Czas: 8 – 22.07.2014
Dystans: ponad 4500 km
Hajs: ok. 120 € + 100 zł
Ostatni egzamin miałam 7.07. Niecałą dobę później stałam już
w Barwinku z ważącym ponad 10 kg plecakiem i z toną kartonów pod pachą razem z
Zuzą, Sebą i Pawłem. Trasa wstępnie (a nawet bardzo niepewnie, jak się później
okaże) zarysowana, misja na dzień pierwszy okraszona dozą optymizmu – uda nam
się dotrzeć do Cluju-Napoca w Rumunii.
Na dobry początek zmuszeni byliśmy przejść się kilka
kilometrów z naszej pierwszej miejscówki na lepiej usytuowaną stację benzynową.
Tam podzieliliśmy się już definitywnie: pierwszego dnia ja jadę z Pawłem, a Zu
z Sebą. Żeby sobie nawzajem nie przeszkadzać, my zostaliśmy na stacji, oni
przenieśli się do zatoczki nieopodal. Typowo wakacyjna pogoda, słońce prażyło niemiłosiernie,
co nie do końca wpływało na naszą korzyść, pięknych, młodych i pełnych energii
podróżników, którzy niebawem mieli raczej sprawiać wrażenie styranych życiem
przypalonych skwarek. Usiedliśmy więc z Pawłem na trawie przy wyjeździe ze
stacji z kartką z napisem „Barwinek” (dzieliło nas od niego kilka kilometrów)
oraz drugą o treści „Słowacja”. Po blisko pół godzinie podjechała do nas
ciężarówka.
- Dokąd jedziecie?
- Na Słowację.
- A później?
- Na Węgry.
- No dobra, a jeszcze później gdzieś jedziecie?
- Właściwie to do Rumunii, ale nawet Słowacja nas zadowoli.
A pan?
- Do Bukaresztu. To wsiadacie?
Nasze zdziwione miny były prawdopodobnie warte więcej niż
milion dolarów. W ten prosty sposób poznaliśmy Pawła, który został naszym kompanem
na najbliższych 10 godzin i okazał się świetnym opowiadaczem
podróżniczo-pracowniczych historii. Swoją ciężarówką zwiedził praktycznie całą
Europę oprócz Albanii i Czarnogóry. Tę ostatnią zaprezentował nam zresztą w tak
ciekawy sposób, że niemal momentalnie uznaliśmy, że koniecznie musimy naciągnąć
trochę planowaną trasę, by zahaczyć o ten kraj.
Przejazd przez Słowację i Węgry minął bez większych
fajerwerków. Pomijając kwestię, że niejednokrotnie miałam okazję być – zarówno
na dłużej jak i na krócej – w obu tych krajach, zwyczajnie nie jestem
szczególną pasjonatką tych rejonów. O ile Węgry odbieram całkiem przyjemnie
(wyłączając język węgierski, którego słuchając czuję się, jakby ktoś atakował
mnie z każdej strony paczką gwoździ) i dobrze kojarzą mi się z dzieciństwem,
tak Słowacja jest dla mnie kompletnie szara i nijaka. Niemniej jednak naszym
celem tego dnia była malownicza Rumunia i kiedy po południu przekroczyliśmy
węgiersko-rumuńską granicę, czuliśmy się jak zwycięzcy. Nasz kierowca z kolei
utrzymywał wersję, że wcale nie męczy go nasze towarzystwo, wręcz przeciwnie –
bardzo się cieszy, że z nim jedziemy, bo dzięki temu ani trochę mu się nie
nudzi i w ogóle nie stał się senny. A Rumunia zachwyciła od samego początku.
Takie widoki towarzyszyły nam przez całe trzy dni
przemierzenia kraju. Najpierw mrożące krew w żyłach kręte, wąskie i strome
drogi wspinające się po górach, a następnie zapierające dech w piersiach
pejzaże, które chciałby uwiecznić niejeden fotograf pasjonat. Pikanterii
pokonywanym przez nas trasom dodawał fakt, że Rumunii kierowcy w ogóle nie boją
się wyprzedzać, bynajmniej nie zawsze w tym pozytywnym wydźwięku. Niejednokrotnie
zdarzyło się, że na drodze ze świstem mijał nas samochód, którego kierowca
zupełnie nie zważał na to, że z naprzeciwka również jedzie auto. Obaj prowadzący
podchodzili do sprawy zupełnie bezstresowo, starając się kulturalnie zjechać
trochę na bok żeby uniknąć wypadku. Może Polakom też przydałaby się taka zimna
krew?
Paweł wysadził nas w Cluju, gdzie wymieniliśmy się numerami,
a następnie ustaliliśmy, że jeśli będziemy chcieli jechać gdzieś w świat, mamy
prędko dać znać – może po skonsultowaniu trasy okaże się, że Paweł jedzie w to
samo miejsce w tym samym terminie? :)
Na miejscu mieliśmy czekać na Zuzę i Sebę, którzy chwilę
wcześniej napisali smsa, że są kilkadziesiąt kilometrów od Cluju. Z braku
lepszej alternatywy (no dobra, tak naprawdę głównym powodem było to, że
umieraliśmy z głodu po całym dniu bez jedzenie) poszliśmy na pobliską stację
benzynową. Przy zamawianiu jedzenia okazało się, że sprzedawca ma problem z
posługiwaniem się językiem angielskim. Gdy próbowaliśmy mu wytłumaczyć, że
chcielibyśmy kanapki na ciepło, z zupełnie bezinteresowną pomocą przyszedł
Rumun stojący w kolejce do kasy obok, który z kolei po angielsku mówił świetnie.
Szybko dogadał się z nami, po czym przetłumaczył polecenia na rumuński
sprzedawcy. Podziękowaliśmy ładnie, usiedliśmy przy stoliku i zajęliśmy się
studiowaniem mapy. Nie minęło 5 minut, gdy nasz wybawca z kasy się do nas
przysiadł.
- Cześć, przepraszam, że przeszkadzam, ale zauważyłem, że
nie jesteście stąd i pomyślałem, że może potrzebujecie pomocy. Skąd
przyjechaliście?
- Z Polski.
- Mogę wam jakoś pomóc? Może macie jakieś pytania? Ile czasu
spędzicie w Cluju? Macie gdzie spać tej nocy?
- Dziękujemy, to bardzo miłe, że zagadałeś. Wszystko jest w
porządku, chociaż właściwie… Może znasz jakieś miejsce nieopodal, gdzie
moglibyśmy rozbić namiot?
- Namiot… Czekajcie, muszę zadzwonić.
(po minucie – jak mniemam – rozmowy na temat „gdzie
pokierować miłych Polaków, żeby było przyzwoicie i tanio, ewentualnie za
darmo”)
- Mój kolega dał mi numer do hostelu, zadzwonię i zapytam,
czy mają tam pole namiotowe.
(kolejną minutę później)
- Niestety, nie mają miejsca na namioty, ale ceny za pokój
wynoszą tyle i tyle. Chcecie żebym go dla was zarezerwował?
- Nie, nie trzeba, ale dziękujemy, bardzo nam pomogłeś.
- Nie ma problemu. Miłego wieczoru i pobytu w Cluju!
Przez kolejnych 15 minut uśmiech nie schodził mi z twarzy.
Pierwsze starcie z miejscowymi, a już serdeczność kipi z każdego kąta. Zdecydowaliśmy
się pójść do pobliskiego sklepu w celu kupienia rumuńskiego piwa i poczekania
na naszych przyjaciół. W międzyczasie dokładnie obeszliśmy stację benzynową z
każdej strony w poszukiwaniu kawałka trawy, na której moglibyśmy postawić
namiot. Niestety, miejscówka była dosyć marna, należało więc uruchomić pokłady
wyobraźni. Gdzie najczęściej można spotkać nocą spłukanych podróżników?
Oczywiście, że na dworcu! A gdzie przeważnie znajdują się dworce? Na pewno nie
na obrzeżach miasta; należy dostać się do centrum. Zagadałam do grupki
dziewczyn stojących na przystanku autobusowym i ponownie zderzyłam się ze
ścianą życzliwości: dostaliśmy dokładne dyrektywy czym, dokąd, jak i którędy.
Na pytanie o bilety autobusowe usłyszeliśmy:
- E, nie martwcie się, już późno, na pewno nie będzie
kontroli, a nawet jakby była, to jesteście turystami.
Na szczęście dziewczyny miały rację. Bez problemu dostaliśmy
się do centrum (ponownie doświadczając serdeczności miejscowych, którzy dokładnie
informowali nas na którym przystanku powinniśmy wysiąść. Pod tym względem
Rumunia jest naprawdę cudowna – każdy stara się pomóc jak tylko może), skąd
udaliśmy się prosto na dworzec. Byliśmy już niemal na sto procent zdecydowani,
że spędzimy tam noc, jednak po pół godziny koczowania na plecakach atmosfera
zaczęła się zagęszczać, tak samo jak liczba ludzi w poczekalni. Cyganie.
Niektórzy przychodzili pojedynczo, inni całymi rodzinami. Siadali na ławce, by
po chwili zerwać się i usiłować sprzedawać cięte tulipany ludziom oczekującym
na pociąg. Mimo że staram się nie uprzedzać do ludzi bez powodu, cygańskie
pielgrzymki nie wzbudziły mojego zaufania. Czym prędzej wyszliśmy z budynku.
Bardzo przykre, że rodowici Rumuni są postrzegani właśnie
przez pryzmat Cyganów. Przyznam, że przed przyjazdem sama byłam niemal pewna,
że prawdziwy Rumun ma śniadą cerę i gardzi pracą. Nic bardziej mylnego – to
maksymalnie otwarci, sympatyczni i przyjaźni ludzie, którzy wciąż tracą na
wizerunku przed cygańską mniejszość. Obiecałam sobie, że idąc obładowana
bagażami i siatkami z Biedronki już nigdy nie powiem, że „idę jak Rumun”.
Ostatecznie, po dwóch godzinach krążenia po nocnym Cluju,
maksymalnie zmęczeni, głodni i delikatnie już poirytowani zdecydowaliśmy się z
bólem serca wydać pieniądze na hostel. (W międzyczasie dostaliśmy wiadomość od
Zu i Seby, że są pod miastem, spędzą noc na stacji i dotrą do nas nazajutrz.) Mimo szczerych chęci nie zdołaliśmy znaleźć
najmniejszego kawałka trawnika, na którym można byłoby niepostrzeżenie rozłożyć
namiot, a ze względu na panujące cygańskie okoliczności uznaliśmy, że spanie na
chodniku jest kiepskim pomysłem. Obeszliśmy chyba wszystkie możliwe hostele w
promieniu kilometra, pytając w międzyczasie o radę pana ze sklepu, panie w
kasie na dworcu i policjanta. Ostatecznie wróciliśmy w pierwsze odwiedzone
miejsce, które wydało się najtańsze ze wszystkich.
- Dzień dobry, jednak wróciliśmy. Zdecydujemy się na pokój,
ale mamy pytanie: czy jest możliwość wzięcia dla naszej dwójki pokoju
jednoosobowego? Wie pan, studenci…
- Hm… tak, jest. A nawet mogę wam dać dwójkę w jeszcze
niższej cenie niż jedynka.
Pamiętajcie: zawsze warto się targować! Nawet jeśli
jesteście niemal pewni, że nic nie ugracie. Nikt was nie pobije ani nie wyrzuci
za pytanie, czy można taniej, a da się naprawdę sporo ugrać. Tym sposobem
zapłaciliśmy za dwójkę jakieś 70% jej wyjściowej ceny. Nasze kieszenie zostały
nieco uspokojone i z czystym sumieniem mogliśmy iść spać.
Następnego ranka, po skompletowaniu się już we czwórkę
ruszyliśmy zwiedzać miasto. Właściwie słowo „zwiedzać” nie jest najtrafniej
dobrane – był to raczej rekreacyjny spacer, którego celem po jakimś czasie
okazało się szukanie ławki. A tych jak na złość w Cluju jak na lekarstwo!
Mimo wszystko miasto bardzo mnie urzekło i momentalnie
dopisałam je do listy miejsc, które chcę ponownie odwiedzić, tym razem z
większym zapasem czasu. Widać, że wciąż się rozwija, póki co jest mocno
rozkopane i cały czas remontowane, jednak ma wiele klimatycznych i tajemniczych
zaułków, w które warto się zapuścić i podglądnąć jak wygląda życie w Cluju od
kuchni.
Moje wspomnienia jak zwykle nie są zbyt spójne i kolejna –
choć może mało ważna – rzecz, która zapadła mi w pamięć to okropna melodia z
dworca PKP. Zapomniałam wspomnieć, że to on stał się naszą śniadaniową jadalnią
i już po 15 minutach w towarzystwie niecichnącej melodyjki, która poprzedzała
każdą zapowiedź pociągu byliśmy bliscy zwariowania.
Spacerując po mieście całkiem przypadkiem spotkaliśmy
całkiem nieznajomą parę w postaci Tomka i Uli, którzy również przyjechali do
Rumunii autostopem. Był to naprawdę miły akcent i żałuję, że nie wymieniliśmy
się numerami.
Po kilku godzinach nadszedł najgorszy moment dla każdego
autostopowicza – czas znaleźć wylotówkę w stronę nas interesującą, czyli w tym
wypadku na Timisoarę. Zajęło nam to – bagatela – kolejną godzinę. Tym razem
miałam łapać okazję z Sebą. Pierwszy samochód, który się zatrzymał, prowadził
francuz, z którym dosyć ciężko było się dogadać, jednak metodą „Kali jeść, Kali
pić” doszliśmy do porozumienia i zawiózł nas do Turdy. Wysiedliśmy na stacji
benzynowej i tam po raz pierwszy w życiu miałam okazję zobaczyć kobiety
wykonujące najstarszy zawód świata w takim zagęszczeniu! Było ich chyba z 5 czy
7, kulturalnie czekały w kolejce, żeby nie zabierać sobie nawzajem klientów.
Widać zasady dobrego zachowania obowiązują i w tej profesji.
Z Turdy szybko złapaliśmy kolejnego stopa do Sebes. Tym
razem wziął nas przemiły młody (i notabene całkiem przystojny; szalenie kojarzył
mi się z Chetem Fakerem) architekt, który do tego świetnie mówił po angielsku,
więc droga upłynęła na miłej konwersacji. Niestety wszystko co przyjemne szybko
się kończy i po kilkudziesięciu minutach znów staliśmy na drodze machając
kciukiem. Trasa Sebes – Deva dla mnie minęła o wiele za szybko, ponieważ po
jakichś 10 minutach jazdy zasnęłam na tylnym siedzeniu, a umilaniem kierowcy
czasu rozmową zajął się Seba. Obudziły mnie słowa „Magda, to już” i zanim
zdążyłam przetrzeć oczy, zauważyłam, jak kierowca daje Sebie do ręki 50 lei ze
słowami, że na pewno jesteśmy bardzo głodni i koniecznie musimy iść coś zjeść.
Kolejny piękny gest ze strony Rumunów.
Został nam do pokonania ostatni odcinek trasy do Timisoary. Pogoda zrobiła się wybitnie psia i mokra, może dlatego kierowca tira nie pozwolił nam stać w zatoczce dłużej niż 10 minut. Starszy pan o poczciwym uśmiechu, rozumiejący pojedyncze słowa po angielsku. Wspólnymi siłami ustaliliśmy, że jedzie w tym samym kierunku co my. Zagadywał nas po rumuńsku i po niemiecku, jednak bezskutecznie. W końcu zapytał skąd jesteśmy.
Został nam do pokonania ostatni odcinek trasy do Timisoary. Pogoda zrobiła się wybitnie psia i mokra, może dlatego kierowca tira nie pozwolił nam stać w zatoczce dłużej niż 10 minut. Starszy pan o poczciwym uśmiechu, rozumiejący pojedyncze słowa po angielsku. Wspólnymi siłami ustaliliśmy, że jedzie w tym samym kierunku co my. Zagadywał nas po rumuńsku i po niemiecku, jednak bezskutecznie. W końcu zapytał skąd jesteśmy.
- Jesteśmy z Polski.
- Aaaaa, Polska! Jak się masz? Dobrze. Proszę. Proszę
bardzo. Kurwa mać. Dziękuję. Dzień dobry.
Możecie wyobrazić sobie naszą reakcję. Droga do Timisoary
minęła w świetnej atmosferze i rozmowach po rumuńsku-angielsku-polsku. Po
dojechaniu do miasta kierowca zapytał, gdzie nas wysadzić.
- Właściwie najlepiej byłoby na wylotówce, ale to pewnie na
drugim końcu miasta. To może jest tu jakaś stacja z prysznicem?
Jeden telefon, drugi.
- Nie ma tu pryszniców na stacjach.
- To możemy wysiąść gdziekolwiek, gdzie panu wygodnie.
- Bo ta wylotówka… to bym musiał na drugi koniec, nie, to
daleko.
- To może być na najbliższym przystanku.
- Aż przez całe miasto bym musiał.
- To bez sensu, niech pan nas wysadzi tutaj.
- Eeee.
Gaz i popędziliśmy z naszym nowym rumuńskim kolegą prosto na
stację na samiutkiej wylotówce. Tam poczekaliśmy na Zuzę i Pawła, którzy
dotarli do nas chwilę później. Jedyną alternatywą na nocleg było rozbicie
namiotu na stacji, ale dla zachowania przyzwoitości postanowiliśmy uprzedzić o
tym pracowników. Nie robili najmniejszego problemu, więc znaleźliśmy miłą
miejscówkę za opuszczonym tirem, wypiliśmy kupione dzień wcześniej piwo i
poszliśmy spać.
Ranek obudził nas zapachem smaru i ujadaniem psów. Szybka
toaleta w umywalce na stacji, załatwienie kolejnych kartonów u pracownika
stacji i czas lecieć dalej. Stopując w Rumunii nie trzeba nawet specjalnie się
wysilać - gdy czekałyśmy z Zu aż
chłopaki skończą składać namiot jakiś samochód sam się przy nas zatrzymał i
zostałyśmy zbombardowane pytaniami dokąd jedziemy i czy potrzebujemy podwózki.
W miejscowości Moravita znajdującej się kilka kilometrów od
granicy byliśmy (tym razem znów z Pawłem) po jakichś 2 godzinach. Dzień
zdecydowanie nam nie sprzyjał – w pełnym słońcu staliśmy w Moravicie kolejne
dwie godziny. Bezskutecznie; ruch był znikomy, droga do granicy z Serbią tylko jedna, a
mimo wszystko kierowcy kręcili głowami pokazując, że jadą gdzie indziej. W
końcu zlitował się nad nami starszy pan, który łamanym angielskim przeplatanym
z niemieckim poradził, byśmy przeszli granicę pieszo, bo jest blisko i tam
łatwiej będzie nam coś złapać. Swoją skomplikowaną wypowiedź skończył słowami „God
bless you every day”, które, jak się później okazało, ani trochę nie przyniosły
nam szczęścia. Jednak granica została przekroczona bez problemów, co więcej –
celnicy byli nadzwyczaj mili. Ten fakt sprawił nam wiele radości, choć jak to
mówią: nie chwal dnia przed zachodem słońca.
A co jeszcze do owego zachodu się stało, opowiem po powrocie
z Woodstocku, na który ruszam już jutro. Tym razem z o wiele mniejszym
plecakiem ;) Co jak co, ale po dwóch tygodnia z nadbagażem okazuje się, że tak
naprawdę jedynymi niezbędnymi rzeczami wyjazdowymi jest czysta bielizna i
mydło.
Miłego tygodnia pełnego wrażeń!
Ale fajny blog! Cieszę się do Ciebie zajrzałam ;-) bardzo pozytywnie piszesz! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz u mnie na blogu "Podróże z Chmurką" i obiecuję zaglądać częściej ;-)