piątek, 13 listopada 2015

[57] Islandia: przedsmak

Nie mogę się zebrać. Nie możemy. Wciąż nie zeskanowałam mapy, wciąż nie mam zdjęć z aparatów; przeglądam jedynie w kółko te, które zrobiłam telefonem. Właściwie nie mam nawet szczególnej ochoty pisać tym razem relacji z prawdziwego zdarzenia: dzień po dniu, co, kiedy, ile i dlaczego.
O ile spodziewałam się, że nadmierne planowanie nie wyjdzie na dobre (tak, sprawdziło się), to właściwie nie ono było tutaj clou. To była po prostu trochę inna podróż. Nie byliśmy tak zupełnie zdani na przypadek – mieliśmy w końcu samochód. Może właśnie dlatego potrzebowaliśmy więcej cierpliwości do siebie nawzajem.

Wydaje mi się, że Islandia nie potrzebuje relacji jako takiej i dokładnego opisu jakie co odwiedziliśmy dzień po dniu. Tam każde miejsce jest wyjątkowe i piękne. Z każdym kolejnym kilometrem zastanawiałam się, czy to na pewno nie jest jeden wielki fotomontaż. Realność tego miejsca dotarła do mnie dopiero w połowie pobytu na wyspie.

Przez ten tydzień zrobiliśmy bardzo dużo nowych rzeczy. Spróbowaliśmy zgniłego rekina, spacerowaliśmy dnem rowu tektonicznego, widzieliśmy lodowiec i kilka wulkanów. Nie wspomnę już o czających się za każdym rogiem gorących źródłach, parujących z daleka na środku pustkowi. Zobaczyliśmy kilka jaskiń, wypróbowaliśmy wodoodporność naszych ubrań w górskich potokach, przy wodospadach i w oceanie. Zachwycaliśmy się owcami, karmiliśmy dzikie konie, spacerowaliśmy po dnie fiordu, wchodziliśmy na każdą dziwną formację skalną i liczyliśmy przydrożne domki Trolli. Pooglądaliśmy z każdej możliwej strony wrak samolotu US Navy. Przy tym wszystkim czasem marzliśmy jak jasny gwint, ale jakoś zapominaliśmy zupełnie, że jest to powód do smutku i zmartwienia, bo podziwianie wszędobylskiego piękna i zajmowało niemal cały nasz czas.

Przespaliśmy siedem nocy w samochodzie. Z materacem, bez materaca; w bagażniku i na fotelach. Zjedliśmy trzy paczki kuskusa, dwa opakowania pomidorów, kilogram zozoli, co najmniej dwanaście zupek chińskich i mnóstwo pasztetu. Czasem zamiast gotować wodę, nabieraliśmy wrzątku z gorących źródeł, by potem udawać, że herbata wcale nie ma mocnego posmaku siarki. Każdy ranek zaczynaliśmy gorącym kakao, pitym w rękawiczkach, za to z najfantastyczniejszymi widokami, jakie mogliśmy sobie wymarzyć.

Wjeżdżaliśmy w każdą boczną drogę. Najechaliśmy na kilka sporych kamieni i zalaliśmy samochód mlekiem. Jeździliśmy na basen po to, żeby móc się umyć. Na stacjach benzynowych robiliśmy zapasy kranówy, a w Bonusie zakupy, najtańsze jakie się dało. Błądziliśmy na pchlim targu w Reykjaviku, gdzie wszystko pachniało rybą. Wysłaliśmy łącznie kilkadziesiąt pocztówek do rodziny i przyjaciół, a do Polski przywieźliśmy imponującą ilość kamieni i muszli.

Wkurzaliśmy się na siebie czasami, no pewnie. Kto by wytrzymał bez cienia irytacji przez tyle dni, widząc na oczy wciąż tych samych ludzi i przez większość czasu będąc z nimi zamkniętym w tak małej przestrzeni. Jednak uważam za spory sukces fakt, że ostatecznie dochodziliśmy do porozumienia i nie doszło do rękoczynów. Mimo wszystkich ludzkich odruchów stanowiliśmy chyba zgraną drużynę.

Opowiem co warto zobaczyć. Opowiem, co wziąć pod uwagę i gdzie nie jechać. Wszystko za jakiś czas; jak emocje całkowicie opadną, przywieziony gruz zostanie rozdany, a aparatowe zdjęcia doczekają się ostatecznego dopieszczenia.
Na ten moment jedynie te super profesjonalne migawki, które uchwyciłyśmy z drugą Magdą telefonem.  Choć jakość leży i kwiczy, mam nadzieję, że podziałają jako zachęta do uzbrojenia się w cierpliwość w oczekiwaniu na lepsze fotografie. Skoro na kiepskich zdjęciach są takie widoki, to dopiero jakie wrażenie zrobią te dobre? :)

Poleca się przeglądać zdjęcia przy tym soundtracku:






















2 komentarze:

  1. Z przyjemnością czytałam wpis, bo ostatnio usłyszałam "Musimy pojechać do Islandii" :)

    Pozdrawiam,
    Klik

    OdpowiedzUsuń