#początek
Dzwoni budzik. Zerkam jednym okiem na zegarek: 4.30 rano. W myślach
przeklinam kretyński pomysł jechania do Gdańska o tak barbarzyńskiej porze.
Właśnie przez nią zapominam o rzeczach, które zostawiłam wieczorem na stole „do
dopakowania rano”.
Na zewnątrz mgła i ziąb, idę szybko patrząc na czubki swoich butów. Pół
godziny do pociągu i perspektywa kolejnych pięciu w nim. Próbujemy spać, ale
jesteśmy zbyt podekscytowani. Przychodzi sympatyczny pan, witamy w Pendolino,
może kawka, herbatka, soczek, oczywiście za darmo, a do herbatki dostaną
państwo porcję cytrynki. Bierzemy kawkę, jest ohydna. Pięć godzin zamienia się
w moich myślach w piętnaście. Już dawno droga tak mi się nie dłużyła.
Gdańsk wita słońcem, już we czwórkę idziemy coś zjeść, przez co
spóźniamy się na autobus jadący na lotnisko. Wsiadamy w kolejny, jedziemy
niemal godzinę, co chwilę zerkając na zegarek. Na styk, a przecież trzeba
jeszcze nadać bagaż.
Mam nadzieję, że może tym razem nie będę stresować się kontrolą
bezpieczeństwa. Guzik! Przyznaję sama przed sobą, że ten stres jest jednak
całkiem przyjemny. Cztery godziny lotu przed nami.
Jesteśmy rozrzuceni po całym samolocie. Przy oknie obok mnie i Kuby
niemrawy Polak, który całą drogę śpi, podczas gdy my jak najdelikatniej usiłujemy
wycelować kijem z kamerką w stronę nieba, gdzieś pomiędzy jego pachą a szyją,
by zrobić zdjęcia. Zachód jest piękny, na niebie kolory, jakich Paint nie
widział.
Odbieramy bagaż, a Magda zapodziewa gdzieś telefon. Na sali przylotów
czeka na nas gość z wypożyczalni samochodów. Szybko szybko, musimy pojechać
kawałek dalej, pod Reykjavik, tam dostaniecie auto, podpiszemy umowę, wszystko
wam wytłumaczę. Oglądamy nasz nowy dom na kółkach z każdej strony, zapisujemy
wszystkie rysy, wgniecenia i wypaloną papierosem dziurę w tapicerce. Magda
dochodzi do wniosku, że musiała zgubić telefon na lotnisku. Wracamy; biuro
rzeczy znalezionych czynne od 8 do 12, nie mogę wam pomóc, proszę wrócić jutro.
Nie mamy czasu na jutro. Jutro będziemy daleko.
Jedziemy z powrotem w stronę stolicy, zaprzyjaźniając się w
międzyczasie z naszym Hyundaiem. Wcześniej przygotowana playlista gra głośno,
widoki za oknem migają – jest ciemno, tylko trochę świateł miasta. Nic
nadzwyczajnego, dopóki nie zostawiamy Reykjaviku w tyle. Widok za prawym oknem
się zmienia, majaczy coś dużego i białego.
- Wycieczka patrzy w prawo! Szybko! – krzyczę.
Przed naszymi oczami Esja. Szczęście we mnie eksploduje.
Zatrzymujemy się na noc na pustym placu przy zatoczce. Na zewnątrz -10
stopni, wewnątrz odrobinę cieplej, jednak rano szyby są oblodzone od środka.
Jestem jedyną osobą, która nie zmarzła tej nocy na kość – śpiwór z ogromnym
komfortem robi robotę.
A takich porannych widoków nie spodziewamy się w najśmielszych
oczekiwaniach.
#opuszczona chatka
Droga ucieka pod kołami, rozglądamy się na boki – gdzieś tu powinien
być nieduży wulkan, na który chcieliśmy wejść. Na płaskiej ziemi pojawia się
niewielki stożek, a niedaleko niego…
- Patrzcie, coś tam paruje. Ziemia chyba.
- Gorące źródła?! Jedziemy!
- A to obok? Co to? Wygląda jak jakaś buda.
- Też jedziemy!
Niewielki domek, a raczej jego ruiny. Brak drzwi i okien, wewnątrz
pełno czarnego piasku, jakieś deski, złom. W suficie niewielkie wejście na
równie niewielki stryszek, brak drabiny. W kącie zwłoki. Na szczęście „tylko”
owcy – czarnej, więc ledwo przez nas zauważonej. Żałujemy, że nie wykorzystamy
tego idealnego miejsca na nocleg: ściany, choć dziurawe, na pewno chroniłyby
przed wiatrem, wewnątrz jest tyle miejsca, że z powodzeniem można rozbić namiot
i rozpalić niewielkie ognisko.
Tylko tej owcy w kącie szkoda.
#pionowe słupy skalne i muzeum
rekina
W wiele miejsc trafiamy przez przypadek i tylko dlatego, że mamy akurat
ochotę skręcić w jakąś boczną drogę. Nie żałujemy ani razu.
Muzeum rekina znajduje się w Bjarnarhofn. Mały domek, a w nim starszy i
bardzo uśmiechnięty pan. Jedno pomieszczenie, stare łodzie, drewniane narzędzia,
krótki film na ekranie, a na deser zgniły rekin do spróbowania. Najpierw
leżakował 6 tygodni w drewnianych skrzyniach i gnił w najlepsze, później przez
3 miesiące suszył się na wolnym powietrzu, a skończył w naszych żołądkach.
Suszarnia. Jak widać na załączonym obrazku,
bardzo śmierdzi.
bardzo śmierdzi.
#Glymur i spacer po dnie oceanu
Glymur – jeden z bardziej znanych wodospadów Islandii. Krótki szlak, bo
tylko 1,5 godziny w jedną stronę, idealna pogoda, zachwycające krajobrazy
wokół. Cieszymy się, że napełnimy butelki wodą z górskiego potoku, bo ta z
Bonusa już się skończyła, a wiadomo, że taka prosto z ziemi jest lepsza.
Na szlaku spotykamy zaledwie kilka osób, za to mnóstwo zapierających
dech przepaści, formacji skalnych i trochę jaskiń.
Nikt z nas nie spodziewa się, że rzeczka, którą trzeba przekroczyć, by
dotrzeć do Glymura będzie tak wartka i głęboka. Jest to równoznaczne z
koniecznością zawrócenia ze szlaku i zrezygnowania z wodospadu; przynajmniej mi
i Magdzie tak się wydaje. Chłopaki nie dają za wygraną, zostawiają wszystkie
swoje rzeczy i aparaty z nami, na bezpiecznym brzegu, i przechodzą na drugą
stronę. To właśnie wyjaśnienie dlaczego nie mamy żadnych zdjęć Glymura.
Ze szlaku jedziemy dalej. Cały czas trzymamy się przy fiordzie, dlatego
widoki są fantastyczne. Znajdujemy malutki placyk przy równie malutkim
wodospadzie, przy samym oceanie. Parkujemy. Tym razem my z Magdą idziemy na
zwiady i spacer wzdłuż brzegu. Atlantyk wypluwa same piękne rzeczy – muszle,
tony kolorowych kamieni, kończyny krabów i innych żyjątek, kości i wodorosty. Zachwycamy
się i zabieramy połowę gruzu ze sobą; na pamiątkę i jako prezenty dla
przyjaciół.
#zwierzęta
Najpierw pojawiają się owce. Pojedyncze, a czasami całymi stadami.
Niskie, na krótkich łapkach, z grubym, niemal ciągnącym się po ziemi futrem. Raz
podczas jazdy wąską szutrówką z naprzeciwka wybiega całe stado – mordki
radośnie falują w ruchu, zupełnie się nie przejmując, że robią korek. Zza szyby
cwaniaki, a przy każdej próbie zrobienia zdjęcia z bliska uciekają jak tchórze;
względnie strzelają focha i odwracają się tyłem.
Później pojawiają się konie. Znów niskie, krępe i na krótkich łapkach;
te jednak są szalenie ciekawskie. Nie trzeba ich zbytnio zapraszać i
przywoływać – same do nas podbiegają i pchają pyski do aparatu. Częstujemy je
cukrem; biorą go z ręki grzecznie i delikatnie, nastawiają głowy do głaskania. Zastanawiam
się czy to tylko próba wyłudzenia jeszcze jakiegoś smakołyku czy po prostu
zyskaliśmy nowych włochatych kumpli.
Kilka krów, kilka kóz; wszystkie spokojne i sympatyczne. Na jednym
szlaku spotykamy psa – stary, siwy, cały czas się łasi i ewidentnie bardzo chce
się z nami zaprzyjaźnić. Pewnie jakiś islandzki inteligent, bo po kilkukrotnym
powtórzeniu „Łapa. Piesku, łapa. Koleś,
daj mi łapę. Łapę, czaisz? Łapa.” w końcu ją podaje.
Chyba dla świętego spokoju.
Choć pierwszym skojarzeniem są zapewne "Magdy jako zwierzęta",
właściwym obiektem jest tu zupa.
Tradycyjna islandzka zupa mięsna, czyli zupa z owcy.
Zdjęcia: Kuba Jaworski i Czarek Antolak