Czas: 18 - 21.06.2014
Dystans: ponad 1500 km
Hajs: ok. 55 €
Koniec kwietnia. Nudny wieczór, trzecia herbata, koc i tona
notatek. Nauka wygląda wybitnie przeciętnie – dwa zadania, 15 minut przerwy, w
międzyczasie internet i sprawdzenie, czy w lodówce aby na pewno niczego nie
przybyło od ostatniej wizyty w kuchni. Około 22 poruszenie na stronie z tanimi
przelotami – Wizzair oferuje wachlarz propozycji na jednodniowe loty.
Sprawdzam, szukam, może coś na czerwiec też się pojawiło? No i jest: Katowice –
Eindhoven, 18.06, jedyne 79 zł… w jedną stronę. Wołam Olę, zamawiamy. To aż
tydzień przed sesją, przecież zdążymy wrócić i się wszystkiego nauczyć. Ale jak
wrócimy do Polski? Przecież to oczywiste – stopem.Dystans: ponad 1500 km
Hajs: ok. 55 €
Eindhoven, czyli miasto Philipsem stojące.
Pierwszy raz leciałam samolotem. Schizowałam, że zostanę
zawrócona przy bramkach, że mój bagaż (leciałyśmy jedynie z bezpłatnym bagażem
podręcznym) okaże się o pół centymetra za szeroki i ochrona nie pozwoli mi
lecieć. Ostatecznie nawet nie sprawdzili naszych dowodów.
Po wylądowaniu w Eindhoven pierwsza rzecz jaka rzuciła nam
się w oczy to rowery na lotnisku. Wiedziałam, że Holandia głównie z nimi jest
kojarzona, ale ten obraz momentalnie wywołał u nas uśmiech. Zdobyłyśmy mapę
miasta w informacji turystycznej, dowiedziałyśmy się jak dotrzeć do centrum i
zaczęłyśmy zwiedzanie. Stop – zwiedzanie postanowiłyśmy rozpocząć po zjedzeniu
czegokolwiek ciepłego, bo głód złapał nas oczywiście tuż po wejściu do
samolotu. Z naszym hostem miałyśmy spotkać się dopiero około 17, więc miałyśmy
do zagospodarowania przynajmniej 3 godziny.
Kierując się w stronę najbliższego McDonalda zauważyłyśmy,
że co najmniej 80% ludzi chodzących po ulicach jest pomarańczowa od stóp do
głów. Wiedziałyśmy, że tego wieczoru jest mecz piłki nożnej Holandia vs Australia, ale miał się odbyć dopiero o 18, a było wczesne popołudnie. Naprawdę
Mundial aż tak opętał miasto? Najwidoczniej. Już w porze obiadowej okoliczne
bary i puby zapełniały się kibicami, wszyscy w pomarańczowych szalikach,
koszulkach, czapkach… ba, nawet kombinezonach!
Jeśli chodzi o Eindhoven, po zebraniu w logiczną całość
notatek, które robiłam w telefonie w trakcie spaceru po mieście wynika, że: w
komunikacji miejskiej są bardzo miękkie siedzenia. Bardzo dużo muzułmanów,
rewelacyjna architektura (taka typowo z wyobrażeń o Holandii), w centrum jest
przepiękna i wyglądająca na starą katedra z całkiem nowoczesnymi przeszklonymi
drzwiami, a na dworcu brakuje informacji i drogowskazów w języku angielskim.
Istnieją tam sklepy a’la odpowiedniki naszych „wszystko za 4,50 zł”, tylko że
wszystko można kupić za „łan ojro”. W budynkach są duże, naprawdę duże okna,
nawet na parterze. Właściwie wszystkie parterowe mieszkania sprawiają wrażenie
witryny sklepowej – idąc po ulicy można swobodnie zaglądać ludziom do domów,
najczęściej nie ma żadnych firanek, rolet czy żaluzji. Na jednym z głównych
placów w centrum stoi wielki pomnik Philipsa. Nasz host - Paweł studiujący w Eindhoven, notabene na
drugiej najlepszej uczelni technicznej w kraju – wytłumaczył nam, że kiedyś
Eindhoven było małą mieściną (właściwie do niedawna – oficjalne „początki”
miasta są określone na początek XX w.), aż Philips postanowił postawić tu swoją
pierwszą fabrykę. Każdy zakład pracy, biurowiec czy muzeum znajduje się w
byłej, aktualnej albo przyszłej fabryce Philipsa. Jeśli ktoś kończąc
wykształcenie techniczne chce mieć perspektywy dobrej pracy, Eindhoven stwarza
do tego świetne warunki.
Wieczorem poszłyśmy z Pawłem i jego kolegami – Holendrem i
dwoma Meksykanami do pubu na mecz. Wcześniej trafiłyśmy pod stadion, gdzie
trwał jeden wielki mundialowy before. Dałyśmy sobie zrobić zdjęcie dla firmy
Nikona, żeby dostać pomarańczowe szaliki i poczuć się choć trochę zintegrowane
z narodem.
Kolejny szok – w Holandii piwo w pubach sprzedawane jest w
kuflach, a właściwie szklankach o objętości 0,2 l. Dla Holendrów to normalne,
po prostu zamiast dwóch półlitrowych wypijają 5 małych. Jednak idąc do
przeciętnego baru w Polsce, finansowo wychodzimy po integracyjnym wieczorze o
wiele lepiej.
Amsterdam – rowery, kanały i słodki zapach marihuany.
Niestety, pojutrze musiałyśmy być już w Polsce, więc
zdołałyśmy spędzić w Amsterdamie jedynie 5 godzin. Jednak jadąc tramwajem na
wylotówkę w stronę granicy holendersko-niemieckiej obiecałam sobie, że kiedyś
tam wrócę. Na pewno na dłużej niż kilka dni.
Ustawiłyśmy się na początku autostrady naiwnie myśląc, że
karton z napisem „Kassel” będzie skuteczny. Po 5 minutach zmądrzałyśmy i
zmieniłyśmy napis na numer autostrady, na którą chciałyśmy się dostać. Tej nocy
w Kassel czekała na nas hostka, która bardzo się cieszyła na nasz przyjazd,
chciała nam zrobić pyszną kolację i spędzić wspólnie miło czas.
Z Amsterdamu złapałyśmy stopa dosyć szybko. Zatrzymał się (prawdopodobnie) ojciec z córką wracający akurat do domu. Byli naszymi królikami doświadczalnymi w eksperymencie sprawdzającym, czy częstowanie kierowców polskimi krówkami się sprawdzi. No i owszem – test świetnie zdał egzamin. Starszy pan po kilkunastu kilometrach wysadził nas na stacji dając rady, byśmy kierowały się na Maastricht. Wydało nam się to średnio logiczne – z Amsterdamu do Kassel prosta droga, natomiast Maastricht jest całkiem na południu. Postanowiłyśmy poradzić się człowieka pracującego na stacji, ale ku naszemu zdziwieniu, jedynie potwierdził on słowa kierowcy.
Z Amsterdamu złapałyśmy stopa dosyć szybko. Zatrzymał się (prawdopodobnie) ojciec z córką wracający akurat do domu. Byli naszymi królikami doświadczalnymi w eksperymencie sprawdzającym, czy częstowanie kierowców polskimi krówkami się sprawdzi. No i owszem – test świetnie zdał egzamin. Starszy pan po kilkunastu kilometrach wysadził nas na stacji dając rady, byśmy kierowały się na Maastricht. Wydało nam się to średnio logiczne – z Amsterdamu do Kassel prosta droga, natomiast Maastricht jest całkiem na południu. Postanowiłyśmy poradzić się człowieka pracującego na stacji, ale ku naszemu zdziwieniu, jedynie potwierdził on słowa kierowcy.
Ze stacji wzięła nas bardzo miła kobieta, która zdementowała
plotki o tym, że lepiej kierować się na Maastricht i nadrobiła kilometrów, żeby
zawieźć nas na stację benzynową aż za Helmond, gdzie był bardzo duży ruch
tirów. Stamtąd ponownie szybko złapałyśmy zabawnego Rosjanina o armeńskich
korzeniach, który podwiózł nas do Venlo – miasta na granicy
holendersko-niemieckiej. Byłyśmy pewne, że do Kassel dotrzemy szybciutko, w
końcu jak do tej pory droga szła gładko i przyjemnie. Niestety: nie należy chwalić
dnia przed zachodem słońca, a uraz do Venlo zostanie mi w głowie chyba na kilka
następnych lat. Spędziłyśmy na stacji dobre półtorej godziny. Zrobiła się 20,
zerwał się zimny wiatr, a my zaczynałyśmy snuć wizję spędzenia nocy na stacji
benzynowej. Nagle na stację zajechał tir na jakichś południowych numerach.
Kierowca wszedł do sklepu przyglądając się nam, po kilku minutach wyszedł i
podszedł do nas mówiąc, że jedzie do Duisbergu, to po drodze, więc może nas
podrzucić. Radość dosłownie uderzyła nam do głowy, zziębnięte i zmęczone
pobiegłyśmy do drzwi pasażera. Wszystko potęgowała adrenalina, nigdy wcześniej
nie miałam okazji być wewnątrz tira, wszystko było dla mnie nowe i czułam się
jak w biurze dowodzenia wszechświatem.
Kierowca przedstawił się jako Martin. Dwudziestopięcioletni
chłopak, całkiem miły, zabawiający rozmową w łamanym angielskim. Pierwsze
minuty minęły w miłej atmosferze okraszonej zdawkowymi pytaniami skąd jesteśmy,
dokąd podróżujemy, dlaczego autostopem. Po kilku kilometrach autostrady Martin
zjechał na pobocze tłumacząc, że za chwilę do nas wróci, musi tylko iść zapytać
się o coś swojego kolegi. Automatycznie zapaliła mi się w głowie czerwona
lampka ostrzegawcza. Przed nami jak i za nami sznur ciężarówek, po prawej
stronie rów, po lewej dwa pasy samochodów jadących 180 km/h. Całkiem niezłe
warunki dla seryjnego morderstwa – wystarczy zasłonić okna i już nikt się nie
domyśli, że w środku niejaki Martin Macedończyk mógłby oskalpować, poćwiartować
i wyciąć nerki dwóm nierozsądnym Polkom. Po kilku minutach wrócił do samochodu
z wyraźnie zmartwioną miną.
- Wiecie co, jest taka sprawa – zaczął niepewnie. – Okazało się,
że dzisiaj w Niemczech jest zakaz ruchu tirów no i ten, eee… Musimy stać tutaj około
dwóch godzin aż zakaz się skończy. W porządku?
Martina uspokoiło trochę nasze niemrawe kiwanie głowami,
więc pewniejszym już tonem kontynuował.
- No to fajnie. Za chwilę przyjdzie tutaj mój kolega Sasza.
Chyba nigdy w życiu serce nie podeszło mi aż tak wysoko do
gardła. Choć pewnie wydaje się, że niepotrzebnie spanikowałyśmy, czułyśmy się
naprawdę niemal bezbronne. Kurczowo zacisnęłam rękę na dezodorancie w sprayu,
który trzymałam w kieszeni i który w razie wypadku miał uratować mi życie.
Parę minut później okazało się, że oczywiście wszystkie
strachy i niepewności były zupełnie niepotrzebne. Panowie byli przesympatyczni,
co i rusz częstowali nas czymś słodkim z ciężarowej lodówki w zamian za krówki,
które przywiozłyśmy z Polski. Rozmawiali między sobą po macedońsku, my z
Martinem po angielsku, jednak wtedy Sasza nic nie rozumiał i pytał nas po
rosyjsku o co chodzi, a my odpowiadałyśmy mu po polsku. Koniec języka za
przewodnika, sytuacja tylko udowodniła, że termin „bariera językowa” jest
sztucznym wymysłem.
Po wspomnianych wcześniej dwóch godzinach postoju zaczęłyśmy
się niecierpliwić. Chociaż czas mijał bardzo miło, zależało nam, by tego
wieczoru dotrzeć do Kassel, gdzie czekała na nas Liane. Zapytałyśmy Martina,
kiedy możemy jechać.
- Nie mogę pojechać dopóki inne ciężarówki nie ruszą.
- Ale jak to?
- Nie wiem czy już można jechać.
- Nie dostajecie jakichś komunikatów? Nie możecie zadzwonić
na policję i zapytać?
- Nikt nic nie wie. Mogę ruszyć jak inni ruszą, nie chcę
płacić, kary są bardzo wysokie.
Kolejne pół godziny oczekiwania przy rozmowie i krówkach.
Ciężarówki przed nami zaczęły powoli ruszać.
- Martin, oni już ruszają, to znaczy, że możemy jechać,
prawda?
- Tylko wiecie co… Kończy mi się już czas, na tachometrze
zostało 20 minut, nie zdążymy w tym czasie dojechać do Duisbergu, chyba muszę
tu zostać na noc.
W momencie poczułam się jak główna bohaterka czeskiego filmu
o fabule brazylijskiej telenoweli. Środek autostrady, godzina 22.00, a ja
utknęłam w tirze z macedońskim kierowcą i kompletnie nie wiem co powinnam teraz
zrobić. Martin siedział skruszony za kierownicą ze spuszczoną głową i był
wyraźnie zakłopotany. Od samego początku chciał nam pomóc i z sercem na dłoni
uchylić nieba, a okoliczności wciąż płatały mu figle i po raz kolejny coś mu
się nie udało. Po kilku minutach zawstydzony przyznał, że jedyne wyjście jakie
przychodzi mu do głowy to żebyśmy zostały z nim na noc w tirze. Gdyby ktoś
opowiedział mi taką historię, najpierw bym nie uwierzyła, a potem uznała, że to
nierozsądne, głupie i nieodpowiedzialne. Jednak punkt widzenia zależy od punktu
siedzenia i wizja samych siebie próbujących przebiec przez ruchliwą autostradę
w poszukiwaniu stacji benzynowej bądź śpiących w rowie bez namiotu ani śpiwora
ani trochę nas nie zachęciła. Uznałyśmy, że noc w ciężarówce faktycznie będzie
najlepszą opcją. Martin wyraźnie się ucieszył, zaproponował żebyśmy wobec tego wyluzowali
i obejrzeli wspólnie film, wyciągnął z lodówki niemieckie piwo i tak (niemal)
bezstresowo minął nam wieczór. Noc jednak nie należała do najłatwiejszych –
nasz kierowca musiał być wyspany, następnego dnia czekało go kolejnych 10
godzin za kierownicą, zajął na noc łóżko. Ola była w nieco gorszej sytuacji,
gdyż w udziale przypadło jej spanie na połowicznie rozłożonym fotelu pasażera.
Ale to chyba mój komfort został naruszony najbardziej: byłam zmuszona zmieścić
się na kawałku podłogi między dwoma fotelami, z nienaturalnie wygiętymi nogami
i skrzynią biegów przy głowie. Żeby nadać sytuacji tragizmu, w kabinie było
niemiłosiernie zimno, a my miałyśmy do przykrycia jedynie cienkie kurtki.
Jednak z honorem przyjęłyśmy ciężkie warunki na klatę święcie wierząc, że co
nas nie zabije to nas wzmocni. O 6 rano pobudka i ruszyliśmy prościutko do
Duisbergu. Na miejscu Martinowi znów wiatr zawiał prosto w oczy – okazało się,
że nie może zdać ładunku w terminalu, bo nie ma jednego ważnego dokumentu. Na
szczęście jego złość dosyć szybko przeszła, ponieważ dostał telefon od kolegi,
który zaprosił całą naszą trójkę na kawę do swojego tira. Na nic zdały się
nasze protesty, że nie trzeba, że chcemy być już na stacji benzynowej i móc
łapać stopa do Drezna. Gościnności nie wolno lekceważyć, a kawa rano to rzecz
święta. Doceniłyśmy więc życzliwość chłopaków i zgodziłyśmy się spędzić z nimi
jeszcze to pół godziny. Oczywiście nie obyło się bez zbiegu okoliczności w
postaci zmaterializowania się nagle w terminalu Saszy, który ogromnie ucieszył
się na nasz widok. W ten właśnie sposób poranek minął w ciężarówce z trzema Macedończykami
przy obrzydliwej lurze, której powstydziłby się każdy barista.
Gdy wreszcie zostałyśmy odstawione na stację benzynową w
Duisbergu, pierwszą rzeczą jaka nam się zamarzyła było chociaż częściowe umycie
się. Poprosiłyśmy właścicielkę stacji o klucz do ubikacji i – ku wielkiemu
zdziwieniu – położyła przed nami na ladzie coś takiego:
Czytałam wprawdzie o tym, że np. w niektórych krajach
azjatyckich zdarza się przywiązywanie czajnika elektrycznego do klucza
hostelowego pokoju by ograniczyć kradzieże (ciężko zaprzeczyć, że grzebanie
czajnikiem przy drzwiach dosyć znacząco rzuca się w oczy), jednak zupełnie nie
spodziewałam się podobnego użycia końcówki od odkurzacza w Niemczech.
Z Duisbergu na autostradę A4 podrzucił nas starszy Niemiec,
a tam po dłuższej chwili złapałyśmy Chorwatkę mieszkającą od kilkunastu lat w
Niemczech, która zawiozła nas aż do Dortmundu. Wysadziła nas w niezbyt dogodnym
miejscu, a mianowicie pod samym stadionem. Zero pobocza czy nawet zatoczki,
miejsce wybitnie niesprzyjające łapaniu stopa. Uznałyśmy jednak, że spróbujemy,
najwyżej po chwili przeniesiemy się kawałek dalej na wylotówkę. Po 10 minutach
na środku pasa zatrzymał się tir i wysiadły z niego nogi w samych skarpetkach,
a następnie cała reszta na oko 60-letniego siwego Niemca, który uraczył nas
swoim pięknym, w połowie bezzębnym uśmiechem. Zagadałyśmy po angielsku – nic nie
zrozumiał. Pokazałyśmy mapę, Niemiec wskazał palcem na Hannover. Łamanym
niemieckim Ola wytłumaczyła, że w takim razie dziękujemy, ale nie pojedziemy z
nim, bo chcemy dojechać do Kassel, a następnie do Drezna. Niemiec spojrzał na
mapę jeszcze raz i powiedział, że on jednak jedzie do Kassel. Niepewnie
zajęłyśmy miejsca w tirze i… to były chyba najzabawniejsze dwie godziny
wyjazdu. Między nami a kierowcą nie było niemal żadnej interakcji, starszy pan
cały czas gadał coś do siebie pod nosem, a następnie mówił do nas, my nie
rozumiałyśmy ani słowa, więc on uśmiechał się szczerze i mówił jeszcze więcej,
na co kiwałyśmy głowami odwzajemniając uśmiech. Średnio co 15 minut klepał ręką
deskę rozdzielczą i czule mówił do swojej ciężarówki. Był w tym wszystkim niesamowicie
uroczy i rozczulający, wspominamy go jako jeden z największych ewenementów
wśród kierowców.
W Kassel niestety spędziłyśmy trochę czasu marznąc z kartką
na skrzyżowaniu. Po blisko półtorej godziny zlitowało się nad nami przemiłe małżeństwo
z czteroletnim synkiem i podwieźli nas do Nordhausen. Tam stanęłyśmy z kartką
Leipzig…
…i dosyć szybko zatrzymał się Robert, młody psychiatra
pracujący w szpitalu na oddziale leczenia uzależnień. Z całego serca chciał nam
pomóc, nadrobił kilometrów, żeby zawieźć nas w najbardziej dogodne miejsce na
autostradzie, a przy odchodnym dał nam numer do swojej żony, która spędzała
najbliższą noc u jego rodziców mieszkających nieopodal i powiedział, że
gdybyśmy nic nie złapały, mamy bez skrępowania do niej zadzwonić, jego rodzina
przygarnie nas i nakarmi. Na szczęście nie było to potrzebne, gdyż po kolejnych
kilku minutach stania zatrzymał się tir, który zawiózł nas na stację benzynową aż
pod Chemnitz. Tam zauważyłyśmy tankującego akurat Polaka, toteż z uśmiechem podeszłyśmy
zapytać, czy może nie jedzie w naszą stronę i nie chciałby nas przypadkiem zawieźć
do Freibergu (miasto pod Dreznem, gdzie miałyśmy załatwiony nocleg w akademiku
u Polki).
– Mogę was kawałek podwieźć, ale nie do samego celu, jestem od 4 rano
w trasie i koniecznie muszę dotrzeć dziś do Polski, a jest już 20. W porządku?
- No jasne, bez problemu, każdy kilometr będzie dobry.
Po paru minutach miłej pogawędki kierowca poprosił, żeby
pokazać mu na mapie, gdzie jest Freiberg.
- No nie, to 30 km drogi więcej, nie mogę, przepraszam
dziewczyny.
Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy, po czym
usłyszałyśmy:
- A niech tam, zawiozę was, jesteście bardzo sympatyczne i
pozytywne, nie mogę zostawić was gdzieś na drodze.
Tym sposobem dojechałyśmy niemal pod drzwi naszej hostki,
która poczęstowała nas pysznym ciastem cebulowym (a po ponad dobie bez niczego
ciepłego w ustach było to naprawdę zbawienne!), gorącą herbatą i pokazała na
mapie gdzie najlepiej będzie nam łapać stopa następnego dnia. Nazajutrz
wstałyśmy więc wcześnie rano i udałyśmy się na wylotówkę, skąd wzięła nas miła
kobieta, a następnie równie sympatyczny Niemiec. Około południa stałyśmy już na
stacji benzynowej za Dreznem z karteczką „POLSKA”. Miałyśmy jeszcze wolne
kartony, więc stwierdziłyśmy, że możemy na jednym napisać jeszcze „KRAKÓW”, bo
polskich rejestracji na parkingu wiele, może akurat nam się poszczęści. Po
chwili zatrzymał się przed nami samochód i ujrzałyśmy przerażająco mocno
zdziwioną minę kierowcy.
- Wy naprawdę jedziecie do Krakowa?
- Naprawdę, a pan też tam jedzie?
- Naprawdę, a pan też tam jedzie?
- Przejazdem, ale jadę.
- Czyli możemy…?
- Oczywiście, wsiadajcie.
W ten właśnie sposób pokonałyśmy ostatnie 500 km dzielące
nas od celu z Polakiem, który zawiózł nas aż na przystanek autobusowy w Balicach,
skąd odjeżdżał autobus zatrzymujący się bezpośrednio pod naszym mieszkaniem. Po
drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji benzynowej, gdzie kierowca mimo
naszego sprzeciwu kupił nam obiad. Około 17 weszłyśmy do mieszkania i… ogarnął
mnie tam niesamowity smutek, że to już koniec. Z jednej strony wreszcie mogłam
wejść do własnego prysznica, położyć się we własnym łóżku i napić się herbaty z
własnego kubka, ale z drugiej znów miało być spokojnie, ponownie miałam
wiedzieć gdzie spędzę noc, co zjem na obiad i kogo spotkam. Jedyne co mnie w
tamtym momencie pocieszało to plan kolejnej podróży, trochę dłuższej, o wiele
dalszej. Z pokorą więc schowałyśmy wspomnienia do szuflady, a wyciągnęłyśmy z
niej książki, żeby pokonać nadchodzącą sesję.
Kocham ten kraj, moim marzeniem jestem tam zamieszkać https://imexpert.pl/
OdpowiedzUsuń