wtorek, 28 marca 2017

[85] Kolorowe serce Alfamy - Feira da ladra



Wspominałam już, że ostatni czas był dla nas gorącym okresem. Nie chce mi się nawet wnikać w szczegóły, ale przeżyłyśmy sporo stresu. Dzisiaj rano po przebudzeniu z radością ujrzałyśmy słońce za oknem – nareszcie! Od kilku dni pogoda była paskudna:  wiało, padało i było (jak na tutejsze standardy) naprawdę zimno. Postanowiłyśmy wykorzystać ten powiew wiosny – tym bardziej, że to jeden z ostatnich wolnych dla nas dni przed rozpoczęciem pracy.

Kiedyś jedna ze współlokatorek powiedziała nam o ogromnym flea market znajdującym się w Alfamie. Przypomniałam sobie, że faktycznie – czytałam kiedyś o takim targu. Miał się on odbywać tylko we wtorki i soboty. Czy mogło złożyć się lepiej?

Szybko wygooglowałyśmy potrzebne informacje. Feira da ladra, czyli w wolnym tłumaczeniu Targ Złodziejek. Nazwa ta po raz pierwszy zanotowana została jeszcze w XVII wieku, lecz niektóre źródła podają, że jego początki sięgają aż XII wieku. Kawał historii!

Żeby dotrzeć na Feira da ladra najlepiej dojechać na koniec niebieskiej linii metra – stacja nazywa się Santa Apolónia. My przeszłyśmy się stamtąd na piechotę; chociaż Alfama jest dzielnicą położoną na wzgórzu, a co za tym idzie – każda z ulic jest wyjątkowo stroma, jest to tak urocza i kolorowa okolica, że spacer po niej to sama przyjemność. Po wdrapaniu się na górę pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy to Panteão Nacional – przepiękny budynek, który w każdą pierwszą niedzielę miesiąca można zwiedzić za darmo. Kilka metrów wyżej rozciąga się on – jeden z najbardziej kolorowych targów, jakie miałam okazję odwiedzić!



Nie od dziś wiadomo, że na flea marketach można kupić wszystko. Taka ich uroda. Jednak to wszystko, które dzisiaj zobaczyłam, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Ceramika, wanny, magnesy, breloczki, wszelka elektronika: począwszy od ładowarek, poprzez radia i selfie sticki, skończywszy na starych i niewątpliwie używanych pilotach do telewizorów. Biżuteria, książki (nie tylko po portugalsku, a do tego niektóre tylko za pół euro!), płyty CD, jak i winylowe (włączając to stoiska sprzedające tylko i wyłącznie płyty z fado). Ubrania (nowe i stare), znaczki pocztowe, monety, okulary, dziwne szklane ryby, zabawki, antyki... Jestem niemal pewna, że gdy pomyślicie o dowolnej rzeczy, okaże się, że można ją kupić na Feira da ladra. Nie sprzedaje się tu chyba tylko zwierząt.











Same też zresztą nie wyszłyśmy z pustymi rękoma. Jakiś czas temu dywagowaliśmy w mieszkaniu na temat kupna blendera. Ustaliliśmy, że gdy ktoś zobaczy jakąś fajną promocję na takowy sprzęt, kupi go i później się za to rozliczymy. Teraz wyobraźcie sobie taką sytuację: z wielkimi uśmiechami przemierzamy targ dyskutując na temat rzeczy, które można na nim znaleźć.

- Stara, no ja nie wierzę. Przecież tu jest wszystko! Tu leżą jakieś zabawki, tu możesz kupić pieniądze za pieniądze, tyle różnych książek, a nawet…

- …a nawet blender!  - skończyła moją myśl Zuza, choć patrzyła akurat na zupełnie inne stoisko niż ja.

Zapytałyśmy o cenę: 5 euro za blender, który wygląda trochę jak z innej epoki, ale pan sprzedawca twierdził, że działa. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że na Feira da ladra śmiało można próbować się targować; zresztą przy takiej kwocie za niezbędny nam do mieszkaniowego życia sprzęt nawet nie przyszło nam to do głowy.

Moje zdanie na temat fantastyczności (czy istnieje w ogóle takie słowo?!) tego miejsca wzrosło do nieskończoności, kiedy odkryłam dokąd udał się tajemniczy człowiek z kontrabasem, który mijał nas chwilę wcześniej.

Tylko jedno ciśnie mi się na klawiaturę: how cool is that?!

Jestem absolutnie zachwycona tym miejscem. Zdjęcia nie są w stanie w pełni oddać tego gwaru i kolorowej różnorodności. Dodatkowo fakt, że targ odbywa się właśnie w Alfamie dodaje mu mnóstwo uroku.


Jeśli będziecie kiedyś w Lizbonie, koniecznie zajrzyjcie w to miejsce. Przeniesiecie się na chwilę lata wstecz i poczujecie ducha stolicy Portugalii sprzed lat. Na pewno nie pożałujecie!














sobota, 25 marca 2017

[84] 10 rzeczy, które denerwują mnie w Portugalii


Mieszkanie za granicą – o ile nie jest to przymusowa emigracja za przysłowiowym chlebem – zwykle kojarzy się (przynajmniej mi) sielankowo. Inna kultura, inne jedzenie, zwyczaje, język, ludzie... Jest w tym sporo prawdy, nie zaprzeczę. Pierwsze dwa tygodnie były odkrywaniem dosłownie wszystkiego. Trzeba było oswoić się ze sklepowymi półkami i cenami produktów, z topografią okolicy, z tutejszymi zwyczajami związanymi z ogólnopojętą kulturą międzyludzką. Było super! Jednak w przypadku każdego wyjazdu w pewnym momencie dopadają człowieka tak zwane smutki. Na mnie padło w tym tygodniu; miałam dni, kiedy mój humor był jedną wielką sinusoidą. Złożyło się na to kilka czynników, jednak ostateczny argument zawsze sprowadzał się do krótkiego: Głupia Portugalia! Nie mają tu nawet… No właśnie. Po niemal miesiącu spędzonym w tym pięknym, beztroskim i słonecznym kraju, w Lizbonie, która uważana jest za jedną z piękniejszych stolic Europy, niektóre rzeczy zaczęły mnie niesamowicie irytować. Otwarcie przyznałam przed samą sobą, że czegoś mi w tej Portugalii brakuje… 

Czego konkretnie?


Parówek

Samą mnie to zaskoczyło, tym bardziej, że nigdy nie byłam specjalną fanką parówek. Raz na jakiś czas miałam na nie ochotę i to by było na tyle. Ale jak to bywa ze znaną każdemu złośliwością rzeczy martwych, ochota ta naszła mnie kilka dni po przeprowadzce. W Portugalii parówki występują… w puszkach i słoikach, a do tego w dziwnej zalewie. Postanowiłyśmy się jednak przełamać i kupić taką puszkę na spróbowanie. Kojarzycie takie coś pomiędzy psią karmą a pasztetem/kaszanką? Sprzedawane jest w formie długich, grubych pęt i docelowo przeznaczone jest do konsumpcji właśnie przez psy. Dokładnie taki zapach mają parówki z puszki. Stawiam, że smak też jest taki sam. Po ich zjedzeniu chciało mi się płakać; pomyślałam o tych wszystkich Berlinkach i parówkach cielęcych (moich ulubionych!), które w Polsce można dostać wszędzie.
W Portugalii (a przynajmniej w Lizbonie), by kupić względnie normalne parówki, najlepiej pojechać do rosyjskiego supermarketu o nazwie Mix Markt. Tam można dostać malutkie paróweczki, które w sumie przypominają bardziej serdelki, ale ich smak jest zdecydowanie bardziej podobny do parówek, choć powiedziałabym, że raczej tych tanich, o teksturze papieru toaletowego.
W Mix Markcie można też kupić najzwyklejszy twaróg, o który trudno w jakimkolwiek innym supermarkecie. Gdy pomyślę o wiosennym twarożku z rzodkiewką, ogórkiem i szczypiorkiem, a potem przypomnę sobie, że żeby go zrobić, muszę pojechać na drugi koniec miasta po ser… Ehh, czemu jesteś tak daleko, Polsko?


Kasz

Podobna historia jak z twarogiem – kasze (najczęściej zresztą polskie) można znaleźć w Mix Markcie. Wygląda na to, że Portugalczycy zwyczajnie nie są przyzwyczajeni do jedzenia ziaren. Pierwszego dnia po przyjeździe poznałyśmy jednego z naszych współlokatorów, podczas gdy gotował akurat obiad. Po zamienieniu kilku słów do kuchni wszedł inny współlokator i zapytał go: Dziś masz dzień ryżu czy dzień makaronu? Wtedy wydało nam się to zabawne, jednak pierwszy tydzień szybko zweryfikował nasze menu. W Polsce jadłam dużo kaszy – z warzywami, ze szpinakiem i fetą, z gulaszem, z sosem pieczarkowym, z tuńczykiem… Ze wszystkim. Tutaj ta alternatywa okazała się niemal nie istnieć. Niestety.
Podobnie ma się sprawa kuskusu. Co prawda można go dostać w  zwykłym supermarkecie, jednak cena nie spada poniżej 2 € za 400 gramów, co – zważając, że ogólnie ceny żywności są raczej podobne do tych polskich – jest w moim odczuciu drożyzną. Pewnie w najbliższym czasie się złamię, bo naprawdę bardzo brakuje mi tego typu rzeczy, jednak jeśli nie potraficie żyć bez kuskusu, przed wyjazdem do Portugalii proponuję zaopatrzyć się w niemałe zapasy.


Tanich jabłek

No tak – przecież jestem przyzwyczajona, że w Polsce jabłka to najtańsze owoce, jakie można kupić. Kiedy pierwszy raz poszłyśmy na większe zakupy do Pingo Doce, z przyzwyczajenia zaczęłam szukać wzrokiem półki z jabłkami. Później zobaczyłam cenę – 1,80 € za kilogram! Jakiś kosmos! W związku z tym jabłek tu zwykle nie jemy…


Białego wina

(obiecuję, że to już ostatnia rzecz związana z gastronomią)

Z czym kojarzy Wam się słowo Portugalia? Bo mi od zawsze kojarzyła się z fado i pysznym winem. I to prawda – jeśli lubicie czerwone wino, na pewno znajdziecie coś dla siebie. I to w świetnych cenach! Można kupić naprawdę dobre czerwone wino za 1,50 € (a przy promocji i za 1 €). Białe też – jednak zanim to zrobicie, zastanówcie się kilka razy. Pierwsze białe wino jakie tu kupiłyśmy kosztowało ok. półtora euro, a etykieta mówiła, że ma ananasowy posmak. Brzmi super, prawda? Do czasu otworzenia. Nie było to najlepsze wino, jakie w życiu piłam, jednak dało się je przeżyć (a raczej wypić). Następnym razem kupiłyśmy inne, odrobinę droższe (ale bez przesady, wciąż nie kosztowało więcej niż 2 €). Z ręką na sercu – było to NAJGORSZE wino, jakiego miałam okazję próbować. Paskudne do tego stopnia, że po kilku łykach miałam zdrętwiały język. Siłą rzeczy byłyśmy zmuszone przerzucić się na czerwone wino, za którym zdecydowanie nie przepadam… Naprawdę bardzo tęsknię za dobrym i tanim białym winem, które można dostać w Polsce. Na myśl o białym Fresco (tym z zieloną etykietą) mam ślinotok.
W Portugalii popularna jest też zielona odmiana białego wina – vinho verde. Kupiłyśmy wczoraj butelkę na próbę; w końcu do trzech razy sztuka. Wciąż wierząc, że któreś nam w końcu posmakuje… Okazało się zaskakująco dobre! Lekko musujące i dosyć mocno kwaskowate, jednak jak się nie ma co się lubi, to się ma co się nie lubi. Da się wypić.


Kremu do opalania

Nie wzięłam żadnego kremu z filtrem UV z Polski, bo uznałam, że to nie ma większego sensu – nie jadę przecież w dzicz, na miejscu są drogerie. Jaaaaasne. Ale tu nie ma jeszcze sezonu, w którym da się kupić krem z filtrem. W pierwszym tygodniu obeszłyśmy chyba wszystkie możliwe supermarkety i apteki w promieniu kilku kilometrów. Jedyne, co dało się kupić to 200 ml tubka kremu 50 SPF w cenie 20 €. Czujecie? Prawie 100 zł za krem z filtrem! Aż tak jeszcze nie zwariowałyśmy, za to coś nas podkusiło, żeby wybrać się do Primarka. Tam udało nam się znaleźć małe i w miarę tanie kremy – co prawda ten do ciała to tylko 15 SPF, jednak kosztował 3 € i póki co radzi sobie z tutejszym słońcem. Upolowałyśmy też 30 SPF do twarzy w zawrotnej cenie 4 €. Boli mnie jednak, że aby kupić najzwyklejszy krem z filtrem i nie zbankrutować trzeba przemierzyć pół miasta.


Tanich kosmetyków

Pierwszy szok miał miejsce w chwili, kiedy skończył mi się najzwyklejszy krem do twarzy. Byłyśmy akurat w naprawdę dużym supermarkecie, więc postanowiłam to wykorzystać i pobuszować trochę w dziale z kosmetykami. Pominę fakt, że wtedy jeszcze większość portugalskich słów brzmiała dla mnie jak czarna magia (wciąż tak jest, ale w nieco mniejszym stopniu) i sporo czasu zajęło mi rozszyfrowanie czegokolwiek na etykietach, jednak ceny również mnie zszokowały. Mały, 50 ml krem do twarzy kosztował ok. 6 € (mówię o takim najtańszym). W supermarkecie – w drogeriach jest o wiele drożej. Trudno tu zresztą mówić o drogeriach pokroju Rossmanna; są to raczej apteki z częścią kosmetyczną. Ogólnie chcąc kupić tanie kosmetyki, najlepiej polować na promocje. O tyle dobrze, że chociaż one często się zdarzają.


Poczty polskiej

Obiecałam sobie, że po powrocie nigdy, ale to nigdy nie wypowiem już zdania No tak, fantastyczna poczta polska… Poczta portugalska wcale nie jest lepsza. Wyobraźcie sobie, że dwa tygodnie temu wysłano nam karty bankomatowe do naszych portugalskich kont. Najprawdopodobniej zrobiono to z siedziby w Lizbonie, a nawet jeśli nie – Portugalia jest naprawdę MAŁA. Kart nie dostałyśmy do dzisiaj. Dla przykładu – w zeszły czwartek moja mama wysłała mi paczkę z Polski. Paczka doszła po tygodniu. Naprawdę nie rozumiem jak to jest możliwe. Może po prostu mamy jakiegoś pecha i nie należy osądzać wszystkiego po jednym doświadczeniu, jednak na ten moment powiem tyle – ogarnij się, Portugalio.


Autobusów

Ile razy, mieszkając w Krakowie, zdarzyło mi się czekać na przystanku po całym dniu zajęć, w deszczu i zimnie i psioczyć głośno na znowu spóźniający się autobus. Jednak przeważnie to spóźnienie było uzasadnione korkami. Zupełnie inaczej, niż tutaj.
Zasadniczo w Lizbonie niemal wszędzie da się dojechać metrem. Lubię ten środek komunikacji – nie zawodzi i zwykle się nie spóźnia, a jak już zdarzy mu się nie przyjechać, zawsze za parę minut pojawi się kolejny pociąg. W Lizbonie także połączenia między liniami są świetnie rozwiązane – jest ich cztery i każda w pewnym momencie spotyka się z każdą. Jednak, przykładowo, żeby dojechać z dzielnicy Cais do Sodré na Rato, najpierw trzeba przejechać jedną stację linią zieloną, przesiąść się na linię niebieską, żeby przejechać trzy stacje, po czym przesiąść się na linię żółtą i znów przejechać jedną stację. Sporo zachodu. A przecież z Cais jest bezpośredni autobus na Rato! Kiedy czekałam na niego po raz pierwszy, nawet się cieszyłam, że będzie szybciej i prościej. Radość wyparowała po piętnastu minutach stania na przystanku. A później po kolejnych dziesięciu. Nieważne, że istnieje coś takiego jak rozkład jazdy, a przystanek Cais do Sodré jest przystankiem początkowym (!). Autobus i tak się spóźni. Zawsze. Ogólnie jest to środek transportu dla cierpliwych – idąc na przystanek możecie być pewni, że będziecie czekać co najmniej piętnaście minut, niezależnie od rozkładu jazdy.
Podobnie jak z pocztą – może to tylko ja miałam pecha, że dotknęły mnie takie, a nie inne doświadczenia. Jednak po kolejnym takim incydencie powróciłam do metra. Wolę trzy przesiadki niż sterczenie na przystanku.


Dyscypliny na drodze

Nie chodzi o to, że jestem zwolenniczką zakazów i nakazów. Jak mogłabym być – przecież względnie luźne podejście do zasad ruchu drogowego jest mi poniekąd na rękę w kwestii jeżdżenia autostopem. Jednak o tym innym razem – tu rozchodzi się o coś, co zdążyłam już szczerze znienawidzić. Codziennie w godzinach popołudniowych, kiedy ulice robią się tłoczne, bo wszyscy wracają z pracy, za oknem zaczyna się istna kakofonia. Konkurs trąbienia. Wystarczy, że zrobi to jedna osoba – zaraz rozlegają się kolejne dźwięki klaksonów; długie, przeciągłe i zdecydowanie za głośne. Nie spotkałam się z tym nigdzie indziej, a jeździłam po Bałkanach, gdzie kierowcy trąbią do siebie w ramach pozdrowień. Wciąż nie jest to w takim stopniu uciążliwe jak tutaj. Wiem, że brzmi to niedorzecznie, jednak wyobraźcie sobie: wracacie do domu po całym dni na nogach, zmęczeni, z bólem głowy i jedyne o czym marzycie, to obiad i wyciągnięcie się na łóżku. A za oknem zaczyna się trąbienie. Ten maraton potrafi czasami trwać dłużej niż pół godziny, nieustannie. Jeden kończy, zaczyna kolejny. Kilka dni temu doprowadziło mnie to do takiego szału, że w pewnym momencie na każdy sygnał krzyczałam w stronę okna bardzo niecenzuralne słowa. Idzie zwariować!


Organizacji czasu

To akurat kwestia sporna. Czasami irytuje mnie fakt, że wszyscy mają na wszystko czas. Szczególnie denerwowało mnie, kiedy szukałyśmy pracy. Wysłałyśmy wielki wór CV, zaczynało nam się trochę spieszyć, a Portugalczycy wciąż się tym nie przejmowali. Jeden odpisał po miesiącu, inny po jeszcze dłuższym czasie… Wciąż dostajemy odpowiedzi na maile wysłane pod koniec stycznia.
Jednak z drugiej strony ma to swój urok. Zawsze jest czas na kawę ze znajomym, na krótką rozmowę na rogu ulicy czy choćby na wymienienie uprzejmości z panią z warzywniaka. Ciężko jest pogodzić polską mentalność z wszechobecnym tutaj czilem. Przyznajcie sami – my, Polacy, mamy często problemy z wyluzowaniem. Spinamy się głupotami, przejmujemy zupełnie niepotrzebnymi bzdurami, trzymamy się sztywno terminów, niechętnie podchodzimy do zmian. Chociaż wciąż jeszcze chwilami ciężko przyzwyczaić mi się do podejścia no worries, sama widzę, że zaczynam uczyć się tej portugalskiej elastyczności. Na szczęście!


_______________________
A Wy macie jakieś rzeczy, których brakuje Wam na obczyźnie i które chcielibyście dodać do listy? :)

czwartek, 9 marca 2017

[83] Jak zorganizować gap year? - praktyczne wskazówki


Chociaż decyzja o wyprowadzce zapadła jeszcze w wakacje, na wcielenie planu w życie wcale nie miałyśmy aż tak dużo czasu. Głównym celem na ostatni semestr studiów było pisanie pracy inżynierskiej i to na tym byłyśmy skupione. Osobiście przysiadłam porządniej nad kwestiami dotyczącymi wyjazdu dopiero na tydzień przed obroną; dla sportu (i żeby przypadkiem za dużo się nie uczyć) przeglądałam Internet w poszukiwaniu natchnienia – począwszy od miejsca, do którego chcemy wyjechać (nie nie, wcale nie wiedziałyśmy od samego początku, że to będzie Portugalia; powiedziałabym nawet, że w mojej głowie przez dłuuuuugi, dłuuuuuuuuuuugi czas królował zgoła inny kierunek – całkowicie przeciwny), poprzez dziwaczne poradniki w stylu Dziesięć protipów jak przeprowadzić się za granicę i nie zbankrutować. W jedynym z takich właśnie artykułów znalazłam bardzo mądre zdanie: Czas to twój przyjaciel. Im więcej masz go na ogarnięcie wyjazdu, tym lepiej dla ciebie. Idealnie, jeśli jest to przynajmniej 6 miesięcy (lub więcej). Spojrzałam na kalendarz; był mniej więcej 20 stycznia. Wyjechać chciałyśmy maksymalnie na początku marca. No cóż… Jedno zmartwienie z głowy, przynajmniej nie będzie zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad bzdurnymi rzeczami – pomyślałam.

Z (już teraz) doświadczenia powiem: da się. Wszystko da się ogarnąć w czasie o wiele krótszym, niż mogłoby nam się wydawać. I to wcale nie tak, że dużo czasu nam sprzyja, a jego brak szkodzi. Powiedziałabym nawet, że czasami jest odwrotnie – my nie miałyśmy zbyt wiele czasu na przemyślenie kierunku, na zastanawianie się, czy kupić te bilety w jedną stronę czy nie. Pojawił się pomysł; ok, sprawdzamy; wydaje się spoko;  patrzymy na bilety; są; kupujemy. To wszystko wydarzyło się na przestrzeni kilku dni.

Pewnie gdyby czasu było więcej, przejrzałybyśmy dokładnie wszystkie znalezione w sieci rankingi w stylu Porównanie kosztów życia do średnich zarobków i, kierując się rozsądkiem i logiką, wybrałybyśmy miejsce, do którego najbardziej opłaciłoby się nam pojechać. Jeśli więc zarobki są czynnikiem, na którym zależy Ci najbardziej – proponuję zarezerwowanie dłuższego czasu niż miesiąc na rozpatrzenie wszelkich logistycznych kwestii.


Mieszkanie

Był to jeden z dwóch czynników, które spędzały nam sen z powiek. Rzecz, którą musiałyśmy ogarnąć – najlepiej w znośnym standardzie i dobrej (czytaj: niskiej) cenie. O ile na przykład na kurs językowy (o tym niżej) nie było mi w takim stopniu szkoda pieniędzy, bo wiedziałam, że to wydatek jednorazowy, tak jeśli chodzi o mieszkanie, zależało mi na czymś relatywnie tanim. Właśnie dlatego, że za czynsz trzeba płacić regularnie i bardzo nie chciałam wkopać się w mieszkanie, którego koszty mnie przerosną i z miesiąca na miesiąc będę zaciskać pasa, żeby nie skończyć jedząc pięć razy dziennie chleb z pasztetem.

Jak wiadomo, aktualnie najwięcej ofert związanych z czymkolwiek pojawia się nie gdzie indziej, jak na Fejsbuku. Najwygodniejszą opcją wydało mi się znalezienie grup dotyczących wynajmu mieszkań i pokoi w Lizbonie i śledzenie pojawiających się postów, a w międzyczasie napisanie ogłoszenia, że szukamy dwuosobowego pokoju bądź ludzi, którzy chcieliby poszukać razem z nami mieszkania. Tym sposobem trafiłyśmy na trzy osoby: Holenderkę, Francuza i Niemca. Szybko ustaliliśmy, że będziemy wspólnie przeglądać ogłoszenia. I właśnie wtedy, zupełnym przypadkiem, natrafiłam na ogłoszenie pewnej Węgierki, która miała to wynajęcia cztery pokoje w 8-osobowym mieszkaniu. Idealnie dla nas! Niestety, w międzyczasie wyszły pewne komplikacje, ostatecznie w mieszkaniu zostały tylko dwa wolne pokoje, do których wskoczyłyśmy my oraz Niemiec.
Inną (i pewnie niekiedy o wiele wygodniejszą) opcją szukania mieszkania zagranicą są agencje. W Portugalii prym wiedzie Uniplaces. Przeglądałyśmy również ich oferty, jednak prowizje były często bardzo wysokie – do 150 euro! Mieszkanie, na które trafiłyśmy, również okazało się być z agencji, jednak ich prowizja była o wiele tańsza (90 euro za pokój, co po rozłożeniu na dwie osoby jest kwotą do przeżycia), a warunki przyjemniejsze (przez warunki mam na myśli np. przyzwolenie na nocowanie gości, co w Uniplaces było raczej rzadkością). Tym sposobem zyskałyśmy niewielki, ale ładny, dwuosobowy pokój (z balkonem!), w przystępnej cenie, świetnej lokalizacji i z międzynarodowym towarzystwem.

Praktyczne wskazówki

Mój największy protip jest następujący: na początku zrób porządne rozeznanie. Porusz znajomości – może akurat siostra wujka psa sąsiada twojego znajomego z podstawówki wyjechała kiedyś na Erasmusa do kraju, który cię interesuje i może opowiedzieć ci trochę o tym, na co zwracać uwagę przy szukaniu lokum. Ja na przykład byłam zaskoczona tym, jak wiele znajomych miało kiedyś w życiu do czynienia z mieszkaniem w Lizbonie! Wypytałam więc na co patrzeć, na co się nie pisać, przyjmowałam wszystkie rady. Tym sposobem dowiedziałam się, że:

- szukając mieszkania / pokoju w Portugalii bezwzględnie powinnam zwracać uwagę tylko na te, które w cenę czynszu mają wliczone rachunki. Choć przy innych ofertach jest zwykle podkreślone, że media nie będą wynosić więcej niż 30-40 € miesięcznie, wystarczy, by zdarzyło się kilka chłodniejszych dni z podkręconym grzejnikiem czy dwa dłuższe prysznice, by się sfrajerować i za rachunki zapłacić fortunę.

- powinnam szukać kwatery w pobliżu stacji metra. Autobusy i tramwaje często jeżdżą jak chcą, a metro nigdy nie zawodzi.

Dzięki tej wiedzy nie traciłyśmy czasu na przeglądanie bzdurnych ogłoszeń, bo od razu miałyśmy określone warunki.

Gdzie szukać mieszkania w Portugalii?

Strony na Fejsbuku stronami na fejsbuku, ale jak mam je znaleźć, skoro nie znam języka? – to było na początku moje duże zmartwienie. Rozwiązanie okazało się proste – wystarczy zapytać kogoś co wpisać (po portugalsku) w wyszukiwarkę, żeby otrzymać pożądane rezultaty. Jeśli szukacie więc mieszkania w Portugalii, opcji do wklepania w niebieski portal społecznościowy jest co najmniej kilka:

- Quartos para arrendar em (miasto) / Casas para arrendar em (miasto)

 - grupy Erasmusowe: Erasmus (rok) (miasto) – nie dość, że jest tu zwykle sporo ogłoszeń stricte dotyczących mieszkań, to można łatwo znaleźć współlokatorów i… kupić po taniości drobne rzeczy do wyposażenia mieszkania, które sprzedają wracający do swoich krajów studenci

- Rooms for rent / Flats for rent / Erasmus rooms (flats) for rent – tu odpada przeważnie problem męczenia się z obcym językiem
- w Lizbonie działają jeszcze dwie świetne grupy: Lisbon International Friends i Lisbon International – Accomodation. Nie wiem, czy inne miasta mają coś podobnego (choć przypuszczam, że większe owszem), ale na pewno warto to sprawdzić.

Jeśli chodzi o agencje pomagające znaleźć mieszkanie, przeglądałam tylko Uniplaces, a ostatecznie zdecydowałam się na Erasmus Place Lisbon. Przy korzystaniu z agencji warto wcześniej dowiedzieć się, czy jest możliwość obejrzenia mieszkania przed zapłaceniem prowizji. W Uniplaces niestety takiej opcji nie ma – płacisz, oglądasz mieszkanie i jeśli uznasz, że jednak nie chcesz w nim mieszkać, twoja prowizja przepada bezpowrotnie. O jej zwrot można się ubiegać tylko w momencie, kiedy mieszkanie wygląda inaczej niż na zdjęciach na stronie.

Miałam pisać, że w Erasmus Place nie dość, że prowizja jest niższa, to istnieje możliwość obejrzenia mieszkania przed zapłatą, jednak… Szczerze mówiąc, to nie wiem czy oficjalnie można tak zrobić. Tak jak wspomniałam, nam to mieszkanie trafiło się poprzez ogłoszenie jednej z mieszkających już tam lokatorek. Pokoje poszła obejrzeć dla nas Holenderka, z którą pierwotnie mieliśmy mieszkać, jednak nie jestem pewna, czy wiedział o tym właściciel. Tak czy siak – jak widać, bardziej opłaca się odzywać bezpośrednio do lokatorów niż wynajmującego.

Jest jeszcze jedna grupa, której członkowie na etapie badania terenu bardzo, ale to bardzo mi pomogli. Polacy w Portugalii – przesympatyczna społeczność z sercem na dłoni.


Praca

Drugi największy czynnik, który nas martwił. Tak samo jak w przypadku szukania mieszkania, dużym minusem był fakt, że zmuszone byłyśmy robić to zdalnie. No i kwestia tego nieszczęsnego języka… Nie było tak prosto i kolorowo scrollować sobie Gumtree czy OLX. Tym razem postawiłyśmy na dwa rozwiązania – (ponownie) grupy na Facebooku i wpisywanie w Google Lisbon job offers with English / Polish and English. Czasami jeszcze, kiedy przyszła nam do głowy jakaś większa, międzynarodowa firma, wchodziłyśmy na jej stronę i słałyśmy CV, chciałoby się rzec – całkowicie na pałę, bez względu na to, czy mieli akurat jakieś oferty pracy czy nie.

Od początku postawiłyśmy raczej na poszukiwanie pracy biurowej bądź ciekawego stażu. Bynajmniej nie wynikło to z faktu, że boimy się stać za barem – tę ewentualność zostawiłyśmy sobie jako rozwiązanie awaryjne. Rozchodziło się ponownie o barierę językową. Uznałyśmy, że kiedy już złapiemy jakieś podstawy, będziemy mogły rozglądać się za pracą, w której konieczna jest interakcja w języku portugalskim.

Przydatne grupy i linki

Jeśli chcecie szukać pracy w Portugalii, możecie spróbować szukać na Fejsbuku następujących grup:

- Emprego (miasto)

- Ofertas de emprego (miasto)

- Emprego em (miasto)

bądź próbować z kombinacjami Job offers (miasto) – czasami pojawiają się grupy z ofertami pracy w języku angielskim.

Po wpisywaniu odpowiedniego hasła w wyszukiwarkę wyskakiwało mi wiele stron. Zanim byłam w stanie wyróżnić te sensowne, spędziłam ogromną ilość godzin na przeglądaniu wszystkiego, co wpadło mi w rękę. Ostatecznie za najlepsze strony uznałam:

- LinkedIn – myślę, że większość kojarzy tę stronę. Tworzy się tu coś w stylu CV online, po czym można przebierać w ofertach pracy, które wyświetlają się z uwzględnieniem tego, co wpiszecie w swój profil.

 - EuropeLanguageJobs - zasada podobna jak na LinkedIn, jednak kategorie ofert skupione są głównie na podziale według języków.

 - Glassdoor – ogromna baza ofert, które sortować można według wymaganego języka czy lokalizacji.

W każdym kraju istnieją także agencje pośredniczące w procesie szukania pracy. Warto się rozeznać które z nich oferują darmowe usługi i wysłać do nich CV.


Jak szukać lotów?

Wspomniałam, że my tę sprawę zamknęłyśmy w ciągu kilku dni. Konkretnie w ciągu trzech. A wyglądało to tak:

Pewnego wieczoru wpisałam pożądaną destynację na stronie Wizzaira. Nie spodziewałam się rewelacji – kto kiedykolwiek szukał tanich lotów do Portugalii, ten wie, że jest to sprawa niełatwa. Otóż trzeba mieć naprawdę spore szczęście, żeby znaleźć coś w sensownej cenie. Najczęściej tanie linie oferują przeloty w granicach 400-600 zł, co jest sporą kwotą, szczególnie dla (eks)studenta. Zdarzają się okresowe zniżki (jedna z nich miała miejsce w okolicy połowy stycznia; pojawiły się naprawdę tanie loty do Porto), jednak nam, oprócz ceny, zależało także na czasie. Wracając do historii – strona Wizza wypluła rezultat w postaci lotu w jedną stronę na trasie Warszawa – Lizbona za 279 zł. Porównując ze standardowymi cenami – nie było tragedii. Ale rewelacji też nie… (tak to właśnie wygląda, gdy człowiek przyzwyczai się za bardzo do znajdowania lotów za 78 zł w dwie strony)

Weszłam na stronę Ryanaira. Lot na 27 lutego, ta sama trasa – 249 zł w jedną. Trochę się bałam kliknąć zarezerwuj, bo nie zdążyłyśmy ogarnąć dosłownie niczego na miejscu, a wizja spania pod mostem średnio mnie kręciła. Po konsultacji z Zuzą uznałyśmy, że jeśli ta cena utrzyma się do wieczoru następnego dnia, będzie to znak, żeby kupić bilety. Nazajutrz wieczorem weszłam na stronę i wpisałam trasę w wyszukiwarkę. Szok – bilety za 199 zł! W tej sytuacji wiedziałyśmy już, że nie ma czasu na rozmyślanie, bo przy takiej cenie miejsca zaraz zostaną wykupione. W momencie, kiedy zrobiłam przelew i ponownie zerknęłam na stronę, bilety były już za prawie 300 zł.

Krótko mówiąc, poszczęściło nam się. I szczerze mówiąc, nie przychodzi mi do głowy inna metoda na upolowanie tanich lotów niż kontrolowanie ofert na stronach niskobudżetowych przewoźników bądź przeglądanie propozycji w wyszukiwarkach lotów. Więcej o tym jak kupić bilet lotniczy i nie zbankrutowaćpisałam tutaj.


Jak spakować się na pół roku (lub więcej?)

Na szczęście ani ja, ani Zuza nie mamy raczej tendencji do zabierania ze sobą niepotrzebnych gratów (a przynajmniej od jakiegoś czasu). Z założenia postanowiłyśmy wziąć niewiele. Minimalna ilość ubrań (i choć liczyłam dokładnie, by nie przekroczyć zakładanej ilości dwunastu koszulek, jestem przekonana, że to i tak będzie za dużo), jedna książka (ja postawiłam na grubą i bardzo uniwersalną, żeby wystarczyła na jakiś czas, zanim odkryję na miejscu sympatyczny i tani antykwariat z lekturami w różnych językach), wspólna pula kosmetyków (po kiego grzyba mamy wozić dwie butle żelu pod prysznic, skoro jedna zajmuje mniej miejsca), niezbędne leki (ale bez szaleństw; w końcu zagranicą też istnieją apteki), kilka rzeczy z serii przydatne (powerbank, scyzoryk, igła z nitką i tego typu drobiazgi). I w zasadzie, w dużym uproszczeniu, to by było na tyle.

Dużym plusem okazał się fakt, że temperatura w ciągu dnia w Portugalii wynosi aktualnie około 20 stopni, a będzie już tylko cieplej, co bardzo sprzyjało pakowaniu. Osobiście wzięłam trzy grubsze swetry i jedną cienką bluzę – tak na wszelki wypadek. Choć czuję, że to i tak okaże się za dużo.


Dokumenty

Dobrze rozeznać się wcześniej jakie dokumenty mogą ci się przydać na miejscu. My pojechałyśmy z założeniem szukania pracy, więc w moim bagażu wylądowało zaświadczenie o ukończeniu studiów i otrzymaniu dyplomu (łącznie z angielskim tłumaczeniem) i referencja z 3,5-letnich praktyk w Radio Kraków (również z angielskim tłumaczeniem). Nie wspominam o skanach dokumentów – legitymacji, dowodu, paszportu, prawa jazdy. Na wszelki wypadek.


Ubezpieczenie

Długo zastanawiałyśmy się jak rozgryźć sprawę ubezpieczenia. Okazało się to wcale nie takie proste. Być może to, co napiszę poniżej będzie dla większości oczywistą oczywistością, jednak osobiście nigdy nie zagłębiałam się w ten temat i dopóki nie zaczęłam o tym czytać w kontekście wyjazdu, ubezpieczenie było dla mnie ubezpieczeniem – wszystko jedno jakim.

Każda osoba ucząca się (do 26 roku życia) objęta jest ubezpieczeniem swoich rodziców. Pokrywa ono tzw. KL – koszty leczenia na terenie kraju. Jednak w momencie skończenia szkoły / rzucenia studiów ubezpieczenie przestaje działać. By dalej je posiadać, można znaleźć pracę lub zarejestrować się w urzędzie jako osoba bezrobotna.

Co prawda, z jednej strony mogłoby się wydawać, że po co nam KL w Polsce, skoro wyjeżdżamy. Cóż… Znam doskonale swoje szczęście i tendencję do przypałów i podskórnie czułam, że jeśli nie rozwiążę jakoś tej kwestii, po przyjeździe do Polski (choć planowo ma to być tylko miesiąc) zdarzy się coś, co będzie wymagało skorzystania z KL.

Drugi typ ubezpieczenia to NNW – od nieszczęśliwych wypadków. Za granicą pokrywa to karta EKUZ; na początku wychodziłyśmy więc z założenia, że to nam wystarczy. Jednak ponownie, znając swoje szczęście… Podeszłyśmy do sprawy racjonalnie. A co jeśli akurat rozboli mnie w tej Portugalii ząb? Będę lecieć go leczyć do Polski albo płacić grube miliony za leczenie na miejscu?
Potrzebowałyśmy ubezpieczenia, które pokryje KL + NNW za granicą; bez kombinowania i za jednym zamachem. Przejrzałyśmy strony chyba wszystkich możliwych ubezpieczalni, szukając oferty, która spełni nasze wymagania. O każdej z nich w Internecie było mnóstwo opinii – tyle dobrych, co i złych. Ostatecznie wybrałyśmy kartę Euro26 World. Dodatkowym jej plusem są zniżki na mnóstwo rzeczy na terenie praktycznie całej Europy – atrakcje turystyczne, knajpy, muzea, zwykłe sklepy, a podobno w komunikacji miejskiej Euro26 czasami działa.


Kurs językowy

Od początku wzięłyśmy za pewnik, że w niego zainwestujemy. Pół roku w obcym kraju to świetna okazja, żeby nauczyć się języka – dlaczego więc nie dać sobie możliwości zyskania z tego jak najwięcej? Założyłyśmy, że mając podstawy teoretyczno-gramatyczne łatwiej będzie szybko się przełamać i zacząć używać portugalskiego w codziennych sytuacjach.

Przejrzałyśmy wiele kursów. Ich ceny naprawdę baaaaardzo mocno się wahają, a przecież nie chciałyśmy zbankrutować. Trafiłyśmy więc na ciekawą ofertę kursu od podstaw, na który była dodatkowo zniżka! Pod jednym warunkiem…


Erasmus

Kurs kosztował sporo mniej pod warunkiem posiadania karty jednej z organizacji dla Erasmusów w Lizbonie. Dodatkowo okazało się, że żeby tę kartę otrzymać, wcale nie trzeba być studentem. Zainwestowałyśmy w nią 20€, do tego dostałyśmy (za darmo) kartę SIM z portugalskim numerem i opłaconym pakietem na pierwszy miesiąc korzystania. Jak się okazało, mamy z tego sporo profitów – darmowe spacery z przewodnikiem po mieście, organizowane wycieczki po całym kraju i zniżki w wielu miejscach (czytaj: głównie barach). I świetni ludzie. Warto się zaangażować!


Niewykluczone, że zapomniałam wspomnieć o jakiejś bardzo istotnej kwestii, którą zwyczajnie przeoczyłam. Nie czuję się też broń Boże ekspertem w kwestii wyprowadzania się na dłuższy czas w randomowe miejsce. Jeśli jest więc coś, co spędza Wam sen z powiek lub jakieś konkretne pytanie z kategorii techniczne nie daje Wam spokoju – po prostu pytajcie. Być może nie będę znać odpowiedzi, ale może się też zdarzyć, że będę umiała pomóc :)

Wiem, że półtora tygodnia mieszkania w nowym miejscu to o wiele za wcześnie, by wyciągać wnioski, a już na pewno nie jest to dobry czas na jednoznaczne stwierdzenie, czy warto było wyjechać czy nie. Mam jednak nadzieję, że zdjęcia codziennego życia w Lizbonie, uchwycone podczas długich spacerów po mieście wybronią się same i nasuną odpowiedź na pytanie, czy warto czasem zaryzykować.













Więcej codziennych zdjęć Lizbony publikuję na bieżąco tutaj.

piątek, 3 marca 2017

[82] Pomysł na deszczową Lizbonę - Estufa Fria


Przez pierwszych kilka dni w Lizbonie pogoda była przyjemna. Niezbyt gorąco, ale też nie za zimno – idealnie, by móc niespiesznym krokiem przemierzać ulice miasta, poznawać okolicę i robić zdjęcia.

Tak było do dzisiaj. Wstałyśmy nieco wczorajsze i z przykrością zauważyłyśmy, że aura za oknem oszalała. Poranek przywitał nas pięciominutową burzą, po czym niebo zrobiło się bezchmurne, odsłaniając słońce. Za chwilę zerwała się wichura i znów zaczęło padać. Mimo średniego samopoczucia i ogólnej chęci do funkcjonowania stwierdziłyśmy, że bez sensu jest zmarnować dzień w łóżku i musimy wymyślić na dzisiaj coś, co można robić mimo deszczu. I co będzie darmowe, ewentualnie tanie. Wybór szybko padł na Estufa Fria – zadaszony ogród zimowy, znajdujący się w Parque Eduardo VII. Internet twierdził, że taka rozrywka kosztuje 3 € od osoby.

Internet twierdził również, że stacja metra znajdująca się najbliżej Estufa Fria nazywa się Parque. Nie słuchajcie go. Wysiadając tam, park trzeba przejść dookoła, a nie należy on do najmniejszych (to znaczy – jest tak czy inaczej bardzo ładny, więc warto go zobaczyć, ale jeśli zależy wam tylko na Estufa Fria, nie wysiadajcie na tej stacji). O wiele bliżej jest ze stacji Marquês de Pombal.

Pro tip: z kartą Euro26 bilet do Estufa Fria kosztuje nie 3, a 1,5 €. Być może zniżkę dałaby też zwykła legitymacja studencka – pani w kasie zapytała nas właściwie przede wszystkim o to, czy jesteśmy studentami (a z formalnego punktu widzenia wciąż nimi jesteśmy).


Wejdziecie?