Pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy po przejechaniu granicy z
Czarnogórą i wyjściu z samochodu było zaopatrzenie się w nowe kartony na stacji
benzynowej. Za ladą młody gość, oczywiście nie obeszło się bez wytłumaczenia po
co, dlaczego, skąd, dokąd, kiedy i za ile. Po wymienieniu zdawkowych uśmiechów
i ulokowaniu się na wyjeździe ze stacji z kartką „Podgorica” minęło ledwie
kilka minut, gdy zauważyliśmy wspomnianego pracownika stacji idącego w naszą
stronę ze swoją koleżanką po fachu i… pytającego, czy mogą zrobić sobie z nami
zdjęcie. Wzbudziliśmy niemałą sensację w tej spokojnej przygranicznej wiosce.
Po 20 minutach zatrzymał się tir, a w nim człowiek, który
zakrawał o typowy stereotyp prawdziwego kierowcy ciężarówki: w zębach papieros,
na ręce tatuaż, całkowicie luzacka postawa. I ponownie niemal zerowa znajomość
angielskiego. Wytłumaczył, że jedzie prawie do samej Podgoricy, więc nie
zastanawialiśmy się długo.
Po kilkudziesięciu kilometrach na drogę wyszedł policjant pokazujący,
że mamy się zatrzymać. W pierwszym odruchu przestraszyłam się, że będzie kazał
jednemu z nas wysiąść, bo w kabinie było miejsce tylko dla kierowcy i jednego
pasażera; Paweł siedział na łóżku. Jednak po chwili rozmowy ruszyliśmy dalej.
Kierowca powiedział, że musimy zjechać na najbliższy parking, bo jest teraz
duży ruch turystyczny i w takiej sytuacji tiry mogą ponownie ruszyć w trasę po
22. Mieliśmy więc nieco ponad godzinę czekania.
Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy parking, a obok obskurny
przydrożny bar przypominający trochę mordownię ze starych westernów. Weszliśmy
do środka – całkowicie pusto, na ścianie telewizor, a jedyną żywą duszą był
podchmielony młody barman. Przywitaliśmy się, kierowca wspomniał
(prawdopodobnie), że jesteśmy autostopowiczami, na co chłopak zwrócił się do
nas po angielsku:
- Skąd jesteście?
- Z Polski.
- O, Polska. Wisła Kraków!
Mam nadzieję, że skojarzenia z drużyną miał dobre.
Usiedliśmy przy stoliku, kierowca porozmawiał z barmanem, a
ten po chwili postawił przed nami na stoliku po serbskim piwie Jelen. Chwilę
później dostaliśmy kolejną dostawę, a gdy chcieliśmy się rozliczyć z kierowcą,
ten kategorycznie zaprzeczył stukając się palcem w głowę. Mimo że nasze próby
porozumienia się były trudne, bardzo gestykulacyjne i polegały na wymienianiu
słów w każdym znajomym języku jaki przyszedł nam na myśl, kierowca zdecydowanie
nas polubił; zresztą z wzajemnością. Prawdopodobnie właśnie dlatego dowiózł nas
do samiutkiej Podgoricy, gdzie zatrzymał się centralnie na środku ronda, nie
przejmując się zupełnie ruchem drogowym. Chcąc odwdzięczyć się za piwo,
podwózkę i miło spędzone popołudnie wyciągnęliśmy w jego stronę paczkę
papierosów, które kupiliśmy jeszcze w Polsce i do tej pory czekały na
specjalnie zasłużonego kierowcę w plecaku. Tirowiec ponownie popukał się w
głowę i zupełnie nie chciał przyjąć prezentu. W takich sytuacjach warto użyć
jednego mocnego argumentu.
- Musi pan wziąć. To prezent z Polski!
- Aaa, z Polski…
Przyjął, podziękował, pożyczył nam szczęścia i zawrócił w
swoją stronę.
Była północ. Od Zuzy i Seby dostaliśmy informację, że kierują się w stronę wybrzeża, prawdopodobnie do miejscowości Bar bądź gdzieś niedaleko niej. Uznaliśmy, że ruch nie jest na tyle mały, żeby niemożliwym było dojechanie do nich dzisiaj, ruszyliśmy więc w poszukiwaniu wylotówki. Po kilku konfrontacjach z miejscowymi postanowiliśmy zaczepić jeszcze grupę młodych ludzi siedzących na skwerze.
Była północ. Od Zuzy i Seby dostaliśmy informację, że kierują się w stronę wybrzeża, prawdopodobnie do miejscowości Bar bądź gdzieś niedaleko niej. Uznaliśmy, że ruch nie jest na tyle mały, żeby niemożliwym było dojechanie do nich dzisiaj, ruszyliśmy więc w poszukiwaniu wylotówki. Po kilku konfrontacjach z miejscowymi postanowiliśmy zaczepić jeszcze grupę młodych ludzi siedzących na skwerze.
- Cześć, chcemy dotrzeć na wylotówkę w stronę Baru i Budvy,
wiecie w którą to stronę?
- Nie wiemy, ale może chcecie z nami zajarać?
Druga propozycja w ciągu jednego dnia i ponownie musieliśmy
odmówić.
Kilka minut stania i już siedzieliśmy w kolejnym
samochodzie. Choć może „siedzieliśmy” to zbyt cywilizowane słowo: tak
konkretnie do Paweł zajmował miejsce pasażera z przodu, a ja gniotłam się z
tyłu pod dwoma plecakami i bez możliwości zapięcia pasa. Nie było by w tym
jeszcze nic nadzwyczajnego i niepokojącego gdyby nie fakt, że kierowca ruszył z
zatoczki z kosmicznym przyspieszeniem i już po chwili mknął po stolicy
Czarnogóry z prędkością 120 km/h wyprzedzając wszystkich po drodze. Jak na
ironię, w radio zabrzmiało w tym momencie „Knockin’ on Heaven’s door”. Miałam
nadzieję, że jednak tak szybko nie zapukamy.
Na szczęście jechaliśmy w ten sposób jedynie około 20 minut,
ponieważ kierowca jechał tylko jakieś 30 km za Podgoricę. Choć może „na
szczęście” nie jest do końca trafne w tej sytuacji. Zostaliśmy wysadzeni
dokładnie pośrodku niczego. Bez koloryzowania. Wąska droga, żadnej latarni w
promieniu kilkunastu kilometrów. Obok równolegle biegnące tory, a z dwóch stron
ogromne jezioro. Żeby dodać pikanterii, na zegarku godzina 1 w nocy, a ruch
samochodowy wynosił średnio jedno auto na 10 minut. Bez ściemniania, byliśmy po
prostu w dupie. Tak czy inaczej, nie uśmiechało nam się w tej dupie zostać do
rana. Od Baru dzieliło nas jakieś 20 km, więc z dużą dozą samozaparcia
ruszyliśmy do przodu po torach kolejowych (po części dlatego, by się nie
zgubić, ale drugim czynnikiem był fakt, że przy drodze nie było pobocza, a my
nie mieliśmy przy sobie niczego odblaskowego, co siłą rzeczy czyniło nas
kompletnie niewidocznymi dla kierowców i mogło źle się skończyć). Z każdym
przejeżdżającym samochodem stawałam na murku wychylając się maksymalnie i
machając kartkami „Bar” i „Budva”. W ten sposób minęła godzina, podczas której
naszymi jedynymi towarzyszami byli jasno świecący księżyc i głośno rechoczące
żaby. W pewnym momencie tory zaczęły skręcać w las, a droga główna szła
dokładnie w przeciwną stronę, więc zmuszeni byliśmy zejść na pobocze (a raczej
jego brak). Ujrzeliśmy nadjeżdżający z dużą prędkością samochód, więc z nikłą
nadzieją wyciągnęłam kartki. Ten jednak śmignął obok nas nawet nie zwalniając.
Zatrzymał się kilkaset metrów dalej i… wrzucił wsteczny, po czym równie szybko
jak przyjechał, cofnął się po nas. W samochodzie ojciec z na oko około
18-letnim synem, jadą do Baru, chętnie nas wezmą. Wsiedliśmy, w środku całkiem
miła atmosfera; rozmowy łamanym angielskim, a z głośników na cały regulator
ryczało jakieś czarnogórskie disco polo (jeśli myślicie, że nie ma nic gorszego
od słabej techniawy na imprezie, grubo się mylicie. Bałkańskie disco o 2 w nocy
ryje mózg o wiele bardziej).
Wysadzili nas na stacji benzynowej w Barze. Aura nie
sprzyjała – zimno i deszczowo, a my znów byliśmy bez perspektyw na spędzenie
nocy. Gdy siedzieliśmy pod kawałkiem dachu zastanawiając się co ze sobą zrobić,
zatrzymał się przy nas samochód, a w środku 4 gości, śmiejących się w
niebogłosy. Po kilku minutach uchylili okno.
- Cześć. Chcieliśmy zapytać, czy chcecie z nami zajarać.
Kolejna propozycja tego dnia. Zaczęłam już podejrzewać, że w
Czarnogórze marihuana jest legalna. Ponownie odmówiliśmy i poszliśmy rozejrzeć
się po okolicy w poszukiwaniu dobrego miejsca na nocleg. Gdy utwierdziliśmy się
w przekonaniu, że w Barze brak daszków czy innych zakamarków nadających się do
spędzenia ostatnich kilku nocnych godzin, zdążyliśmy już przemoknąć do suchej
nitki i postanowiliśmy przekoczować na przystanku autobusowym. Zrobiła się 3
nad ranem, więc perspektywa trzech godzin nie wydawała się taka straszna.
Owinęłam się szczelnie śpiworem i kocem i udało mi się nawet przez chwilę
zdrzemnąć, w pozycji półleżącej i z plecakiem pod głową. Choć noc nie należała
do najwygodniejszych, poranne widoki wszystko wynagrodziły.
Zuza i Seba czekali na nad w Budvie, miejscowości oddalonej
od Baru niecałe 40 km. Dosyć szybko złapaliśmy pierwszego stopa do znajdującej
się po drodze miejscowości Sutomore - wzięła nas przemiła Ukrainka. Z Sutomore
równie szybko zatrzymała się Serbka, która zawiozła nas pod Budvę. Widoki na
trasie były niesamowite.
A miały być jeszcze lepsze! W ogóle trudno jest przemierzać
Czarnogórę bez ciągłego zachwytu. Kiedy wydaje się, że nie może już być
piękniej, widoki za rogiem okazują się jeszcze bardziej niesamowite. Kraj jest
bardzo czysty, ludzie życzliwi, pogoda sprzyjająca, czego chcieć więcej?
Dostaliśmy się miejskim busem do centrum Budvy, gdzie
poczekaliśmy na naszych towarzyszy w lokalnej knajpie przy pysznej smażonej rybie
(a biorąc pod uwagę, że był to pierwszy ciepły posiłek od paru dni, nawet gdyby
była półsurowa i niedoprawiona, nie śmiałabym narzekać). Po przyjściu Zuzy i
Seby uznaliśmy, że to idealny moment, by znaleźć pocztę i wysłać pocztówki
wszystkim, którym to obiecaliśmy. No i chcieliśmy koniecznie posłać kartkę
Pawłowi, naszemu kierowcy ciężarówki z trasy do Cluju. Ja i Zu uwinęłyśmy się z
adresowaniem całkiem szybko, więc zostawiłyśmy chłopaków z bagażami pod pocztą,
a same postanowiłyśmy się przejść na plażę.
Na żywo wszystko prezentowało się jeszcze co najmniej
osiemdziesiąt razy lepiej.
Pozostała jeszcze kwestia załatwienia nowych kartonów.
Udaliśmy się więc na stację benzynową, choć tak naprawdę ta wycieczka miała
jeszcze jeden ukryty cel. Od początku podróży stacjowe toalety stały się
naszymi sprzymierzeńcami – myliśmy się praktycznie tylko na nich. Przeważnie
bezpłatne, często całkiem duże i komfortowe; wprost idealne miejsce
wspomagające podróżującemu utrzymanie jako takiej higieny. Gdy już wszyscy się
ogarnęliśmy, oznajmiłam, że idę załatwić kartony, bo jestem w tym przecież
świetna.
- Dzień dobry, mówi pani po angielsku?
- Tak.
Wyjęłam zza pleców zdezelowany karton po przejściach.
- Czy ma pani może coś takiego?
Kobieta podała mi z uśmiechem marker.
- Nie, nie o to chodzi, mam marker, potrzebuję kartonu, bo
mam tylko jeden, a chciałabym mieć dwa.
Kobieta wyciągnęła rękę prosząc o tekturę. Zdezorientowana
podałam jej ją, a ona przedarłszy na pół naszą ostatnio pisalną powierzchnię,
oddała mi ze szczerym uśmiechem dwa postrzępione kawałki. No tak, teraz miałam
dwa kartony, tak jak chciałam. Na szczęście za budynkiem stacji znaleźliśmy
spory śmietnik, a w nim bardzo dużo tekturowych pudełek.
Znów nadszedł ten najgorszy moment, czyli dostanie się na
wylotówkę. Po wypytaniu kilkorga ludzi o najlepsze miejsce do łapania stopa w
stronę Chorwacji, dowiedzieliśmy się, że stacja wprost idealna do tego
przedsięwzięcia znajduje się 4 km dalej, a droga do niej jest wąska, ruchliwa,
bardzo pod górę i z tunelem po drodze. Ciekawiej być nie mogło! W żółwim tempie
pokonywaliśmy kolejne metry, za to widoki ponownie zapierały dech.
Budva widziana coraz bardziej z góry :)
Po wejściu na górę, a następnie zejściu z niej z drugiej
strony, zobaczyliśmy wreszcie upragnioną stację. Ponownie mieliśmy się
przemieszać parami i dotrzeć w kombinacjach ja + Seba i Zu + Paweł do Splitu. Przed
stanięciem przy drodze postanowiłam skorzystać jeszcze z faktu, że na stacji
jest ubikacja. Nie minęły jednak dwie minuty, gdy usłyszałam wołanie Zuzy.
- Magdaaaaa, pospiesz się, macie transport.
Okazało się, że w międzyczasie Seba zagadał do dwóch panów, wyglądających na biznesmenów. Jechali w naszą stronę, pod sam Tivat na lotnisko. Stamtąd znów bardzo szybko złapaliśmy dostawczy samochód do miasta. Za kierownicą młody chłopak, cały czas uśmiechnięty. Podwiózł nas te kilkanaście kilometrów, zatrzymał się w zatoczce i gdy już mieliśmy wysiadać, powiedział:
Okazało się, że w międzyczasie Seba zagadał do dwóch panów, wyglądających na biznesmenów. Jechali w naszą stronę, pod sam Tivat na lotnisko. Stamtąd znów bardzo szybko złapaliśmy dostawczy samochód do miasta. Za kierownicą młody chłopak, cały czas uśmiechnięty. Podwiózł nas te kilkanaście kilometrów, zatrzymał się w zatoczce i gdy już mieliśmy wysiadać, powiedział:
- No, to za ten kurs należy się 25 euro.
Kompletnie nas zatkało i spojrzeliśmy na niego jednocześnie
zakłopotani i z żądzą mordu w oczach. Widząc nasze miny chłopak roześmiał się.
- Przecież żartuję, wysiadajcie i powodzenia w dalszej
drodze!
W Tivacie wsiedliśmy w busa, który zawiózł nas prosto na
prom. Warto wspomnieć, że – ku naszej szczerej uciesze – przepłynięcie na drugą
stronę było bezpłatne dla pieszych.
Po zejściu z promu tuż obok nas zmaterializowała się budka z
lodami, której nie zdołaliśmy się oprzeć. I właśnie w tym momencie, balansując z
dwunastokilogramowym plecakiem na murku oddzielającym brzeg morza od ulicy,
jedząc lody i mrużąc oczy przez słońce, POCZUŁAM WAKACJE. To była niewątpliwie
jedna z milszych chwil.
Stojąc w kolejnej zatoczce postanowiliśmy zjeść coś przed
dalszym łapaniem. Wybór był prosty, bo właściwie nie mieliśmy niczego prócz
chleba i ajwaru.
Jest to bałkański przysmak – pasta, której postawą jest
papryka i bakłażan. Pysznie smakuje zarówno z chlebem, jak i jako dodatek do
makaronu. Można go kupić w każdym z krajów bałkańskich, praktycznie we wszystkich
supermarketach i sklepach spożywczych. W Polsce również jest dostępny, jednak
smakiem nie umywa się do tego prawdziwego, południowego.
Chwilę po zjedzeniu siedzieliśmy już w samochodzie (który
wielkością przypominał raczej busa) sympatycznego francuza, mknąc w stronę
Herceg Novi. Zdecydowanie mieliśmy tego dnia szczęście – martwiliśmy się, że
wyjeżdżając o 14 z Budvy mamy niewielkie szanse na dotarcie do Splitu tego
samego dnia, jednak los miał nam sprzyjać do samego wieczora. Kolejnych
kilkanaście minut później zatrzymał się przed nami samochód na niemieckich
numerach. Naszym towarzyszem na następne godziny został około czterdziestoletni
Niemiec, bardzo sympatyczny i całkiem rozgadany. Po poprzedniej ciężkiej nocy
już prawie zasypiałam na stojąco, więc Seba usiadł z przodu i wspomniał, że idę
do tyłu, bo pewnie za chwilę zasnę. Kierowca zareagował żywiołowo i chciał
złożyć fotele, żebym mogła wygodnie się położyć, jednak w zupełności wystarczył
mi kawałek miękkiego siedzenia. Zdołałam jeszcze zachować świadomość do momentu
przekroczenia granicy z Chorwacją, a po sprawdzeniu przez celnika dowodów
zrobiło mi się bardzo, ale to bardzo smutno i postanowiłam sobie, że pewnego
dnia na pewno wrócę do Czarnogóry. Na pewno na o wiele dłużej.
Przywożenie na Bałkany polskich papierosów w prezencie, to jak przywożenie drzewa do lasu ;) W tym roku dowiedziałam się, że sporo fajek na Bałkanach jest made in Poland. Polacy, których spotkałam w Albanii poszli do sklepu, by kupić jakieś lokalne szlugi. Sprzedawca wręczył im paczkę, oni zadowoleni wyszli, a po 5min zorientowali się, że na papierosach widnieje napis "made in Cracow".
OdpowiedzUsuńA co do stopa w Czarnogórze, to jeszcze 4 lata temu było z nim dość słabo (może kwestia, iż był to wrzesień i po drogach kręciło się mniej ludzi i do tego tych mniej ufnych). Zazwyczaj były to stopy płatne - 1-2EUR od osoby. Ale zdarzali się też mega kierowcy, którzy zbaczali z kursu, by nas gdzieś dowieźć. Także bilans się wyrównywał.