Wczesny ranek.
Budzi mnie dobiegający zza ściany dźwięk węgierskiej
telewizji śniadaniowej. To dopiero druga noc w nowym mieszkaniu, nie znam
jeszcze sąsiadów, nie wiem nawet na kogo miałabym się wściekać. Nie mam na to
zresztą najmniejszej ochoty. Spogląda na zegarek, wstaję, odsuwam zakryte długimi
zasłonami okno i otwieram je na oścież. Sąsiadka spod trójki siedzi w piżamie
na progu mieszkania z kubkiem kawy i papierosem. Zerka w moją stronę, gdy kątem
oka widzi ruch naprzeciwko.
Idę do salonu, tu również odsuwam zasłony i otwieram na
oścież okno. Siadam z zieloną herbatą na ulubionym krześle tuż przy parapecie,
żeby mieć oko na dziedziniec i niespiesznie jem śniadanie. Dopiero ósma, a z
któregoś mieszkania już unosi się zapach obiadu.
Okolica Blaha Lujza zawsze pachnie kołaczami z posypką
waniliową. Miniaturowa budka stoi przy przystanku tramwajowym i każdego dnia
ustawiają się do niej metrowe kolejki. Tramwaje mkną to w jedną, to w drugą
stronę, niemal bez przerwy. Język węgierski miesza się z angielskim i w
zasadzie każdym innym, o jakim jestem w stanie pomyśleć.
Na niektórych stacjach metra rezyduje dużo bezdomnych. Mają
całe wioski – materace, pościele,
walizki służące niekiedy za półki. Za każdym razem czuję się trochę dziwnie
przechodząc obok nich; jest mi przykro i jednocześnie czuję niepokój. Starsze
panie stoją przed ruchomymi schodami i sprzedają świeże, cięte kwiaty. Mają ich
różne rodzaje, wielkości, kolory. Na zmianę wykrzykują ceny i zachęcają
przechodniów do zakupu. W tle słychać akordeon grający skoczną melodię; przy
schodach siedzi młody chłopak z instrumentem, przed nim leży czapka z kilkoma
monetami.
Spacerem idę w stronę Nyugati. Nigdzie się nie spieszę –
jest piękna pogoda, słońce przyjemnie grzeje. Wszyscy pozostali przechodnie
zdają się czuć dokładnie ten sam luz. Mijamy się powoli, czasami wymieniając
uśmiechy. Skręcam w jakąś boczną uliczkę; nie mam pojęcia dokąd nią dojdę, ale
wygląda bardzo przyjemnie, więc zbaczam z początkowej trasy. Szybko się
przekonuję, że to dobra decyzja – moim oczom ukazują się coraz to nowe
graffiti, zarówno na ścianach budynków, jak i na chodniku. Chyba już wiem,
dlaczego moje piesze wyprawy dokądkolwiek, nawet do supermarketu, zawsze trwają
tak długo – nie mogę przestać rozglądać się dookoła. Ciągle zauważam nowe
ciekawe wlepki na słupie, rysunki na ulicy, plakaty na przystankach
autobusowych. Za każdym razem muszę oczywiście zrobić zdjęcie!
W powietrzu unosi się zapach jedzenia i mocnej kawy.
Knajpiane stoliki stojące na chodnikach są pełne ludzi; czasami turystów,
jednak równie często tubylców, pijących niespieszne, niedzielne piwo. Z otwartych
lokali płynie muzyka.
Nie mam najmniejszej ochoty wsiadać w tramwaj czy metro,
choć trochę obciera mnie lewy but. Mogę tak iść i iść w nieskończoność, chłonąc
otoczenie, obserwując ludzi i zatrzymując się dokładnie tam gdzie chcę i na ile
chcę. Czas płynie sobie, ja sobie.
Na niewielkim placu rozstawia się czteroosobowa grupa
muzyków. Zaczynają grać Dziewczynę o
perłowych włosach, co wzbudza niemałą radość wśród przechodniów. Każda
mijająca zespół osoba głośno śpiewa razem z wokalistą.
Wchodzę do mieszkania. Wystarczył kilkugodzinny spacer i już
mam spalony nos i kilka pierwszych letnich piegów. Nie przeszkadza mi to jednak
w najmniejszym stopniu. Ponownie siadam przy otwartym oknie. Sąsiad z drugiego
piętra słucha włoskiej muzyki, śpiewając razem z radiem. Całkiem nieźle mu to
wychodzi! Starsza pani z mieszkania obok gawędzi na balkonie ze swoją sąsiadką,
co chwilę ktoś wymienia uprzejmości mijając się w drodze do załatwiania swoich
spraw. Mały chłopiec jeździ rowerem po dziedzińcu. Ot, zwyczajny kamienicowy
gwar. Powoli zapada zmierzch, choć powietrze wciąż jest ciepłe i pachnące
słońcem.
Piję kolejną herbatę z widokiem, przyzwyczajając się powoli
do zupełnie nowej, lecz coraz bardziej fascynującej rzeczywistości. Zaczynam ją
lubić. Zaczynam lubić moją dzielnicę i coraz bardziej znajome ulice. Lubię
kulturową różnorodność, zapach kołaczy z posypką waniliową, zatłoczony poranny
tramwaj i stare kamienice. Zaczynam lubić kontrasty, zielone skwery, kwitnące
wszędzie różowe drzewa. Zaczynam lubić to całe mieszkanie w Budapeszcie.
Zamykam okno, zasuwam zasłony. Moszczę się wygodnie w łóżku
i myślę sobie, że tak właściwie to już nie mogę doczekać się kolejnego dnia. Cieszę
się na myśl o tym, że znowu wstanę, odsunę zasłony, otworzę okno i usiądę w nim
w herbatą w dłoni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz