#park narodowy Ϸingvellir
Od początku wyjazdu nie mogę doczekać się aż zobaczymy styk płyt
tektonicznych. Gdy któregoś dnia zatrzymujemy się na noc na obrzeżach Ϸingvellir,
czekam z niecierpliwością aż nastanie rano.
Jednak porankowi niespiesznie do stworzenia miłej aury. Niebo jest
całkowicie zachmurzone, do tego wieje silny wiatr. Tak silny, że wysiadając z
samochodu z całych sił trzymamy drzwi. Po przekroczeniu granicy parku
zatrzymujemy się przy wiacie. Jemy śniadanie, po czym chłopaki jadą rozejrzeć
się po okolicy i sprawdzić, gdzie najłatwiej będzie nam zostawić samochód na
czas trekkingu. My zostajemy z mlekiem powoli grzejącym się na turystycznym
palniku.
Obok wnosi się pokaźny stos kamieni. Ciekawość nie daje za wygraną –
zostawiamy pod dachem niedopite kakao i wdrapujemy się na sam szczyt. Duże
szczeliny wymagają równie dużych i ostrożnych kroków, niektóre kamienie są
niestabilne, a mocny wiatr wcale nie pomaga w utrzymywaniu równowagi. Gdy w
końcu udaje nam się podnieść głowy, naszym oczom ukazuje się nic innego jak
książkowy, głęboki i zapierający dech rów tektoniczny. Zamieramy w bezruchu,
rzucając tylko co chwilę w eter mniej lub bardziej wyszukane synonimy słowa
„świetny”.
Z wrażenia zapominamy zrobić choć jedno zdjęcie.
Niedługo później przy wejściu do Parku spotykamy trójkę Amerykanów i
zwiedzamy z nimi teren Ϸingvellir.
#pole geotermalne – dolina
Haukadalur, Geysir i Strokkur
Cała Islandia paruje. Nie trzeba szukać miejsc geotermalnych na mapie –
wystarczy uważnie rozglądać się na boki. Jednak dolina Haukadalur jest nam
całkiem po drodze, więc decydujemy przekonać się na własne oczy, czy osławiony
największy czynny gejzer Islandii faktycznie jest taki fantastyczny.
Unosząca się para widoczna jest z daleka. Mój pierwszy odruch po
wejściu na pole geotermalne to zatkanie nosa – śmierdzi niemiłosiernie! Drugi
to sprawdzenie, czy ziemia jest gorąca i wepchanie palców do wypływającej z jej
wnętrza wody (w końcu ktoś musi sprawdzić czy faktycznie ma od 80 do 100
stopni, jak informują tabliczki).
Dobrze, że mam za krótkie ręce by dosięgnąć tam, gdzie woda faktycznie
jest wrząca.
#Gullfoss
Dziwny, trójkątny wodospad - dokładnie tak bym go opisała. Przed
wyjazdem dodałabym jeszcze: na zdjęciach wygląda na całkiem duży.
Kiedy docieramy na miejsce, w powietrzu co chwilę błyskają tęcze. Wiatr
niemal urywa nam głowy, ale twardo idziemy w stronę wodospadu. Im bliżej do
celu, tym bardziej spływa z nas woda – od Gullfossa uderza ciężka, mokra bryza,
która w pewnym momencie zamienia się w regularny deszcz.
Gullfoss wcale nie jest duży. Jest ogromny. Jest po prostu gigantyczny.
Szum słychać już z kilkuset metrów; nad samym brzegiem nie da się rozmawiać
inaczej niż krzycząc do siebie. Po kilku minutach uciekamy z powrotem do
samochodu suszyć buty, wyciskać wodę z kurtek i zastanawiać się, dlaczego
niektórzy twierdzą, że to „turystyczne i przereklamowane miejsce”. Fakt –
turystów jest wielu, ale mimo wszystko Gullfoss jest zdecydowanie warty
zobaczenia.
A taki niesamowity zachód słońca zastał nas w drodze powrotnej.
#Zatoka Bagiennej Doliny
Czyli po islandzku Vík í Mýrdal. Docieramy tam wieczorem i rozbijamy się na noc na parkingu przy plaży. Nie
możemy oczywiście powtrzymać się od krótkich nocnych zwiadów (po części też po
prostu potrzebujemy wybrać się na stronę w celu załatwienia potrzeb
fizjologicznych). Czarna plaża nocą sprawia przedziwne wrażenie; niemal nie
jesteśmy w stanie odróżnić jej od oceanu. Po niebie szybko uciekają chmury,
ukazując jasno świecący łysy księżyc, a skały groźnie ostrzą mokre od bryzy
kły.
Rano budzi nas szum deszczu. Nic dziwnego – w końcu
Vik jest najbardziej deszczowym miejscem na Islandii. Jemy porządne śniadanie i
idziemy na spacer wzdłuż brzegu, pozwalając sobie w międzyczasie na
zaglądnięcie w każdą szczelinę i wejście na każdą ładną skałę. A jakie skarby
ocean wyrzuca na plażę! Powiększamy więc swoje (i tak już za duże) kolekcje
kamieni i muszli.
u góry noc, poniżej dzień
Scenka rodzajowa pt: Góry? Ocean? Czarna plaża?
Nie obchodzi mnie to, gotuję kuskus.
O, noga! Czy noga jest duża?
No całkiem, i rybą śmierdzi.
Alma mater doczekała się wiecznej chwały na końcu świata ;)
#Dyrhólaey
Miejsce położone nieopodal plaży w Vik, dokładnie po
drugiej strony góry. Klify i formacje skalne z pionowych słupów sprawiają, że
długo zbieramy szczęki z piasku. A zdjęcia… cóż. Oglądając je po powrocie do
domu zastanawiam się kiedy zdążyliśmy zrobić taki porządny fotomontaż ;)
słupy wcale nie są takie znów małe jak wyglądają z daleka
- Ej, myślisz, że ta woda, która tu spływa jest słodka czy słona?
- Nie wiem, ale spróbuję.
:)
(była słodko-słona)
- Nie wiem, ale spróbuję.
:)
(była słodko-słona)
"Halo dłoń! Czy dłoń mnie słyszy? Gdzie się dłoń schowała?"
To nie z nas takie słodziaki; rysunek znaleziony między kamieniami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz