajomi z gimnazjum, jak i z liceum, a potem ze studiów kojarzą mnie z
drwalską koszulą. Przejrzałam stare zdjęcia – wszystko by się zgadzało…
Z wrażenia zakręciła mi się łezka w oku. Koszula Drwala, ta
ohydna, pstrokata, rażąca w oczy, do dzisiaj jest częścią garderoby, w której
czuję się bezapelacyjnie najlepiej. Przeżyła ze mną cztery Woodstocki,
odwiedziła większość górskich szlaków w Polsce, zjeździła pół Europy. Czasami
chroniła od wiatru, ale bywała również parasolem, poduszką, ręcznikiem, krótką
linką, kocem, a gdy trzeba było, to i ścierką. Wykończenia rękawów doszywałam
jej już chyba z pięć razy; guziki gubiła wielokrotnie. Widziała mnie szczęśliwą,
zmarzniętą, upijającą się tanim winem, zna wszystkich moich przyjaciół.
Gotowała ze mną kolację dla hostów gdzieś na końcu świata, taplała się w błocie
i pozowała do zdjęć. To koszula survivalowa. Nie do zdarcia i nie do
zastąpienia, nie boi się potu, brudu i upodlenia. Od zawsze pierwsza rzecz,
którą pakuję do plecaka na każdy
wyjazd. Jestem pewna, że poleciłby ją sam Bear Grylls.
Tak było. Chyba 2010 rok; czasy młodości i głupości. |
Tak też było, ale za tę sytuację i niewyjściową mordkę odrobinę mi wstyd. |
Jestem pewna, że to dzięki koszuli makaron z łososiem smakował naszemu norweskiemu hostowi! |
Chyba dlatego to nieszczęsne sprzątanie zajęło mi całe
popołudnie. Taką mam teorię, bo syf jak był, tak jest; przybyło tylko
zasmarkanych chusteczek w najbliższym otoczeniu. Morał z tego jeden – nie próbujcie
porządkować sobie życia podczas choroby.
Człowiek się wtedy robi tak sentymentalny, że i nad zużytą chusteczką ma ochotę trochę pokontemplować.