Nie mogę się zebrać. Nie możemy. Wciąż nie zeskanowałam
mapy, wciąż nie mam zdjęć z aparatów; przeglądam jedynie w kółko te, które
zrobiłam telefonem. Właściwie nie mam nawet szczególnej ochoty pisać tym razem
relacji z prawdziwego zdarzenia: dzień po dniu, co, kiedy, ile i dlaczego.
O ile spodziewałam się, że nadmierne planowanie nie wyjdzie
na dobre (tak, sprawdziło się), to właściwie nie ono było tutaj clou. To była
po prostu trochę inna podróż. Nie byliśmy tak zupełnie zdani na przypadek – mieliśmy
w końcu samochód. Może właśnie dlatego potrzebowaliśmy więcej cierpliwości do
siebie nawzajem.
Wydaje mi się, że Islandia nie potrzebuje relacji jako
takiej i dokładnego opisu jakie co odwiedziliśmy dzień po dniu. Tam każde
miejsce jest wyjątkowe i piękne. Z każdym kolejnym kilometrem zastanawiałam
się, czy to na pewno nie jest jeden wielki fotomontaż. Realność tego miejsca
dotarła do mnie dopiero w połowie pobytu na wyspie.
Przez ten tydzień zrobiliśmy bardzo dużo nowych rzeczy.
Spróbowaliśmy zgniłego rekina, spacerowaliśmy dnem rowu tektonicznego,
widzieliśmy lodowiec i kilka wulkanów. Nie wspomnę już o czających się za
każdym rogiem gorących źródłach, parujących z daleka na środku pustkowi.
Zobaczyliśmy kilka jaskiń, wypróbowaliśmy wodoodporność naszych ubrań w
górskich potokach, przy wodospadach i w oceanie. Zachwycaliśmy się owcami,
karmiliśmy dzikie konie, spacerowaliśmy po dnie fiordu, wchodziliśmy na każdą
dziwną formację skalną i liczyliśmy przydrożne domki Trolli. Pooglądaliśmy z
każdej możliwej strony wrak samolotu US Navy. Przy tym wszystkim czasem
marzliśmy jak jasny gwint, ale jakoś zapominaliśmy zupełnie, że jest to powód
do smutku i zmartwienia, bo podziwianie wszędobylskiego piękna i zajmowało
niemal cały nasz czas.
Przespaliśmy siedem nocy w samochodzie. Z materacem, bez
materaca; w bagażniku i na fotelach. Zjedliśmy trzy paczki kuskusa, dwa
opakowania pomidorów, kilogram zozoli, co najmniej dwanaście zupek chińskich i
mnóstwo pasztetu. Czasem zamiast gotować wodę, nabieraliśmy wrzątku z gorących
źródeł, by potem udawać, że herbata wcale nie ma mocnego posmaku siarki. Każdy
ranek zaczynaliśmy gorącym kakao, pitym w rękawiczkach, za to z najfantastyczniejszymi
widokami, jakie mogliśmy sobie wymarzyć.
Wjeżdżaliśmy w każdą boczną drogę. Najechaliśmy na kilka
sporych kamieni i zalaliśmy samochód mlekiem. Jeździliśmy na basen po to, żeby
móc się umyć. Na stacjach benzynowych robiliśmy zapasy kranówy, a w Bonusie
zakupy, najtańsze jakie się dało. Błądziliśmy na pchlim targu w Reykjaviku,
gdzie wszystko pachniało rybą. Wysłaliśmy łącznie kilkadziesiąt pocztówek do
rodziny i przyjaciół, a do Polski przywieźliśmy imponującą ilość kamieni i
muszli.
Wkurzaliśmy się na siebie czasami, no pewnie. Kto by
wytrzymał bez cienia irytacji przez tyle dni, widząc na oczy wciąż tych samych
ludzi i przez większość czasu będąc z nimi zamkniętym w tak małej przestrzeni.
Jednak uważam za spory sukces fakt, że ostatecznie dochodziliśmy do
porozumienia i nie doszło do rękoczynów. Mimo wszystkich ludzkich odruchów
stanowiliśmy chyba zgraną drużynę.
Opowiem co warto zobaczyć. Opowiem, co wziąć pod uwagę i
gdzie nie jechać. Wszystko za jakiś czas; jak emocje całkowicie opadną,
przywieziony gruz zostanie rozdany, a aparatowe zdjęcia doczekają się
ostatecznego dopieszczenia.
Na ten moment jedynie te super profesjonalne migawki, które uchwyciłyśmy
z drugą Magdą telefonem. Choć jakość
leży i kwiczy, mam nadzieję, że podziałają jako zachęta do uzbrojenia się w
cierpliwość w oczekiwaniu na lepsze fotografie. Skoro na kiepskich zdjęciach są
takie widoki, to dopiero jakie wrażenie zrobią te dobre? :)
Harpa w Reykjaviku <3
OdpowiedzUsuńZ przyjemnością czytałam wpis, bo ostatnio usłyszałam "Musimy pojechać do Islandii" :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Klik