czwartek, 14 sierpnia 2014

[9] balkantrip cz. 3: Czarnogóra

Pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy po przejechaniu granicy z Czarnogórą i wyjściu z samochodu było zaopatrzenie się w nowe kartony na stacji benzynowej. Za ladą młody gość, oczywiście nie obeszło się bez wytłumaczenia po co, dlaczego, skąd, dokąd, kiedy i za ile. Po wymienieniu zdawkowych uśmiechów i ulokowaniu się na wyjeździe ze stacji z kartką „Podgorica” minęło ledwie kilka minut, gdy zauważyliśmy wspomnianego pracownika stacji idącego w naszą stronę ze swoją koleżanką po fachu i… pytającego, czy mogą zrobić sobie z nami zdjęcie. Wzbudziliśmy niemałą sensację w tej spokojnej przygranicznej wiosce.

Po 20 minutach zatrzymał się tir, a w nim człowiek, który zakrawał o typowy stereotyp prawdziwego kierowcy ciężarówki: w zębach papieros, na ręce tatuaż, całkowicie luzacka postawa. I ponownie niemal zerowa znajomość angielskiego. Wytłumaczył, że jedzie prawie do samej Podgoricy, więc nie zastanawialiśmy się długo.


Po kilkudziesięciu kilometrach na drogę wyszedł policjant pokazujący, że mamy się zatrzymać. W pierwszym odruchu przestraszyłam się, że będzie kazał jednemu z nas wysiąść, bo w kabinie było miejsce tylko dla kierowcy i jednego pasażera; Paweł siedział na łóżku. Jednak po chwili rozmowy ruszyliśmy dalej. Kierowca powiedział, że musimy zjechać na najbliższy parking, bo jest teraz duży ruch turystyczny i w takiej sytuacji tiry mogą ponownie ruszyć w trasę po 22. Mieliśmy więc nieco ponad godzinę czekania.
Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy parking, a obok obskurny przydrożny bar przypominający trochę mordownię ze starych westernów. Weszliśmy do środka – całkowicie pusto, na ścianie telewizor, a jedyną żywą duszą był podchmielony młody barman. Przywitaliśmy się, kierowca wspomniał (prawdopodobnie), że jesteśmy autostopowiczami, na co chłopak zwrócił się do nas po angielsku:
- Skąd jesteście?
- Z Polski.
- O, Polska. Wisła Kraków!
Mam nadzieję, że skojarzenia z drużyną miał dobre.
Usiedliśmy przy stoliku, kierowca porozmawiał z barmanem, a ten po chwili postawił przed nami na stoliku po serbskim piwie Jelen. Chwilę później dostaliśmy kolejną dostawę, a gdy chcieliśmy się rozliczyć z kierowcą, ten kategorycznie zaprzeczył stukając się palcem w głowę. Mimo że nasze próby porozumienia się były trudne, bardzo gestykulacyjne i polegały na wymienianiu słów w każdym znajomym języku jaki przyszedł nam na myśl, kierowca zdecydowanie nas polubił; zresztą z wzajemnością. Prawdopodobnie właśnie dlatego dowiózł nas do samiutkiej Podgoricy, gdzie zatrzymał się centralnie na środku ronda, nie przejmując się zupełnie ruchem drogowym. Chcąc odwdzięczyć się za piwo, podwózkę i miło spędzone popołudnie wyciągnęliśmy w jego stronę paczkę papierosów, które kupiliśmy jeszcze w Polsce i do tej pory czekały na specjalnie zasłużonego kierowcę w plecaku. Tirowiec ponownie popukał się w głowę i zupełnie nie chciał przyjąć prezentu. W takich sytuacjach warto użyć jednego mocnego argumentu.
- Musi pan wziąć. To prezent z Polski!
- Aaa, z Polski…
Przyjął, podziękował, pożyczył nam szczęścia i zawrócił w swoją stronę.
Była północ. Od Zuzy i Seby dostaliśmy informację, że kierują się w stronę wybrzeża, prawdopodobnie do miejscowości Bar bądź gdzieś niedaleko niej. Uznaliśmy, że ruch nie jest na tyle mały, żeby niemożliwym było dojechanie do nich dzisiaj, ruszyliśmy więc w poszukiwaniu wylotówki. Po kilku konfrontacjach z miejscowymi postanowiliśmy zaczepić jeszcze grupę młodych ludzi siedzących na skwerze.
- Cześć, chcemy dotrzeć na wylotówkę w stronę Baru i Budvy, wiecie w którą to stronę?
- Nie wiemy, ale może chcecie z nami zajarać?
Druga propozycja w ciągu jednego dnia i ponownie musieliśmy odmówić.
Kilka minut stania i już siedzieliśmy w kolejnym samochodzie. Choć może „siedzieliśmy” to zbyt cywilizowane słowo: tak konkretnie do Paweł zajmował miejsce pasażera z przodu, a ja gniotłam się z tyłu pod dwoma plecakami i bez możliwości zapięcia pasa. Nie było by w tym jeszcze nic nadzwyczajnego i niepokojącego gdyby nie fakt, że kierowca ruszył z zatoczki z kosmicznym przyspieszeniem i już po chwili mknął po stolicy Czarnogóry z prędkością 120 km/h wyprzedzając wszystkich po drodze. Jak na ironię, w radio zabrzmiało w tym momencie „Knockin’ on Heaven’s door”. Miałam nadzieję, że jednak tak szybko nie zapukamy.
Na szczęście jechaliśmy w ten sposób jedynie około 20 minut, ponieważ kierowca jechał tylko jakieś 30 km za Podgoricę. Choć może „na szczęście” nie jest do końca trafne w tej sytuacji. Zostaliśmy wysadzeni dokładnie pośrodku niczego. Bez koloryzowania. Wąska droga, żadnej latarni w promieniu kilkunastu kilometrów. Obok równolegle biegnące tory, a z dwóch stron ogromne jezioro. Żeby dodać pikanterii, na zegarku godzina 1 w nocy, a ruch samochodowy wynosił średnio jedno auto na 10 minut. Bez ściemniania, byliśmy po prostu w dupie. Tak czy inaczej, nie uśmiechało nam się w tej dupie zostać do rana. Od Baru dzieliło nas jakieś 20 km, więc z dużą dozą samozaparcia ruszyliśmy do przodu po torach kolejowych (po części dlatego, by się nie zgubić, ale drugim czynnikiem był fakt, że przy drodze nie było pobocza, a my nie mieliśmy przy sobie niczego odblaskowego, co siłą rzeczy czyniło nas kompletnie niewidocznymi dla kierowców i mogło źle się skończyć). Z każdym przejeżdżającym samochodem stawałam na murku wychylając się maksymalnie i machając kartkami „Bar” i „Budva”. W ten sposób minęła godzina, podczas której naszymi jedynymi towarzyszami byli jasno świecący księżyc i głośno rechoczące żaby. W pewnym momencie tory zaczęły skręcać w las, a droga główna szła dokładnie w przeciwną stronę, więc zmuszeni byliśmy zejść na pobocze (a raczej jego brak). Ujrzeliśmy nadjeżdżający z dużą prędkością samochód, więc z nikłą nadzieją wyciągnęłam kartki. Ten jednak śmignął obok nas nawet nie zwalniając. Zatrzymał się kilkaset metrów dalej i… wrzucił wsteczny, po czym równie szybko jak przyjechał, cofnął się po nas. W samochodzie ojciec z na oko około 18-letnim synem, jadą do Baru, chętnie nas wezmą. Wsiedliśmy, w środku całkiem miła atmosfera; rozmowy łamanym angielskim, a z głośników na cały regulator ryczało jakieś czarnogórskie disco polo (jeśli myślicie, że nie ma nic gorszego od słabej techniawy na imprezie, grubo się mylicie. Bałkańskie disco o 2 w nocy ryje mózg o wiele bardziej).
Wysadzili nas na stacji benzynowej w Barze. Aura nie sprzyjała – zimno i deszczowo, a my znów byliśmy bez perspektyw na spędzenie nocy. Gdy siedzieliśmy pod kawałkiem dachu zastanawiając się co ze sobą zrobić, zatrzymał się przy nas samochód, a w środku 4 gości, śmiejących się w niebogłosy. Po kilku minutach uchylili okno.
- Cześć. Chcieliśmy zapytać, czy chcecie z nami zajarać.
Kolejna propozycja tego dnia. Zaczęłam już podejrzewać, że w Czarnogórze marihuana jest legalna. Ponownie odmówiliśmy i poszliśmy rozejrzeć się po okolicy w poszukiwaniu dobrego miejsca na nocleg. Gdy utwierdziliśmy się w przekonaniu, że w Barze brak daszków czy innych zakamarków nadających się do spędzenia ostatnich kilku nocnych godzin, zdążyliśmy już przemoknąć do suchej nitki i postanowiliśmy przekoczować na przystanku autobusowym. Zrobiła się 3 nad ranem, więc perspektywa trzech godzin nie wydawała się taka straszna. Owinęłam się szczelnie śpiworem i kocem i udało mi się nawet przez chwilę zdrzemnąć, w pozycji półleżącej i z plecakiem pod głową. Choć noc nie należała do najwygodniejszych, poranne widoki wszystko wynagrodziły.


Zuza i Seba czekali na nad w Budvie, miejscowości oddalonej od Baru niecałe 40 km. Dosyć szybko złapaliśmy pierwszego stopa do znajdującej się po drodze miejscowości Sutomore - wzięła nas przemiła Ukrainka. Z Sutomore równie szybko zatrzymała się Serbka, która zawiozła nas pod Budvę. Widoki na trasie były niesamowite.


A miały być jeszcze lepsze! W ogóle trudno jest przemierzać Czarnogórę bez ciągłego zachwytu. Kiedy wydaje się, że nie może już być piękniej, widoki za rogiem okazują się jeszcze bardziej niesamowite. Kraj jest bardzo czysty, ludzie życzliwi, pogoda sprzyjająca, czego chcieć więcej?
Dostaliśmy się miejskim busem do centrum Budvy, gdzie poczekaliśmy na naszych towarzyszy w lokalnej knajpie przy pysznej smażonej rybie (a biorąc pod uwagę, że był to pierwszy ciepły posiłek od paru dni, nawet gdyby była półsurowa i niedoprawiona, nie śmiałabym narzekać). Po przyjściu Zuzy i Seby uznaliśmy, że to idealny moment, by znaleźć pocztę i wysłać pocztówki wszystkim, którym to obiecaliśmy. No i chcieliśmy koniecznie posłać kartkę Pawłowi, naszemu kierowcy ciężarówki z trasy do Cluju. Ja i Zu uwinęłyśmy się z adresowaniem całkiem szybko, więc zostawiłyśmy chłopaków z bagażami pod pocztą, a same postanowiłyśmy się przejść na plażę.



Na żywo wszystko prezentowało się jeszcze co najmniej osiemdziesiąt razy lepiej.
Pozostała jeszcze kwestia załatwienia nowych kartonów. Udaliśmy się więc na stację benzynową, choć tak naprawdę ta wycieczka miała jeszcze jeden ukryty cel. Od początku podróży stacjowe toalety stały się naszymi sprzymierzeńcami – myliśmy się praktycznie tylko na nich. Przeważnie bezpłatne, często całkiem duże i komfortowe; wprost idealne miejsce wspomagające podróżującemu utrzymanie jako takiej higieny. Gdy już wszyscy się ogarnęliśmy, oznajmiłam, że idę załatwić kartony, bo jestem w tym przecież świetna.
- Dzień dobry, mówi pani po angielsku?
- Tak.
Wyjęłam zza pleców zdezelowany karton po przejściach.
- Czy ma pani może coś takiego?
Kobieta podała mi z uśmiechem marker.
- Nie, nie o to chodzi, mam marker, potrzebuję kartonu, bo mam tylko jeden, a chciałabym mieć dwa.
Kobieta wyciągnęła rękę prosząc o tekturę. Zdezorientowana podałam jej ją, a ona przedarłszy na pół naszą ostatnio pisalną powierzchnię, oddała mi ze szczerym uśmiechem dwa postrzępione kawałki. No tak, teraz miałam dwa kartony, tak jak chciałam. Na szczęście za budynkiem stacji znaleźliśmy spory śmietnik, a w nim bardzo dużo tekturowych pudełek.


Znów nadszedł ten najgorszy moment, czyli dostanie się na wylotówkę. Po wypytaniu kilkorga ludzi o najlepsze miejsce do łapania stopa w stronę Chorwacji, dowiedzieliśmy się, że stacja wprost idealna do tego przedsięwzięcia znajduje się 4 km dalej, a droga do niej jest wąska, ruchliwa, bardzo pod górę i z tunelem po drodze. Ciekawiej być nie mogło! W żółwim tempie pokonywaliśmy kolejne metry, za to widoki ponownie zapierały dech.


Budva widziana coraz bardziej z góry :)




Po wejściu na górę, a następnie zejściu z niej z drugiej strony, zobaczyliśmy wreszcie upragnioną stację. Ponownie mieliśmy się przemieszać parami i dotrzeć w kombinacjach ja + Seba i Zu + Paweł do Splitu. Przed stanięciem przy drodze postanowiłam skorzystać jeszcze z faktu, że na stacji jest ubikacja. Nie minęły jednak dwie minuty, gdy usłyszałam wołanie Zuzy.
- Magdaaaaa, pospiesz się, macie transport.
Okazało się, że w międzyczasie Seba zagadał do dwóch panów, wyglądających na biznesmenów. Jechali w naszą stronę, pod sam Tivat na lotnisko. Stamtąd znów bardzo szybko złapaliśmy dostawczy samochód do miasta. Za kierownicą młody chłopak, cały czas uśmiechnięty. Podwiózł nas te kilkanaście kilometrów, zatrzymał się w zatoczce i gdy już mieliśmy wysiadać, powiedział:
- No, to za ten kurs należy się 25 euro.
Kompletnie nas zatkało i spojrzeliśmy na niego jednocześnie zakłopotani i z żądzą mordu w oczach. Widząc nasze miny chłopak roześmiał się.
- Przecież żartuję, wysiadajcie i powodzenia w dalszej drodze!
W Tivacie wsiedliśmy w busa, który zawiózł nas prosto na prom. Warto wspomnieć, że – ku naszej szczerej uciesze – przepłynięcie na drugą stronę było bezpłatne dla pieszych.
Po zejściu z promu tuż obok nas zmaterializowała się budka z lodami, której nie zdołaliśmy się oprzeć. I właśnie w tym momencie, balansując z dwunastokilogramowym plecakiem na murku oddzielającym brzeg morza od ulicy, jedząc lody i mrużąc oczy przez słońce, POCZUŁAM WAKACJE. To była niewątpliwie jedna z milszych chwil.
Stojąc w kolejnej zatoczce postanowiliśmy zjeść coś przed dalszym łapaniem. Wybór był prosty, bo właściwie nie mieliśmy niczego prócz chleba i ajwaru.

Jest to bałkański przysmak – pasta, której postawą jest papryka i bakłażan. Pysznie smakuje zarówno z chlebem, jak i jako dodatek do makaronu. Można go kupić w każdym z krajów bałkańskich, praktycznie we wszystkich supermarketach i sklepach spożywczych. W Polsce również jest dostępny, jednak smakiem nie umywa się do tego prawdziwego, południowego.
Chwilę po zjedzeniu siedzieliśmy już w samochodzie (który wielkością przypominał raczej busa) sympatycznego francuza, mknąc w stronę Herceg Novi. Zdecydowanie mieliśmy tego dnia szczęście – martwiliśmy się, że wyjeżdżając o 14 z Budvy mamy niewielkie szanse na dotarcie do Splitu tego samego dnia, jednak los miał nam sprzyjać do samego wieczora. Kolejnych kilkanaście minut później zatrzymał się przed nami samochód na niemieckich numerach. Naszym towarzyszem na następne godziny został około czterdziestoletni Niemiec, bardzo sympatyczny i całkiem rozgadany. Po poprzedniej ciężkiej nocy już prawie zasypiałam na stojąco, więc Seba usiadł z przodu i wspomniał, że idę do tyłu, bo pewnie za chwilę zasnę. Kierowca zareagował żywiołowo i chciał złożyć fotele, żebym mogła wygodnie się położyć, jednak w zupełności wystarczył mi kawałek miękkiego siedzenia. Zdołałam jeszcze zachować świadomość do momentu przekroczenia granicy z Chorwacją, a po sprawdzeniu przez celnika dowodów zrobiło mi się bardzo, ale to bardzo smutno i postanowiłam sobie, że pewnego dnia na pewno wrócę do Czarnogóry. Na pewno na o wiele dłużej.

1 komentarz:

  1. Przywożenie na Bałkany polskich papierosów w prezencie, to jak przywożenie drzewa do lasu ;) W tym roku dowiedziałam się, że sporo fajek na Bałkanach jest made in Poland. Polacy, których spotkałam w Albanii poszli do sklepu, by kupić jakieś lokalne szlugi. Sprzedawca wręczył im paczkę, oni zadowoleni wyszli, a po 5min zorientowali się, że na papierosach widnieje napis "made in Cracow".
    A co do stopa w Czarnogórze, to jeszcze 4 lata temu było z nim dość słabo (może kwestia, iż był to wrzesień i po drogach kręciło się mniej ludzi i do tego tych mniej ufnych). Zazwyczaj były to stopy płatne - 1-2EUR od osoby. Ale zdarzali się też mega kierowcy, którzy zbaczali z kursu, by nas gdzieś dowieźć. Także bilans się wyrównywał.

    OdpowiedzUsuń