niedziela, 2 września 2018

[112] Słowenia na weekend: morze, góry i inne przyjemności



Jak często masz ochotę schować się przed wszystkimi i mieć święty spokój? Od pracy, uczelni, szumu miasta, telefonów, mediów społecznościowych - wszystkiego co cię otacza.
Ja w najbardziej optymistycznych momentach przynajmniej raz dziennie. Przynajmniej na chwilę.
Ostatnio potrzebowałam tego bardziej niż kiedykolwiek. Plan pojawił się jeszcze w maju – w sierpniu egzamin, a po nim totalny reset, przynajmniej na jeden weekend.

Zasadniczym plusem życia na Węgrzech jest fakt, że blisko stąd w wiele fajnych miejsc. Nie mówię, że Polska takich w pobliżu nie ma, ale mieszkając w niej przez ponad dwadzieścia lat zdążył się już człowiek opatrzeć i poznać większość sąsiedztwa. A Węgry? Rzut beretem w jedno z przyjemniejszych miejsc Europy, czyli na Bałkany!

...ale Bałkany zwiedziłam przecież dosyć porządnie kilka lat temu, toteż myśląc o idealnym miejscu na poegzaminowy relaks, przyszedł mi do głowy inny kraj – Słowenia. Podczas stopowania po południu trochę zignorowałam tę część Europy na rzecz Rumunii, Serbii, Czarnogóry i Chorwacji. Zatrzymaliśmy się wtedy tylko na dwa dni w Koprze – uroczym mieście przy wybrzeżu. Moje główne wspomnienie do ajwar kupowany w lokalnym supermarkecie i kierowcy zatrzymujący się dla pieszych przed każdym przejściem. Potem już tylko wylotówka i trzy godziny w pełnym słońcu na dużym parkingu pod Mariborem, skąd zabrała nas polska laweta. Nie pamiętam nawet, żebym wtedy zwracała jakąś szczególną uwagę na widoki po drodze.

Decyzja przyszła więc łatwo: skoro sąsiaduję aktualnie z krajem, o którym nie wiem zbyt wiele i w którym również wiele nie pobyłam, trzeba to szybko zmienić. Fakt, że kraj sam w sobie jest maleńki (mniejszy niż województwo mazowieckie!) też okazał się sporym ułatwieniem – to przecież idealna okazja, by wypożyczyć samochód i zjechać Słowenię wzdłuż i wszerz.

Nie będę narzekać na ludzką ignorancję w tym temacie. Powiedzmy sobie szczerze – Słowenia nie jest najpopularniejszym kierunkiem wakacyjnym. Przynajmniej wśród Polaków, bo Włosi mają na jej punkcie prawdziwego fioła, ale to już zupełnie inna historia. Jednak choć niepopularna, z ręką na sercu mogę powiedzieć, że uważam ją za jeden z bardziej niedocenionych i wartych odwiedzenia krajów Europy. Ale w co tu konkretnie celować, skoro wiedza niewielka?
Ja wiedziałam tylko tyle, że chcę gór, jak najmniej ludzi i świętego spokoju. Nie zawiodłam się ani trochę.


Morze

Z Budapesztu wyjeżdżamy dopiero przed 19 – nie przez korki, ale przez kolejkę w wypożyczalni samochodów. No, przez korki mamy opóźnienie dopiero później, bo fakt faktem, nie wybraliśmy prawdopodobnie najlepszej pory na podróż. Jest piątek wieczorem, 17 sierpnia, a w poniedziałek 20.08 jest jedno z większych węgierskich świąt, czyli Dzień Świętego Stefana. Znaczy to tyle, że długi weekend właśnie się rozpoczął i połowa populacji Budapesztu postanowiła wyjechać z miasta. Na autostradzie jest tłoczno jak na paradzie. Na szczęście Węgrzy pod względem podróży są raczej patriotami – tłum rozładowuje się na wysokości Balatonu.

Nie wiem o której przekraczamy granicę. Jest zupełnie ciemno, ja patrzę w gwiaździste niebo, nucę i trochę przysypiam. Po pierwszej jesteśmy gdzieś na wybrzeżu i to tam postanawiamy znaleźć miłe miejsce na nocleg. To nie jest moje pierwsze (ani na pewno nie ostatnie) spanie na dziko, a jednak, mimo jako takiego doświadczenia, znów pojawia się dobrze znany problem – znalezienie idealnego miejsca. Moją podstawową zasadą jest zawsze to samo: im dalej od ludzi, tym bezpieczniej. Ważne, żeby się schować przed ludzkim wzrokiem, a reszta jakoś sama się ułoży. W teorii to zawsze brzmi pięknie i prosto, jednak w praktyce... Możesz sobie wyobrazić czwórkę ludzi; każdy zmęczony, każdy głodny, bo ostatni posiłek przypadł na jakąś 13 czy 14, a jest druga w nocy. Jest ciemno, co prawda nie zimno, ale wystarczająco wykańczająco. Nikt nie zna okolicy i każdy marzy tylko o tym, żeby wreszcie położyć się spać, a przecież jeszcze trzeba znaleźć to zakichane miejsce i rozbić namiot…

Jezuuuu, po co nam był ten wyjazd?!

Próbujemy najpierw znaleźć plażę, którą obczaiłam wcześniej na mapie, jednak to nie takie proste w zupełnej ciemności. Droga w pewnym momencie się kończy – zawracamy więc. Jedziemy dalej, przed siebie, bez konkretnego planu, bo co mamy tak właściwie planować? Po prostu rozglądamy się uważnie, szukając dogodnego miejsca na nocleg.
Droga robi się coraz węższa i bardziej kręta, jedziemy nią w górę i w górę, coraz wyżej.

- Czekajcie! – ktoś krzyczy. – Tu jest zatoczka, może się zatrzymajmy i sprawdźmy, czy da się tu w okolicy schować, albo chociaż na mapę zobaczmy.

Tak też robimy. W zatoczce stoi już jakiś busik przerobiony na kampera, co daje nam do myślenia, że może to wcale nie jest takie głupie miejsce. Chłopaki idą na zwiady w okolicę. Pięć minut później wracają, całkiem rozentuzjazmowani.

- Znaleźliśmy IDEALNE miejsce na namiot!

Zabieramy więc potrzebne rzeczy i idziemy je wypróbować.
Miejsce faktycznie wydaje się idealne. Trzeba zejść z delikatnej skarpy, przedrzeć się przez krzaki, nie potknąć się w międzyczasie o śliskie kamienie i voilà: oto idealny kawałek płaskiej przestrzeni, osłonięty od drogi drzewami, z widokiem na morze. Co prawda całkiem niedaleko w dole majaczą domy, i w zasadzie istnieje spore prawdopodobieństwo, że jesteśmy na posesji prywatnej, jednak chyba nie za często uczęszczanej, bo nie wygląda na szczególnie zadbaną. Pal licho, myślę. Najwyżej ktoś nas za chwilę obudzi i wyprosi, wtedy będziemy się martwić.

Już dawno nie widziałam tylu gwiazd, co tej nocy. Droga mleczna pięknie rozciąga się nad głowami, niebo co chwilę przecinają Perseidy.

Padamy momentalnie po rozbiciu namiotów. Budzi mnie dopiero ptasie szczebiotanie; zerkam na telefon – ósma rano. Wygrzebuję się ze śpiwora, wychodzę z namiotu. Z domów na dole wybrzmiewają poranne dźwięki: brzęk naczyń, trzaskanie drzwi, koszenie trawy. Przeciągam się, rozglądając po okolicy, która przecież w dziennym świetle wygląda całkowicie inaczej. Patrzę w stronę, po której w nocy – jak mi się wydaje – było widoczne morze. I zamieram. Widok jest przepiękny, choć jeszcze przysłonięty poranną mgłą. Dla takich poranków podróżuję!






Słoweńskie wybrzeże jest bardzo niewielkie – ma niecałe 50 kilometrów długości. Bynajmniej nie ujmuje mu to uroku! Słynne jest przede wszystkim z iście włoskiego klimatu: miasteczka z wąskimi uliczkami, stare kamienice i pranie rozwieszone nad głowami przechodniów. Włoscy turyści przyjeżdżają tam na wakacje, a słoweńscy mieszkańcy wybrzeża zwykle mówią płynnie w obu językach.

Jako, że naszym celem było raczej spędzenie czasu z dala od miast, zahaczyliśmy tylko o jedno (za to jedno z popularniejszych) – Piran. Jak już niejednokrotnie wspominałam, nie jestem szczególną fanką małych miasteczek; a przynajmniej nie na dłuższą metę. Godzinka, dwie, żeby pospacerować – jak najbardziej. Ale co tam robić dłużej?

Piran to słoweńskie miasteczko z charakterystycznymi, czerwonymi dachami. Warto przejść się na wzgórze, żeby zobaczyć je z góry – świetny klimat!



Za to pirańskie wybrzeże to takie 2/10;
no ale wiecie jak to jest z "plażą" zaraz
przy ulicy...
Jeśli chodzi o plaże, to nie polecę żadnej konkretnej. My próbowaliśmy znaleźć dogodne zejście na jedną upatrzoną, ale nam nie wyszło i ostatecznie trzeba było zjeżdżać na nią na tyłku po stromych klifach (sic!), czego totalnie nie polecam. Pamiętajcie tylko, że słoweńskie plaże to żwir i kamienie, podobnie wygląda morskie dno, więc warto zaopatrzyć się w klapki z porządnymi podeszwami i grubszą matę zamiast cienkiego ręcznika.










Góry

Z wybrzeża kierujemy się na północ, w Alpy Julijskie. Chcemy przede wszystkim zobaczyć osławione jezioro Bled i inne, niekoniecznie opisane w przewodnikach, miejsca. Z każdym kilometrem na północ widoki są coraz piękniejsze – bezkresne góry i lasy; jeszcze zielone, ale już błyskające rudościami. Znowu trochę przysypiam, bo noc była wyjątkowo krótka. Co kilka minut budzi mnie tylko szturchnięcie i słowa: „Magda, patrz!”. Zawsze patrzę. Zawsze się zachwycam.



Droga na północ trwa kilka dobrych godzin, bo w zasadzie w ogóle się nie spieszymy. Jedyny cel na ten wieczór to znalezienie miejsca na nocleg zanim zapadnie zmrok. No, i kupienie czegoś na kolację, bo od śniadania złożonego z burków i owoców nie jedliśmy zupełnie nic i głód zaczyna dawać nam się we znaki.

Następny przystanek:


Jezioro Bled

Jestem pewna, że kojarzycie z Internetu takie zdjęcia, na których jest jezioro, wokół niego góry, a na środku mała wysepka, na której znajduje się kościół. To właśnie Jezioro Bled.



Szczerze przyznam, że miałam tak zwane parcie na zobaczenie Bled. Tylu zachwytów się o nim naczytałam, a tymczasem… Byłam totalnie rozczarowana.

Samo miasteczko (przynajmniej w okresie turystycznym) jest maksymalnie zatłoczone, parking kosztuje krocie, nie wspomnę już, że gruba kasa zdzierana jest nawet na toaletach publicznych (ja ogólnie jestem przeciwniczką płacenia za czynności fizjologiczne gdziekolwiek, a w turystycznych miejscach to już w ogóle nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy widzę wejście do ubikacji za 1€+). Brzeg dookoła jest maksymalnie zagospodarowany – betonowy, z zielonymi przestrzeniami obok, na których i tak widnieją tabliczki głoszące o zakazie siadania/stawania/patrzenia na trawę. Zakaz wchodzenia do wody, zakaz opalania, zakaz leżenia na kocu… Można co prawda wynająć kajak, by popłynąć na wysepkę na środku, ale szczerze mówiąc, z ilością ludzi wokół i hałasem nie miałam za bardzo ochoty zostawać tam na dłużej. Zresztą nie tylko ja. Zrobiliśmy sobie jeszcze krótki spacer i po niecałej godzinie nad Bledem wróciliśmy do samochodu.





Triglavski Park Narodowy

Niedaleko Jeziora Bled znajduje się Triglavski Park Narodowy, a w nim inne miejsce, które bardzo chcę zobaczyć: Jezioro Bohinjsko. Po pierwszym rozczarowaniu nie jestem już tak entuzjastycznie nastawiona. Zresztą wciąż mamy przecież sporo czasu, więc postanawiamy zupełnie niespiesznie pojeździć po Parku, zobaczyć trochę lasu, trochę jeziora, zrobić zakupy i znaleźć idealne miejsce na biwak.

- Jakby co, to ja się uważnie rozglądam i jak zobaczę fajną miejscówkę, to będę krzyczeć – mówię, przyklejając nos do szyby. – O! Tam przy rzece jest jakiś niby parking, ale chyba bardziej nieoficjalna miejscówka do spania na dziko, bo stoi kilka kamperów. Pamiętajmy, w razie czego możemy tu wrócić trochę później.

W sklepie kupujemy chleb, ajwar i wielki słoik oliwek. No, i jeszcze parę piw, bo w końcu należy nam się po całym dniu upału.

Im dalej w Park, tym więcej lasu. Zatrzymujemy się w jakimś przypadkowym miejscu, żeby zrobić sobie jeszcze przed snem krótki spacer. Słychać potok, więc idziemy w tamtą stronę. A tu nagle, nie wiadomo kiedy, jesteśmy w Kanadzie!





Zostaje nam jeszcze Jezioro Bohinjskie. Góry wokół niego zdają się być wyższe, niż w okolicy Bledu – nie wiem, czy tak jest naprawdę, czy tylko mi się wydaje.

Po raz pierwszy widzimy Bohinj przejeżdżając przez jakieś małe miasteczko. Owszem, nad jeziorem jest trochę ludzi, ale mam wrażenie, że co najmniej trzy razy mniej niż nad Bledem. Brak tu betonowego brzegu, turyści (i tubylcy) swobodnie leżą na brzegu i wchodzą do wody. Jedziemy jeszcze kawałek dalej, by zatrzymać się w przypadkowej zatoczce przy drodze. Przedzieramy się przez krzaki, docieramy do wąziutkiej, żwirowej plaży. A tam…




Jezioro Bohinjskie

Nie będę przedłużać – to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam. Krystalicznie czysta woda, mieniąca się tysiącami odcieni zieleni i błękitu, wysokie, budzące respekt góry, cisza i święty spokój. To nie tak, że to jezioro jest niepopularne wśród turystów – oczywiście, że nie! Owszem, jest mniej słynne, niż Bled, choć wcale – moim zdaniem – tak być nie powinno. Ale może to i lepiej? Dzięki temu nie jest obsypane z każdej możliwej strony hotelami, miasteczkami, sztucznie wykreowanymi plażami. Ba! – wokół całego Jeziora Bled jest mnóstwo ścieżek rowerowych i spacerowych. Przy Bohinj są tylko z jednej strony, choć i tak większość otoczenia to góry i las. Jest za to mnóstwo dzikich miejscówek: wystarczy zejść na brzeg, gdzie można się dostać bardzo łatwo, a prawdopodobieństwo, że spotka się tam ludzi, jest minimalne.

My spędziliśmy czas nad Jeziorem Bohinjskim zarówno wieczorem, przy złotym świetle zachodzącego słońca (zdjęcia powyżej), jak i rano. Co prawda na sam wschód wstać nam się nie udało, ale i tak nie mogliśmy się powstrzymać, żeby o siódmej rano nie zwinąć namiotów i nie pojechać nad wodę. O tej porze dnia brzeg był pusty, woda lodowata, jej kolory jeszcze piękniejsze, a nad samą taflą wody unosiła się mgła (a może to była chmura?).





Jezioro Bohinjskie to zdecydowanie miejsce, które zachwyciło mnie najbardziej podczas tej krótkiej podróży. Aż strach pomyśleć jak niesamowicie musi wyglądać jesienią, z rudymi górami dookoła!


Nocleg na dziko

Na drugą noc ostatecznie wróciliśmy do tego miejsca, które zauważyłam z drogi. Przestronny, dziki parking nad rzeką, schowany za drzewami (była jeszcze druga jego część, której nie sposób było zauważyć z głównej trasy). Wystarczająco daleko od ludzi, nie było opcji, żeby komuś w tym miejscu przeszkadzać. No i przede wszystkim poza terenem parku narodowego.

Zwykle przed podróżą – szczególnie taką roadtripową, z namiotem – czytam informacje, jak w danym kraju wygląda kwestia spania na dziko. Przykładowo Skandynawowie nie mają z tym problemów: wychodzą z założenia, że natura jest dla wszystkich, dlatego też rzadko się zdarza, żeby na przykład wejścia na szlaki czy do jakichś przyrodniczych atrakcji były płatne. Podobnie jest ze spaniem na dziko. Możesz rozbić namiot w zasadzie w dowolnym miejscu (uwaga: nie mam pewności tak zasada odnosi się do parków narodowych), byle był przynajmniej 100 metrów od czyjejś posesji.

Niestety, wszelkie informacje o Słowenii, które znalazłam w Internecie, nie wyglądały już tak kolorowo. Park Narodowy (co zrozumiałe) lepiej wybić sobie z głowy, a wszystkie inne miejsca też są raczej kiepskim wyborem, szczególnie w sezonie.

Ostatecznie było dobrze, obyło się bez bliskiego spotkania z policją. Myślę, że znaleźliśmy po prostu spoko miejscówki, gdzie nie rzucaliśmy się nikomu w oczy.




Spanie na dziko spaniem na dziko, ale zęby myć trzeba!


Wodospad Savica

Znajduje się niedaleko Jeziora Bohinjskiego, a że nazajutrz rano wciąż mieliśmy sporo czasu, postanowiliśmy wybrać się na szlak. Nie jest on ani długi ani wymagający – pół godziny w jedną stronę, średnio stromo. Co prawda, byliśmy nieco rozczarowani, że za taką mikroskopijną trasę musimy zapłacić po 3 euro od osoby, ale ostatecznie, z bólem portfeli, skusiliśmy się.
Warto. Nie jestem co prawda do końca pewna, że jest to widok wart biletu wstępu, ale umówmy się – aż tak drogo nie jest, żeby sobie odmawiać.







W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o Lublanę, ale po pierwsze – nie spędziliśmy tam na tyle dużo czasu, żebym czuła się na siłach udawać speca i o niej pisać. Po drugie – nie powiem, żeby mnie jakoś szalenie urzekła. Zdecydowanie bardziej zachwyciły mnie góry, lasy, woda; nawet z urlopowiczami.


Jeśli tylko macie okazję – nie zastanawiajcie się dwa razy. Jedźcie do Słowenii! Zgubcie się na szlaku, odpocznijcie nad jeziorem, wtopcie się w naturę! Absolutnie warto; co więcej, myślę, że wrzesień jest na to idealnym czasem. Jeszcze nie jesień, a już nie lato – łagodny stan pomiędzy, gdy temperatury są jeszcze wystarczająco wysokie, a kolory już kojąco piękne. Obiecuję, że nie pożałujecie!